14 gru 2019

Od Brianne C.D Cameron

     Nigdy nie chciałam, aby ktokolwiek, nieważne czy bliski mi, czy nie, wpakował się w tak ogromne problemy, bo te są tylko moje i nikt więcej nie powinien się nimi interesować. Teraz jednak, kiedy zamieszany w to stał się także Cameron, moje serce bije trzy razy szybciej niż zawsze, a wyrzuty sumienia pożerają mnie od środka. Moje życie nigdy nie było dla mnie na tyle ważne, abym w jakimś stopniu, w sytuacji zagrożenia, starała się przeżyć. Wręcz przeciwnie, gdyby ktoś powiedział mi, że pewien morderca oczekuje na wydanie ofiary, zgłosiłabym się jako pierwsza. Teraz jednak, kiedy stoję w kałuży krwi, przeklinając samą siebie, czuję jakby moje życie z dnia na dzień nabierało nowego, niebezpiecznego i zawrotnego tempa. Cameron ma dzieci. Ma dla kogo żyć. Nie mogę im tego odebrać i o ile ja śmiało mogę umrzeć, tak on nie. Nie ma takiej opcji. Czuję przejmującą mnie trwogę, kiedy uświadamiam sobie, z czym się to wiąże.

     – Cameron... Muszę ci coś powiedzieć – mówię, czując wielką gulę w gardle. Jest mi słabo, co chwilę zalewają mnie gorące poty, mimo że jestem lodowata. Zaraz się zrzygam ze stresu, to bardziej niż pewne.
     – W takiej chwili? – unosi brew. – Słucham więc, mów śmiało.
     – Nie – wzdycham, wycierając swoje spocone ręce o spodnie. – Chodźmy stąd. Wezmę rzeczy z przedziału, bo ty jesteś zakrwawiony – wskakuję na fotel, wycierając podeszwy butów na tyle, na ile mogę to tutaj zrobić. – Wytrzyj chusteczką wszystko, czego dotykałeś, pójdziemy później umyć ręce. Możemy mieć jej naskórek pod paznokciami. Rozejrzyj się, czy niczego nie upuściłeś, chodzi mi nawet o to, czy nie wypadły ci włosy – mówię poważnie. – Ja zaraz wrócę.
     Pierwszy raz w życiu jestem autentycznie zmartwiona, kiedy opuszczam przedział. Mam ochotę płakać, ale to nie jest odpowiednia chwila. Przełykam gorzkie łzy, zamykam za sobą drzwi i mimo, że to wygląda podejrzanie, nie daję po sobie poznać, że pięć metrów ode mnie wydarzyła się tragedia. Szybkim krokiem przemierzam odległość między tym felernym przedziałem, a tym naszym, wkrótce do niego wchodząc.
     – Przepraszam, ma ktoś może tabletki przeciwbólowe? – mówię głośno, kiedy jestem już wewnątrz pociągowego pokoju. – Mój przyjaciel się zatruł, wymiotuje i strasznie boli go brzuch – udaję smutną i wiem, że wychodzi mi to świetnie. Kiedy każdy w przedziale, kto tylko nie śpi, kręci przecząco głową, wzdycham. – No dobrze, w takim razie wybiorę się do apteki. Miłej podróży – posyłam im blady uśmiech, zabierając nasze rzeczy.
     Alibi, słabe, ale alibi - odhaczyć. Zabieram plecak Camerona oraz swoją torbę, po czym wychodzę. Mam nadzieję, że nie napotkam nikogo na swojej drodze i na całe szczęście (którego nie mamy), tak właśnie się dzieje. Wchodzę do przedziału, w którym znajduje się Cameron. Posłuchał się mnie, buty wytarł dokładnie chusteczkami, które uprzednio mu rzuciłam, a te włożył w znaleziony gdzieś wcześniej, najwidoczniej, plastikowy woreczek. Z jego plecaka wyciągam parę spodni, rzucając w jego stronę. Szybko ściąga stare, wkłada nowe, a mi oddaje te zakrwawione, które przekręcam na lewą stronę i chowam do plecaka.
