26 gru 2019

Od Brianne C.D Cameron

     Jestem rozgoryczona, kiedy wybieram losowe ubrania z szafki, a następnie wrzucam je do walizki, nawet na nią nie patrząc. Cameron siedzi gdzieś na łóżku i prawdopodobnie powinnam wstydzić się za matkę i za sytuację, której był świadkiem, ale w tamtym momencie przepełnia mnie jedynie żal, wściekłość i nienawiść do osoby, która powinna kochać mnie całym sercem i być moją bezpieczną przystanią. Czy jakoś tak to było. Łzy bezsilności, które błyszczą w moich oczach, koniec końców nie znajdują ujścia, bo szybko je przeganiam. Nie wiem jak zamierza doprowadzić do końca proces ubezwłasnowolnienia mnie, ale w tym momencie wiem tylko, że zbyt szybko to mnie nie zobaczy. Na całe szczęście mam już magiczne osiemnaście lat i mogę robić co mi się żywnie podoba, a tak okrutna kobieta, jak Jodie, brr, Waldorff, może mi... pomachać. Pewnie sytuacja byłaby o wiele prostsza, gdyby żadnego wypadku nie było, więc zdaję sobie sprawę, że to moja wina, że jest tak, jak jest. Pewnie dalej żylibyśmy w swojej szklanej bańce idealnej rodzinki, dalej piastowaliby cudowne dziecko numer jeden o imieniu Cindy, a mnie wykorzystywali by do sprzątania kibli, zapominając o więzach krwi. I może to byłoby lepsze, niż codzienne borykanie się z pijaną, nierzadko naćpaną matką, która ma o wszystko do mnie problem? Może miałabym (mniej lub bardziej) normalny dom? Niedoczekanie, jasne, że nie. Nic nie może być proste, a przynajmniej nie w moim życiu, a i tak mam wrażenie, że siła wyższa i tak skazała mnie na lżejszy los, niż na taki, na jaki zasługuję. Natłok problemów sprawia, że zapominam o reszcie świata, a z zamyślenia wyrywa mnie dopiero głos Camerona.



     – Gdzie zamierzasz iść? – podchodzi bliżej mnie.
     W tej chwili nie odpowiadam za jakiekolwiek uszkodzenia ciała w wypadku, gdy moje nerwowe ruchu okażą się zbyt nerwowe. Gdzie zamierzam pójść? Dobre pytanie, które uświadamia mi, że kompletnie nic i nikogo nie mam. Nawet ten pokój nie może zostać nazwany moją ostoją i miejscem, w którym czuję się bezpiecznie, więc - gdzie zamierzam pójść?
     – Do hotelu? Nie wiem, gdziekolwiek, oby jak najdalej od tej popieprzonej baby.
     Hotel wydaje mi się najlepszym miejscem. Pomimo, że trzeba płacić. Może nie śpię na pieniądzach i nie mam stałego przychodu, ale czy to ważne? Nie, kiedy dysponuję milionami. Śmiało mogłabym wyjść z tego domu, kupić mieszkanie i nie wrócić, a całokształt tej wizji wydaje mi się bardzo kuszący.
     – Wiesz… – zaczyna, nie odrywając wzroku od pakowanych przeze mnie ubrań. – Mam u ciebie pewien dług wdzięczności, sama wiesz. Gdybyś wolała domowe warunki od tych hotelowych, zawsze możesz pomieszkać u mnie, mam, powiedzmy, dużo miejsca, potrafię gotować i jestem miły – Uśmiecha się szeroko. – To znaczy, tak robią przyjaciele, prawda?
     – Nie wiem, bo nie dane mi było się o tym przekonać, ale wiesz, wydaje mi się, mimo wszystko, że przyjaciele nie robią czegoś takiego w ramach długu, tylko z empatii i troski o drugą osobę. Radziłam sobie przez ostatnie osiemnaście lat, tydzień, nawet spędzony na tylnych siedzeniach samochodu, nie zrobi mi różnicy – mówię bez zająknięcia, idąc do łazienki, a Cameron podąża za mną krok w krok. Otwieram szafkę nad umywalką, tą, która jest zapełniona po brzegi lekami, a następnie ręką zsuwam wszystkie masowo do  walizki. W tamtym momencie nawet nie wiem co zamierzam dalej zrobić, ale jestem pewna, że moja noga nie postanie w tym domu przez najbliższy miesiąc, a może więcej. Tak jak już mówiłam to wcześniej.