     – Będziemy musieli je gdzieś wyrzucić – mówię. – Teraz chodź. Idziemy stąd.
     Przytakuje, kierujemy się w stronę wyjścia. Mam nadzieję, że wszelkie ślady swojej obecności zamazaliśmy i nie będzie z tego żadnych kłopotów. Przynajmniej nie powinno być, o to się modlę. Czuję się jak bohaterka jakiegoś słabego kryminału, a mimo to zachowuję zimną krew i powagę, czując jak głęboko dotknęła mnie ta sytuacja. W końcu opuszczamy pociąg. Na dworze jest już ciemno, na co wzdycham z ulgą. Jesteśmy ubrani na czarno, a przemykając bezpośrednio pod oknami pociągu, nikt nas nie zauważy. Kucam, przyciskając się do metalowej, pociągowej ściany, gestem ręki zachęcając Camerona, aby zrobił to samo. W taki sposób kierujemy się do ostatniego wagonu, gdyż tam nie ma okien, przez które moglibyśmy zostać przez kogoś zauważeni. Kiedy w końcu stajemy wyprostowani, odchylam się mocno do tyłu, aby rozprostować plecy.
    – Chciałaś mi wcześniej o czymś powiedzieć – słyszę.
    – Nie chciałam. Musiałam. I nadal muszę, ale to słaby moment na to.
    Kiwa potakująco głową, nic więcej nie mówiąc. Idziemy wzdłuż torów, a pociąg jest już na tyle daleko, że na horyzoncie majaczy jedynie jego niewyraźny kontur. Czuję, jak wszystko ze mnie schodzi, mam wrażenie, jakbym od czasu rozpoczęcia naszej wyprawy postarzała się o kilka lat, a przecież minął dopiero tydzień z hakiem. W końcu wchodzimy do lasu. Jest ciemno, niewiele widać, tu nie jest tak zimno, jak w  centrum Dale, ale chłód nadal nam doskwiera. Natłok wszystkich wydarzeń przybija mnie dogłębnie, co nie zdarza się często, a właściwie - nie zdarzyło się jeszcze nigdy.
     – Szukamy jakiegoś motelu, czy siadamy tutaj? – pytam, widząc zarys ośnieżonych szczątek placu zabaw pomiędzy drzewami. I nawet, jeśli nie wygląda to atrakcyjnie, to w tym momencie mnie to nie obchodzi, mam ochotę po prostu usiąść.
     – Motelu? – dziwi się. – Brianne, nie mamy zbyt wielu pieniędzy, motel byłby złą decyzją.
     – Fakt. Nie mamy nic – prycham bez cienia uśmiechu. – Czy nadeszła właśnie ta chwila? Jesteśmy w tym momencie, w którym nawet nie mamy za co wrócić do Avenley?
     Idę w stronę zerwanej huśtawki z mocno zardzewiałym łańcuchem, siadając na jej pozostałościach, mimo leżącego wszędzie śniegu. Chowam twarz w dłoniach, dobrze wiedząc, że muszę mu powiedzieć to, co miałam. Przecież nie możemy tego kontynuować w takiej sytuacji, jaka zaszła i może Cameron jeszcze nie zdaje sobie z tego sprawy, ale ja jak najbardziej tak - to kwestia czasu, niż ten zarządzi powrót, gdy usłyszy to, co mam mu do powiedzenia. Kto wie, może mnie nawet tu zostawi i wróci na własną rękę? Taką sytuację też podejrzewam, jest ona najbardziej prawdopodobna z tych wszystkich, które zdążył utworzyć mój mózg. Od dwóch dni, bez tabletek, czuję się jakbym dryfowała. Raz na, a raz pod wodą, a najgorsze jest to, że teraz, z każdą godziną mój nienajlepszy stan się pogłębia i mam ochotę sięgnąć po kolejne tabletki, mimo że mi nie można. Wzdycham ciężko, naprawdę ciężko, kiedy nie widzę żadnego wyjścia z tej sytuacji. Mogłabym wziąć tabletki i mieć wyjebane na wszystko przez kolejne kilkanaście godzin, ale czuję się zobowiązana - nie działam sama. Dziwię się sama sobie, że patrzę także na Camerona, ale tak faktycznie jest i jego osoba powstrzymuje mnie od pewnych rzeczy, które w innym przypadku zrobiłabym bez zastanowienia.
     – Byliśmy w dwóch miejscach. Teraz trzech. Nie ma mowy o powrocie, jeszcze nie. Znajdziemy coś. Poza tym, sama mówiłaś, że nic się nie stanie, jak okradniemy targ. – Siada na pierwszym lepszym elemencie wystającym z ziemi. – Co to była za sprawa?
     Kiedy się odzywa, odrywam swoje dłonie od twarzy, pocierając policzki.
     – Nieprzyjemna.
     – Nie chcesz o niej mówić?
     – Nie chcę, ale musisz wiedzieć.
     – W takim razie chyba musisz się przemóc – zagryza wargę. – Jeżeli nie dasz rady, nie musisz, serio...
     – To nie jest już żadna gra albo zabawa. Chyba, że ruletka „czyjego trupa znajdziesz dziś?” Nie chcę cię narażać.
     – Zacznij więc mówić.
    – Matthew Waldorff. Mówi ci to coś? Na pewno mówi – parskam. – Mój ojciec. I tak, wiem, że nie jesteśmy podobni. Niby był taki przebojowy. I miał pieniądze, no właśnie – biorę głęboki wdech, nim zaczynam mówić. – Od zawsze wiodło mu się w tej całej komercji, żeby nie powiedzieć „komedii”. Dobrze wiedział jak zarządzać firmą i jak gospodarować pieniędzmi. Pamiętam, jak rodzice się kłócili, kiedy on ślęczał nad tymi swoimi planami, zamknięty w gabinecie. Matka miała mu wtedy za złe, że nie poświęca czasu rodzinie. W pewnym momencie, gdy był na szczycie i zakładał te swoje filie, coś go podkusiło, aby wziąć pożyczkę. Oczywiście nie taką normalną, w banku, tylko od.. nagroźniejszej mafii w Shilien – zaśmiałam się bez krzty rozbawienia. – Jaki on był naiwny, matko. Jego umowa spłaty obowiązywała trzy lata. Do tego roku. A, zapomniałabym. Umarł przez wypadek spowodowany właśnie przez nich. Jechaliśmy do teatru całą rodziną, mimo że rodzice nie chcieli tam jechać, wystawiałam sztukę baletową, jezioro łabędzie – uśmiecham się. – Dowiedzieli się o pewnych przekrętach, więc chcieli się pozbyć wszystkich Waldorffów wcześniej, niż za trzy lata. Nie przewidzieli, że nie wszyscy umrą. Jego długi przechodzą na mnie i nie odpuszczą, dopóki nie dostaną pieniędzy. I niby jestem w stanie im je dać, ale nie wiem czy jest sens. I tak oto, przechodząc do sedna, nie powinniśmy się więcej widzieć. Masz dla kogo żyć. Nie chcę, aby coś ci się stało przez to, że mnie znasz. A ta data na jej plecach, to data wypadku i śmierci mojego ojca. Dzięki temu dopiero skojarzyłam fakty.
     Przez dobre kilka minut siedzimy w ciszy, a ja doskonale wiem, że Cameron główkuje nad tym, co ma powiedzieć. I chyba wiem też, co chce.