     – To nie miało tak zabrzmieć, nie robię tego tylko w ramach odwdzięczenia się. Brianne, nie nazwałbym cię moją przyjaciółką, gdybym nie był gotowy pomóc ci w takiej sytuacji.
     Kiwam głową potakująco. Nawet nie mam siły, aby w jakikolwiek sposób kwestionować jego słowa, mimo że mam mnóstwo wątpliwości do tego, co mówi.
     – Nie, żeby mi to przeszkadzało, to kwestia wygody twojej i twoich dzieci. Nie sądzę, żeby znalazło się dla mnie miejsce w twoim mieszkaniu. Masz już wystarczająco na głowie – zsuwam kolejne kosmetyki do walizki, uklepując co jakiś czas jej wnętrze. Nie da się ukryć, że większego bałaganu w moich rzeczach dawno nie widziałam, ale aktualnie składanie bluzek to ostatnie, na co mam ochotę i czas. Wierzę, że jak jakąś założę, to ta magicznie się na mnie wyprostuje. Ewentualnie, zawsze mogę wyglądać jak bezdomna, przynajmniej nie będę oszukiwać i ludzi, i samej siebie, to będzie chyba jakiś plus w tym całym bagnie, w którym się znajduję od, hm, urodzenia.
     – Wiesz, w tej sytuacji prawdopodobnie wiem lepiej, ku twojemu niezadowoleniu, jak sądzę – mówi pewnie. – Rób jak uważasz, moje mieszkanie jest zawsze otwarte – unosi zdrowe ramię i, odwróciwszy się na pięcie, wychodzi z pomieszczenia.
     – W porządku. Jestem wdzięczna, a nie niezadowolona, w tej kwestii wiem lepiej. Po prostu nie lubię się narzucać – chwytam za suwak, zapinając go z głośnym „zzz”. Zamaszystym ruchem odgarniam kręcone włosy z czoła zroszonego potem i muszę przyznać, że takie tempo (z własnej, nieprzymuszonej woli) narzuciłam na zajęciach wychowania fizycznego, gdy jeszcze na nich ćwiczyłam, czyli jakieś osiem lat temu.
     – Dopóki nie będziesz dawać Isaiah farbek, siedź u nas tyle, ile chcesz.
     – Sam sobie je wziął – warczę, taszcząc za sobą walizkę. Prawdę mówiąc, nawet nie wiem co w niej mam, ale to jest teraz mój najmniejszy problem. – Nie będę długo wam zawadzać. Pewnie dwa, trzy dni, tyle abym znalazła jakieś mieszkanie do wynajęcia.
     – Jak uważasz.
     Schodzimy na dół, ja zrzucam ze schodów walizkę wprost na marmurową podłogę, a gdy to robię, w pierwszym momencie moje serce staje na chwilę. Już chcę podbiec i zobaczyć, czy aby na pewno żadna płyta nie pękła, ale uświadamiam sobie, że właściwie to już tu nie mieszkam. To nie mój, ewentualny, problem. I tak powinno być. Z komody wyjmuję klucz do drugiego samochodu, po czym kierujemy się do garażu. Z drobną pomocą Camerona podnoszę walizkę i wpakowuję ją na tyły jeepa, a następnie wsiadamy do jego wnętrza - ja na miejscu kierowcy, a Cameron - pasażera.
     – Gdzie tu się wkłada kluczyk – mruczę. Pochylam się przy kierownicy, gdy nie mogę trafić nim do stacyjki od dobrych kilku minut. – A, to chyba tu.
     – Wysiadaj, poprowadzę za ciebie – wzdycha. – Nie chcę, żebyś rozbiła kolejny samochód.
     – Nie! – wołam. – Siedź. Nawet, jeśli z twoją jedną ręką zajechalibyśmy dalej, niż z moimi dwoma.
     – Okej, ale nie zdziw się, jak zainterweniuję – mruczy.
     – Siedź i się nie ruszaj – ostrzegam. – A, pasy! – mówię nagle, pochylając się mocno nad Cameronem. Wyciągam rękę po jego pas, przeciągam go z całej siły przez ciało mężczyzny i wpinam do... tego czarnego prostokąta. Po chwili to samo robię ze swoim. – A gdzie twoja folia bąbelkowa?