     – Przecież wiesz, że cię nie zostawię, a na pewno nie w tej chwili, no nie? – Uśmiecha się słabo, próbując okazać mi choć trochę wsparcia. Zacina się. – Ja... tak trochę się gubię, niespecjalnie wiem, co powinienem teraz powiedzieć. – Drapie się po karku. – Ale dopóki nie zwiedzimy całej tej dziury i nie wyleżymy się na plaży, nie rozstaniemy się tak szybko. Tak, w obliczu tej sytuacji to może zabrzmieć niedojrzale, zbyt... beztrosko, naiwnie, i tak dalej – tłumaczy nieskładnie. – Po prostu nie. Jeszcze nie. Nie chcę, żeby stało ci się coś złego, kiedy będziesz sama. Nawet nie chodzi o to, że dopadną mnie wyrzuty sumienia, zwyczajnie... nie, nie i jeszcze raz nie, Brianne. Możesz mi zarzucić, iż nie jestem świadomy tego, co może się stać, ale... nie. Nie – powtarza, kręcąc bezradnie głową.
     – Czy ty nie widzisz na co się decydujesz? – patrzę na niego. I nie jestem szczęśliwa, ani zdziwiona. Jestem na niego zła. – Masz dwójkę dzieci, Cameron! Nie jestem odpowiednią osobą, żebyś ryzykował osieroceniem ich. To stawka o ludzkie życie. I o ile twoje jest coś warte, to moje nie i po prostu nie boję się tego, co ma nadejść. Za to ty powinieneś, bo masz do stracenia naprawdę dużo. Ja nie.
     Dosłownie czuję to na samej sobie, gdy opadam z sił. Potrzebuję się położyć, wyspać, zapomnieć o tym, co zaszło. Zmyć ze swoich rąk krew niewinnego człowieka, który zmarł tylko po to, aby mnie przestrzec, że to dopiero początek. A między wierszami jestem przekonana, że to dla Camerona nie jest dobre. Nikt sobie nie zasłużył na takie coś.
     – Brianne, nie mów, że twoje życie nie jest warte czegokolwiek. Może teraz jest gorzej, ale czy to znaczy, iż przyszłość będzie taka sama? Nie ma tak, że ja nie mogę umrzeć, a ty możesz, zbyt wiele rzeczy w życiu zrobiłem nie tak, żeby zostawiać przyjaciół na pastwę Bóg wie jakiej mafii. – wyrzuca ramiona w powietrze. – Nie jestem w stanie zostawić cię na pastwę losu. Nie możesz tego zrozumieć? Może i jestem głupi i nieodpowiedzialny, nie myślę logicznie, narażam swoją rodzinę, ale ty nie jesteś mi obojętna. Na pewno nie tak obojętna, bym odjechał teraz pierwszym lepszym transportem. Nie odsyłaj mnie do domu.
    Mam mu tak wiele do powiedzenia, ale nic więcej nie wychodzi z moich ust. Stoję w miejscu, ze zwieszonymi ramionami, prawdopodobnie wyglądając jak siedem nieszczęść, po chwili jednak podchodzę nieśmiało do Camerona, obejmując go.
     – Mam zjazd - mówię w jego ubranie.
     Czuję się tak okropnie, ale jednocześnie tak dobrze, że aż nie wiem, czy to możliwe i dozwolone. Wcześniej, przez osiemnaście lat mojego życia czułam znudzenie i przygnębienie, a w ostatnim tygodniu odczułam tyle,j akbym nadrabiała całe swoje życie. Nie wiem, czy to dobrze, ale jestem zbyt zmęczona, aby jednoznacznie stwierdzić, czy to dobrze, czy źle i co dalej mam z tym zrobić. Czuję ulgę, kiedy Cameron także mnie obejmuje. Jest to dla mnie swoistym przełomem.
     – Zauważyłem – mamrocze na tyle cicho, iż, gdyby nie tak niewielka odległość, nie usłyszałabym tego. Puszczam to mimo uszu, wyswobadzając się wkrótce z jego objęć. Pora zdecydować, co dalej.
     – Co teraz? Gdzie przenocujemy? Tutaj? – macham ręką na rozwaloną, drewnianą ławkę pokrytą śniegiem, który na dodatek zaczyna prószyć.
     – Nie wiem. Trzeba iść dalej, gdzieś musi być jakiś dom, cokolwiek. Przynajmniej dowiemy się, gdzie wylądowaliśmy i jak daleko jest stąd do jakiegokolwiek miasteczka. – Patrzy gdzieś w dal. – Zawsze możemy poprosić o nocleg jakąś rodzinę, która będzie wyglądała na w miarę porządną. Wiesz, nie jak tamci w tym samochodzie.
     Kiwam ochoczo głową, czując przypływ nowej energii. Mimo ciemności, jaka nas otacza, nie czuję się niepewnie, ani źle, a po tym wszystkim, co się wydarzyło, oddzielam się wysokim murem od negatywnych uczuć. I, o dziwo, działa. I to jak skutecznie. Zbieramy się w sobie i wstajemy, gotowi do dalszej, ciężkiej drogi. Czuję się jak morderca, ale to przecież absurdalne, to nie ja ją zabiłam. Może i zmarła przeze mnie, ale to nic nie znaczy. To nie moja wina. Wzdycham, a do moich nozdrzy dochodzi rześkie powietrze. Nie wiem gdzie jesteśmy, dookoła nas nie widać żadnej żywej duszy, tylko drzewa. Ruszamy w przeciwnym kierunku, z którego przyszliśmy, w nadziei, że napotkamy jakieś domy. Nie odzywamy się, chyba nie tylko w mojej głowie kotłują się myśli, bo w pewnym momencie Cameron zahacza butem o głaz, prawie upadając. Nogi nas bolą niemiłosiernie, czym bliżej nocy, tym jest zimniej i moja licha kurtka zaczyna mi nie wystarczać. Mimo to, brniemy na przód przez jeszcze długi czas, aż w końcu widzimy komin. I dym, który się nad nim unosi. A potem jakieś ceglane domy, chociaż jest ich raptem kilka, nie ma poza nimi zupełnie nic. Wyglądają jak małe chatki pośrodku nicości. Mimo tego, nasz zapał nie gaśnie, bo przecież to nasza jedyna nadzieja. Czym bliżej domów jesteśmy, tym pozytywniej jestem nastawiona. W końcu schodzimy z leśnej ściółki na popękany asfalt, który zaczyna się nagle, od trawy i jest nieużywany. Stajemy przed dużym, zardzewiałym, starym jak świat znakiem, który wygląda, jakby lata jego świetności już dawno minęły.
     – Widzisz, Portware. To miasto, o które pytałeś. Co za zbieg okoliczności, nie? – marszczę brwi.
     Cameron spina się nagle i mruczy coś niezrozumiałego pod nosem, ale ja nawet nie dopytuje o co mu chodzi. Jestem zbyt zaaferowana domkami, do których zmierzam szybkim krokiem. Mój towarzysz wygląda, jakby za chwilę miał zwrócić swoją malinową herbatę, ale jestem pewna, że przejdzie mu, gdy w końcu ktoś zgodzi się nas przenocować. To znaczy, taką mam nadzieję. Na pierwszy ogień idzie mały, piętrowy domek. Jest kremowy, z balkonem przyozdobionym świecącymi się na niebiesko lampeczkami, a w ogrodzie są opatulone materiałem kwiatki, najprawdopodobniej po to, aby nie zamarzły. W domu świeci się światło, a więc to pewne, że mieszkańcy są wewnątrz. Przechodzimy przez skrzypiącą furtkę, aż w końcu stajemy przed drzwiami, a ja dzwonię do nich dzwonkiem. Przez chwilę nic się nie dzieje, ale w końcu słyszę po drugiej stronie szuranie po podłodze, a drzwi stają otworem. Znajduje się w nich niska staruszka, wygląda jakby była po siedemdziesiątce, ale to nie tak, że już nawet nie może się ruszać. Jest po prostu... staruszką. Z siwymi włosami, niskim wzrostem i dużymi okularami.