     – Przestań obchodzić się ze mną jak z jajkiem – piszczy, powtarzając moje słowa. – Jedź już!
     – Zaraz stąd wysiądziesz – mamroczę. – I nie pośpieszaj mnie – zwalniam sprzęgło, dodając gazu. W pierwszym momencie zarzuca nas do przodu, ale wkrótce mniej więcej się odnajduję i jedziemy w miarę przyjemnym tempem. Jeżdżenie samochodem to cholernie trudna sztuka i przypominam sobie to za każdym razem, gdy siadam za kółko. Czyli stosunkowo rzadko, ale za to bardzo dobitnie. Nie mija dużo czasu, nim wyjeżdżamy na prostą drogę. Wraz z tym, zaczynają się problemy, bo jakże by inaczej?
     – Mogę tu wyprzedzać? – zagajam. – Czy raczej nie? Patrz tylko jak ta baba wolno jedzie – warczę.
     – Nie. Jedź powoli, bo nas zabijesz.
     – Od razu zabiję – przewracam oczami i odwracam się do tyłu, aby zobaczyć czy coś za nami jedzie. W tym samym momencie auto zjeżdża na pobocze, a nami mocno trzęsie. Chwilę zajmuje mi, abym odzyskała rezon i wjechała ponownie ma odpowiedni pas. – Fakt, od tego są lusterka – parskam sama do siebie.
     – Skup się na drodze! – słyszę nad uchem, na co się wzdrygam.
     – A ty przestań na mnie krzyczeć! Nie moja wina, że jechałam samochodem może z pięć razy w życiu!
     – Proponowałem ci, żebyś usiadła na moim miejscu, ale nie byłaś specjalnie chętna!
     – Cicho, bo zaraz walnę w Toyotę tej baby, a tego byśmy nie chcieli – mój telefon rozdzwania się nagle w kieszeni mojej czarnej bluzy, więc po niego sięgam. – To mechanik. Odebrać i spytać o tamten samochód, czy powiedzieć żeby przyjechał po ten, tak na zaś?
     – Patrz na drogę, Brianne! Nie chcę, żeby spisali cię za rozmawianie w trakcie jazdy i, uwaga, brak prawa jazdy! Daj mi ten telefon – Wyrywa mi go z dłoni i odbiera połączenie. – Halo?
     – Cameron! – wołam. – Oddaj! Pan mechanik dzwonił do mnie, nie do ciebie! – rzucam mu zirytowane spojrzenie.
     – Brianne, kurwa, jedź, przestań pajacować – Odsuwa telefon od ucha, zakrywając mikrofon. – Zaraz złamiesz mi drugą rękę – syczy. – Tak, tak, proszę pana, jestem.
      Prycham głośno, marszcząc brwi. Ta przed nami zwalnia jeszcze bardziej, więc nie zastanawiam się dłużej, po prostu ją wyprzedzam. Cameron rozmawia przez telefon, jest blady jak ściana, ale to jego kłopot.
     – Było jechać autobusem – mruczę pod nosem, zjeżdżając ponownie na nasz pas, a kiedy baba z żółtej Toyoty zostaje w tyle za nami, przyśpieszam. Cameron dalej rozmawia przez kolejne kilka minut, a ja mam nadzieję, że zaraz dojedziemy i wszystko skończy się dobrze.
     – Będziesz musiała wyskoczyć z kasy, ale to za miesiąc – mówi, kiedy kończy połączenie i odkłada telefon do kieszeni w drzwiach samochodu.
     – Miesiąc? Mam tyle jeździć tym czołgiem?! – uderzam płaską ręką w kierownicę, przez co rozlega się krótki, ale za to głośny dźwięk klaksonu. Moje porównanie jest bardzo trafne, bo nigdy nie jechałam większym samochodem. Właściwie, to Chevrolet ojca był jedynym, w którym kiedykolwiek jeździłam, ale to jest ta mniej ważna, drugorzędna sprawa. Cameron tylko się uśmiecha. Nie wiem czy z powodu mojej reakcji, czy niedoli, ale się uśmiecha.