     – W czym mogę pomóc? – pyta miłym głosem, a przynajmniej wydaje mi się miły.
     – Dobry wieczór – odchrząkam, widząc, że Cameron nie jest skory do rozmowy. – Ja i mój przyjaciel szukamy noclegu. Jesteśmy z naprawdę daleka, nasz pociąg się zepsuł i te domki to jedyne, na które się natknęliśmy – mówię skołowana.
     – A dokąd chcieliście dojechać? – pyta.
     – Do miasta bezprośrednio przy granicy z Calor.
    Chwilę milczy, nim ponownie się odzywa.
     – Wejdźcie, do granicy jest jeszcze daleko. Z pięć godzin drogi. A w pobliżu nie ma żadnego większego miasta, nie dotarlibyście do niego na piechotę, a taksówki i autobusów także tu nie ma. Mamy jeden samochód na sześć domów – mówi, na co marszczę czoło, ale się nie odzywam. Może pasuje im takie życie i to lubią? Nie będę wścibska, przynajmniej nie teraz. Staruszka otwiera szerzej drzwi, przez które przechodzimy. Już od wejścia czuć zapach ciasta truskawkowego. Wnętrze jest miłe i przyjemne, choć nieduże, to rozplanowane z głową i w ten sposób, aby żaden mebel nie przeszkadzał przy chodzeniu.
     – Mieszkam sama i mam jeden wolny pokój. Możecie zostać przez cztery dni, bo potem przyjeżdża wnuczka z dzieciakami – mówi szczerze, a mi  kamień spada z serca. Cztery dni to naprawdę dużo i pewnie ulotnimy się stąd wcześniej, aby nie robić kłopotu. Rozbieramy się, zostawiamy rzeczy w przedpokoju i kierujemy się do niewielkiej kuchni.
     – Jest tu może... jakaś oferta pracy? Nie mamy pieniędzy, wszystko wydaliśmy na bilet.
     – Ty, kochanieńka, możesz pracować w barze dwa domy stąd, jutro pogadam o tym z Rosalinde, czy nie szuka chwilowej pomocy. I spytam też jej męża, Richarda, bo ma zakład pogrzebowy. Robiłbyś papierkową robotę – zwraca się do Camerona, a ten wybałusza oczy, mamrocząc ciche „dobrze, dziękujemy”. – Zrobię wam kanapki, a wy idźcie do tamtego pokoju - wskazuje na drewniane drzwi, usytuowane niedaleko wejścia. – Tam będziecie spać.
     Podchodzimy do nich, następnie otwieramy i wchodzimy do pokoju. Jest przestronny, z jednym, dużym łóżkiem. Wcześniej może i bym się oburzyła, ale teraz, po tym wszystkim, nie robi to na mnie wrażenia i na Cameronie chyba też nie, bo w milczeniu przygląda się obrazkom na ścianach. W większości przedstawiają one rodzinne zdjęcia - dzieci nad jeziorem, w piasku, budujące zamek, dziecko siedzące na karym kucyku, dziecko umazane od góry do dołu farbą. Nic szczególnego. Oprócz zasłanego beżowym kocem łóżka, jest także drewniana, wiekowa szafa wyglądająca jak ta z „Narnii”, ale po otwarciu jej, nic tam nie ma, jedynie półki i wieszaki. Jest także biurko, na którym nic nie leży oprócz słoika z długopisami, a obok niego ustawione jest rozpadające się krzesło. Siadam na łóżku, czując jak kręci mi się w głowie.
     – Nie cieszysz się, że znaleźliśmy miejsce do przenocowania? I to aż na cztery dni, chociaż pewnie nie zostaniemy tu tyle – mówię sennie.
     – Nie wiem, czy to, co powiem, będzie miało jakikolwiek sens, ale... – zatrzymuje się na moment – ...wtedy, w pociągu, miałem taki zajebiście dziwny sen. Długo by mówić, ale był tak realistyczny, że aż przerażający. Przyszłaś do mnie i wyglądałaś tak samo, jak wtedy, gdy powiedziałaś mi o tym morderstwie. Normalnie rozmawialiśmy. Później poszliśmy w miejsce, które wskazałaś, ale nie było tam żadnej krwi. Nie było tam żadnych zwłok, wszystkie przedziały lśniły, poza jednym. Siedział w nim jakiś facet, wyglądał niczym wyciągnięty rodem z zeszłego wieku. Nie pamiętam za wiele, ale byłem zdziwiony, to na pewno. Zaczął mówić o swojej córce, Margaret, jednak... To naprawdę nie ma sensu. – Macha dłonią, najpewniej chcąc zakończyć ten temat. Ale brnie dalej. – Powiedział, iż została zamordowana. Miał w rękach gazetę, Goniec Portware. Numer z lat dziewięćdziesiątych. To w niej opisano zabójstwo jego córki. Wiesz, co stało się później? Przestrzegł nas, żebyśmy się pospieszyli, bo morderca jest w pociągu. I, o zgrozo, pojawił się wtedy za mną i po prostu dźgnął mnie nożem. Prosto w kręgosłup. To był naprawdę dziwny sen, jednak nie na tyle dziwny, żeby o nim zapomnieć. Sam fakt, iż pojawiła się w nim miejscowość o nazwie Portware, o której w życiu nie słyszałem, a która istnieje, wydaje się naprawdę... intrygujący. Pewnie niepotrzebnie, ale cały czas o tym myślę.
     – Ale że sen? – mówię głupio. – Możemy sprawdzić jutro, czy jest tu jakieś archiwum, lata dziewięćdziesiąte to szmat czasu, nie wiem, czy cokolwiek przetrwało.
     – Niczego nie znajdziemy – wzrusza obojętnie ramionami. – Czasami mam takie idiotyczne sny, z tą różnicą, że ten był jakiś super-realistyczny. Ale zdarza się.
     – Ale Portware znaleźliśmy jakimś bardzo przerażającym przypadkiem. Nie sądzisz, że coś tu jest nie tak? Kiedy wpiszesz w wyszukiwarkę „Portware”, to przeczytasz, że nikt tu nie mieszka i to dawno opuszczone miasto. Tymczasem mieszka tu jakaś stara baba – przyciszam głos. – w domu, oprócz którego jest tylko pięć innych. I, jak słyszałeś, mają tylko jeden samochód, a większe miasto, co w jej mniemaniu znaczyło pewnie wieś, jest tak daleko, że z buta byś tam nie doszedł. To jacyś pieprzeni imigranci, czy co?
     – Może boją się ludzi albo żyją w przeświadczeniu, że poza ich wsią toczy się wojna? Podobno kiedyś jakaś była, ale nie mam pojęcia, kiedy. – Uśmiecha się lekko. – W porządku. Okej. Poszukamy czegoś. Mnie i tak zastanawia ten dom. – Kiwa głową w stronę okna, z jakiego rozpościera się widok na starą, acz zamieszkaną ruderę.
     – Spis ludności nadal obowiązuje, więc nie uciekliby przed niczym. Pójdziemy tam jutro. Przez trzy dni zarobimy chociaż trochę, sama powiedziała, że zapyta znajomych o jakąś pracę dla nas. Wtedy pójdziemy... no właśnie, gdzie? To pieprzone zadupie. Na piechotę nie dojdziemy nigdzie. Rozumiesz to?