     – Albo autobusem, tramwajem, metro – wylicza. – Witaj w moim życiu!
     – Mówił ile zapłacę? – pytam.
     – Nie, ale ostrzegał, że bardzo dużo.
     – Bo co, bo metal się trochę wgniótł i lampa zbiła? Sama bym sobie to naprawiła - prycham.
     – Z tym samochodem uszkodził ci się wzrok. I mózg, tak przy okazji. Maska twojego Chevroleta to jakiś żart.
     – Możesz mnie nie obrażać? – zwężam wzrok.
     Nie kontynuujemy tej rozmowy. Zamiast tego, skupiam się na drodze na tyle, na ile umiem, czyli na niewiele, ale wystarczająco, abyśmy dotarli na miejsce w miarę szybko i bezpiecznie. Chociaż, bezpieczeństwo to przy Brianne Waldorff pojęcie względne. Wychodzimy na zewnątrz. Kolejne kilkanaście minut poświęcam walizce, która jest zbyt ciężka, abym była w stanie ją podnieść. Z drobną pomocą przychodzi mi Cameron, a kiedy ta stoi już na ziemi w całej swojej okazałości, zamykam samochód i kierujemy się w stronę odpowiedniego bloku. Mężczyzna wyciska ciąg cyferek na czarnym panelu i kiedy klamka zaczyna wibrować oraz wydawać dziwny dźwięk, mruczę:
     – Odjazd.
     W takich chwilach, bezsprzecznie, mogłabym mieszkać w bloku i niedługo chyba będzie mi dane tego zasmakować.
     – Myślę, że widziałaś bardziej zaawansowaną technologię, niż ta – parska.
     – Masz windę w domu! To jeszcze fajniejsze, niż bzycząca klamka – mówię, wpakowując do jej wnętrza walizkę. – Na którym piętrze mieszkasz? – pochylam się nad panelem pełnym przycisków.
     – Piątym – wymijając moją twarz, wciska odpowiedni numer. – Popatrz, zawsze myślałem, że bogate rodziny też mają windy. Przynajmniej zawsze je budowałem, kiedy grałem w Simsy. A, ty nie wiesz, czym są Simsy. Przepraszam – macha ręką.
     – Nie – marszczę nos, a winda rusza w górę. Trzęsie nami nagle, mało brakuje, abym dostała zawału, ale po chwili wszystko się uspokaja. – Ale mam za to szyb na pranie. Wiesz, wrzucasz brudne rzeczy do takiej małej windy i ona zjeżdża do pralni w piwnicy. I nie trzeba chodzić.
     – Żartujesz? – Patrzy na mnie z niedowierzaniem. – Cholera, to ja muszę latać w tę i z powrotem, a pranie wieszać na balkonie.
     Dojeżdżamy, więc nie odpowiadam już na to, zamiast tego wychodzę, ciągnąc za sobą walizkę. Staję przy odpowiednich drzwiach, jeszcze z Wigilii pamiętając, które to są te właściwe. Nie mylę się, chwilę później Cameron wyciąga klucze do mieszkania i otwiera ich drzwi. Przechodzimy przez próg, przy ścianie stawiam walizkę, a sama rozbieram się i odkładam szalik z czapką na szafkę, a kurtkę na wieszak. Dom jest pogrążony w ciszy, dzieci nadal nie ma, bo jak miałyby się zająć same sobą?
     – Zrobisz mi kawę? – pytam, zdejmując buty w przedpokoju.
     – Lekarz kazał mi odpoczywać, ale, tak, zrobię.
     – Jak zamierzasz odpoczywać mając dzieci? – zaglądam do kuchni, do której minutę temu wszedł. – Może nie zemdlejesz wstawiając wodę.
     Opieram się o blat, obserwując jego poczynania. Zakodowuję w której szafce ma kawy i herbaty, w której cukier, a w której szklanki.
     – Dzieci, właśnie – przypomina. – Muszę je odebrać.
     – To ja włączę sobie telewizor – mruczę, wychodząc z kuchni. Zasiadam na wygodnej kanapie i włączam jakiś program, na którym akurat leci losowy, denny film.  Wkrótce przychodzi do mnie także Cameron, trzymając kubek kawy. Stawia go przede mną, na co mu dziękuję.
     – Wolisz spać w łóżku czy na kanapie?
     – Kanapa mi wystarczy, ale dzięki, że pytasz.
     Cameron przez kolejne pół godziny zbiera się, aby pojechać po dzieci. Musiał się przebrać z nieco poszarpanych przez wypadek ubrań, przemył swoją poharataną twarz i kombinował coś z usztywniaczem na ręce, aby było mu wygodniej, ale koniec końców nic lepszego nie wymyślił.
     – Może weź mój samochód – wyplątuję się z koca, odstawiam pustą szklankę na nieduży stolik obok i zmierzam w stronę ubierającego się mężczyzny.
Ten rzuca krótkie podziękowanie, na co podaję mu kluczyki wygrzebane z kieszeni spodni.
     – Ale uważaj – mruczę, odchodząc z powrotem do salonu. – Wystarczy, że przeze mnie prawie zabił cię samochód
     – Mam do dyspozycji jedną rękę, nie będę jechał zbyt szybko.
     Wzdycham. Naprawdę w tym momencie muszą dopadać mnie wszelkie wyrzuty sumienia? W dodatku, kiedy Cameron robił coś źle, to nie wyglądał na targanego wyrzutami, jak ja teraz. Chyba nie powinnam tym tak bardzo się przejmować, skoro wypadki chodzą po ludziach? Obejmuję się rękoma, zanurzając brodę w grubej, o kilka rozmiarów za dużej bluzie. Moja walizka nadal zajmuje miejsce przy ścianie, nie bardzo wiem gdzie indziej mogłabym ją zostawić, ale mam nadzieję, że Cameron sam znajdzie dla niej odpowiednie miejsce. Jego nieobecność nie trwa długo, po krótkim czasie słyszę gwar w przedpokoju. W pewnym momencie do salonu wbiega Isaiah, a za nim Raven. Ten pierwszy patrzy na mnie krytycznie, milczy, jakby zrażony, a dziewczynka obrzuca spojrzeniem pokój i ciągnie Camerona za fraki.
     – To twoja nowa dziewczyna, tatusiu? – wyciąga głowę do góry, aby na niego spojrzeć. – Znowu będziemy musieli pojechać do cioci? – jej wzrok automatycznie mętnieje oraz robi się wyraźnie przybita. Ciekawe o co jej chodzi.
     – Raven, przestań – karci ją Cameron. – Dlaczego mówisz Brianne takie rzeczy?
     Wstaję, idąc w ich kierunku. Mężczyzna nie wygląda na pocieszonego, a dziewczynka na zruganą.
     – Cześć, jestem Brianne – kucam. – Lubisz bawić się lalkami? – pytam, kiedy ta kieruje na mnie swoje spojrzenie.
     – Tak. – Uśmiecha się szeroko. – Ale nie z tobą.
     – Raven, przestań, bo zamknę cię w łazience – mówi z udawaną powagą Cameron. – Nie zamykam jej w łazience, to tylko... taka forma samoobrony – zwraca się do mnie.
     – W porządku, ja i tak nie jestem odpowiednią osobą do zabawy lalkami – odpowiadam. – Ale mam coś twojego – zza pleców wyjmuję lalkę, która leżała na kanapie, i która wbijała się w mój kręgosłup, gdy byłam za leniwa, aby ją wydostać spomiędzy poduszek.
     – Zgniotłaś ją?! Tato!
     – Wyprasowałam jej ubranie – podaję dziewczynce zabawkę, a ta szybko ją chwyta. – Lepiej idź ją uczesać.
     Isaiah staje za moimi plecami, w milczeniu przyglądając się naszej wymianie zdań, kiedy Raven biegnie do pokoju targając za sobą lalkę. Wstaję, otrzepuję ubranie i podchodzę do kanapy. Biorę do ręki jeden z rogów koca i składam go, układając na poduszkach, a telewizor wyłączam. Cameron dalej stoi w przejściu, kiedy próbuję go wyminąć, aby dostać się do kuchni. Zaglądam do lodówki, wyjmując masło.
     – Jest spleśniałe – krzywię się, gdy odkrywam jego pokrywkę. – Co w takim wypadku chcecie jeść na kolację?
     Myślałam, że skoro Cameron ma dzieci, to i jego lodówka zawsze jest w pełni wyposażona. Jak widać, myliłam się, ale nadal ma swojej o wiele więcej jedzenia, niż ja mam w mojej. W tej cameronowej przynajmniej jest światło, a z zamrażalnika nie wypływa woda, tak jak z mojej. Mimo wszystko, zauważam w niej wiele innych rzeczy, jest pełno warzyw, owoców, serów i mleka, nawet znajdzie się jakiś obiad sprzed kilku dni zapakowany w jakieś plastikowe, szczelne opakowanie z niebieską pokrywką. To chyba dobrze świadczy, co nie?
     – Na najniższej półce powinny być resztki ze świąt, w zamrażarce też coś znajdziesz, ale wątpię, żeby zdążyło się rozmrozić.
     – Lubicie ryż? – pytam, nadal szperając w lodówce. – I duszone warzywa?
     – Zależy, czy ryż spalony i jakie warzywa – odpiera.
     – Nie, nie spalony – prycham rozbawiona. – I zależy, jakie masz. A masz, już ci mówię, bo pewnie nawet nie wiesz, marchewkę, brokuły, jakąś zieloną fasolkę, trochę kalafiora i cukinię. Wow, całkiem nieźle jak na samotnego ojca.
     – Zjem wszystko. Isaiah, jeżeli nie dowie się, że dotknęłaś tego jedzenia, też. – Uśmiecha się zadziornie. – Gorzej z Raven, nie je warzyw.
     – To będzie głodna – wzruszam ramionami, wyjmując wcześniej znaleziony garnek. Nalewam do niego wody, wstawiam na włączony palnik i przykrywam go pokrywką. – Albo zrobię jej ryż z jabłkiem, lubi? Bo jak nie, to sama sobie będzie robić kolację.
     W międzyczasie, gdy rozmawiamy, wykładam warzywa na deskę do krojenia i chwytając nóż, kroję warzywa w plasterki. Całkiem lubię gotować, sprawia mi to niemałą przyjemność, gdy koniec końców jedzenie wychodzi smaczne. Gorzej jest z późniejszym sprzątaniem albo kiedy coś przypalam.
     – Mam wiśniowy jogurt, zje go z ryżem, przynajmniej tak sądzę – mówi. – Tak między nami, gdybyś miała takie podejście do swojego dziecka, opieka społeczna pozbawiłaby cię go prędzej czy później. – Puszcza oczko w moją stronę, śmiejąc się pod nosem.
     – Moje dziecko nie wybrzydzało by aż tak – mrużę oczy. – Jadłoby wszystko, co bym mu dała i byłoby małym aniołkiem.
     Tak, marzę o takim dziecku. Oczywiście w przyszłości, ale to przecież i tak nie wypali, chyba że z jakimś randomowym facetem z kluby.
     – Wciskałabyś mu jedzenie na siłę? Czy to nie przemoc psychiczna?
     – Do jedenastego roku życia na śniadanie i kolację jadłam suche, dawno przeterminowane płatki, a obiady jadłam co drugi dzień i składały się one z resztek poprzedniego. Więc nie, wbrew pozorom miałoby ze mną raj.
     Cameron więcej się nie odzywa, więc w spokoju robię nam kolację. Ugotowanie ryżu zajmuję dłuższą chwilę, podobnie jak zrobienie warzyw na parze. Kiedy nasze jedzenie jest doprawione i wyłożone w szklanym półmisku, oddzielone danie z o wiele mniejszą ilością przypraw nakładam na talerz przeznaczony dla chłopca, a w drugiej misce mieszam parujący ryż z wiśniowym jogurtem. Nie wygląda zbyt ładnie, ale jeśli smakuje Raven, to się nie odzywam. Cameron w międzyczasie woła dzieci i nakrywa do stołu, a ja znoszę na niego półmisek. Kładę talerze z jedzeniem przed dziećmi, a kiedy te zaczynają jeść, nakładamy sobie odpowiednio duże porcje na talerze.
     – To ty to ugotowałaś? – pyta dziewczynka, odkładając widelec na talerzyk, na co kiwam głową.
Isaiah, słysząc to, automatycznie odsuwa od siebie talerz.
     – Ja tego nie jem.
     – Isaiah, proszę, nie bądź niegrzeczny.
     – Nie – mówi stanowczo.
     – Z tego, co mi wiadomo, uczucie głodu nie jest niczym przyjemnym – mam ochotę dopowiedzieć „więc nikt nie będzie dookoła ciebie skakał, Isaiah”, ale powstrzymuję się, to w końcu dziecko. Zamiast tego, posyłam chłopcu znaczące spojrzenie. – Nie chcesz, to nie jedz, Isaiah, ale w takim wypadku będziesz do końca wieczoru głodny, bo nic innego nie ma.
     – Jeżeli nie zjesz, pójdziesz spać w tej chwili, a Raven będzie mogła bawić się do wieczora – dodaje Cameron, a chłopiec, choć wyraźnie niepocieszony, zaczyna jeść.
     Wkrótce wszyscy kończymy, Cameron udaje się do łazienki najpierw z Raven, aby ją wykąpać, a Isaiah układa się w salonie i bawi się swoimi zabawkami. Ja w tym samym czasie zaczynam sprzątać pozostałości. Wsypuję je do pojemnika, który wkładam do lodówki, a następnie zmywam brudne talerze i ustawiam je na suszarce obok. Stół przecieram wilgotną szmatką, wsuwam krzesła i udaję się do salonu, kiedy wszystko już jest posprzątane, a Cameron... wymienia dzieci. Teraz pora na Isaiah.
     Następny dzień zaczyna się leniwie. Budzę się wcześnie, jak zawsze, wraz ze wschodem słońca. Biorę szybki prysznic, dopóki nikt jeszcze nie wstał i łazienka jest wolna, ubieram się w ciepłą bluzę, dresy, włosy związuję elastyczną gumką i nakładam niewielki makijaż. Kołdrę składam wewnątrz sofy razem z poduszką, odsłaniam zasłony i wpuszczam pierwsze promienie słoneczne do wnętrza pokoju. Nie chciałabym, aby Cameron albo jego dzieci w jakikolwiek inny sposób niż sama moja obecność odczuły mój chwilowy brak zamieszkania i przebywanie w ich domu. Bądź, co bądź, to musi być dla nich nieco niekomfortowe, podobnie jak dla mnie, dlatego nie chcę siedzieć im na głowie przez długi czas, a zaledwie tyle, ile jest niezbędne. To kwestia znalezienia sobie odpowiedniego mieszkania, a jego poszukiwanie zaczynam od dzisiaj. Kiedy przeglądam oferty na internecie, przychodzi do mnie SMS od pani Vibes, która powiadamia mnie o mojej głównej roli w nowej sztuce. Pierwszy trening ma odbyć się dzisiaj o osiemnastej w teatrze. Całe szczęście, że wzięłam z domu pointy i body. Po ósmej z pokoju wyłania się ubrany, choć zaspany Cameron.
     – Robisz dzisiaj coś konkretnego? – pytam, kiedy szykujemy wspólnie kanapki na śniadanie.
     – Nie, raczej nie – wzrusza ramionami. – Może ustalę coś z tym gościem, ojcem Raven, miał oddzwonić.
     – Możemy iść gdzieś z dziećmi, jakiś plac zabaw albo coś. Po siedemnastej znikam na próbę i wrócę pewnie po dwudziestej pierwszej. Mieszkasz trochę daleko od teatru – krzywię się.
    – Możemy.
    Kiwam głową, po czym wstawiam wodę na herbatę. Podczas późniejszego śniadania, które Cameron je z dziećmi, te, dopiero co obudzone, nawet nie mają głowy do narzekania i zjadają wszystko, co tylko podsunie się im pod nos. Pochłaniają prawie wszystko, a to, co zostaje, dojada Cameron. Kiedy proponujemy im wyjście, te szybko na to przystają. Jedziemy moim samochodem, aby nie tłuc się autobusami, ale, o dziwo, nie ja prowadzę! Na szczęście nie mieszkają daleko od centrum, już po kilku minutach drogi i wolnej jazdy Camerona, mężczyzna parkuje auto przy dużej galerii, do której wchodzimy po wydostaniu siebie i dzieci z samochodu. Raven idzie kilka kroków przed nami, a Isaiah trzyma Camerona za rękę. Kiedy przechodzimy obok sali zabaw, te zaczynają prosić go, abyśmy tam poszli, więc ich ojciec przystaje na ich propozycję