     – Jakoś się stąd wydostaniemy, bez przesady. Gdzieś musi być jakieś większe miasteczko, na północ czy na południe, ale gdzieś na pewno. – Siada na łóżku, po czym rzuca się na nie całym ciężarem pleców. – Idę spać. – Nie dbając o ubranie, posuwa się nieco wyżej, tak, by nie wystawały mu nogi.
    Mruczę coś pod nosem, podchodząc do mojej torby położonej na biurku. Wyjmuję z niej ciepłe dresy do spania, miękkie skarpetki i potrzebne kosmetyki, wychodząc z pokoju. Staruszka jest w salonie, słyszę z niego przytłumione głosy telewizora. Dopiero uświadamiam sobie, że nie wiem jak ma na imię, a ona nie wiem, jak my mamy. Wolnym krokiem podchodzę do kanapy, siadając na niej, kiedy jej wzrok spoczywa na mnie.
     – Nie było okazji podziękować – mówię, na co ta się śmieje.
     – Myślisz, że ja nie byłam w waszym wieku? Też uciekłam z chłopakiem z domu, bez pieniędzy, bez planu.
     W pierwszym momencie mam ochotę powiedzieć, że nie, to wcale nie tak, ale im dłużej się nad tym zastanawiam, tym bardziej uświadamiam sobie, że to taka sama sytuacja. No, może z wyjątkiem tego, że Cameron nie jest moim chłopakiem, ale co to za różnica, jeśli wszystko inne pokrywa się w każdym, najmniejszym calu? Wzdycham, bawiąc się własnym kosmykiem włosów.
     – Chyba chciałaś spytać gdzie jest łazienka – patrzy znacząco na rzeczy spoczywające na moich kolanach, a ja jedynie kiwam głową. – Tam – wskazuje mi odpowiednie drzwi.
     Uśmiecham się do niej lekko, wstając. Moje kroki kieruję tam, gdzie zamierzałam iść. Będąc wewnątrz, zakluczam drzwi. Prysznic, toaleta i lustro z umywalką. Wszystko w kolorze brudnej bieli podchodzącej pod kremowy. Wiem, że to nic specjalnego, a jednocześnie cieszę się, że w końcu mam do czynienia z (chyba) normalnymi ludźmi i warunkami. Napuszczam trochę wody do brodzika, rozbierając się. Kiedy wchodzę do prysznica, a ciepła woda spływa po moim ciele, zauważam zaschniętą krew na moich przedramionach. Wzruszam ramionami, zmywając ją, pewnie pobrudziłam się w pociągu, a chociaż nie wiem jak to możliwe, ten temat zostawiam w spokoju. Nadal nie mam tabletek.
Umyta, ubieram się w rzeczy do spania, rozczesuję mokre włosy i wychodzę z łazienki. W domu jest już ciemno, co świadczy o tym, że baba poszła spać. Będąc w pokoju, gaszę światło i podchodzę do łóżka. Zgarniam kołdrę na bok, wślizgując się pod nią. Jest mi zimno, najpewniej po kąpieli, słyszę ciche pochrapywanie Camerona, kiedy układam się na brzuchu. W pewnym momencie, wiedziona sama nie wiem czym, przybliżam się do niego, głowę układając przy jego ręce. Jest rozwalony na połowę łóżka. I, co najważniejsze, jest ciepły, tak więc to właśnie jest mój powód do takich czynów, aby uniknąć słowa „wymówka”. Przeraża mnie nieunikniony fakt, że z dnia na dzień odczuwam coraz więcej emocji i uczuć, jakby znów budząc się do życia. I nie wiem dlaczego się to dzieje, nie wiem czy tego chcę i czy jest to dla mnie dobre, ale nie staram się tego powstrzymać. I pewnie będę tego żałowała, ale kiedy jestem z Cameronem, moje wewnętrzne problemy nie wydają się takie poważne, jak wtedy, kiedy jestem ze sobą sam na sam.

+60PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz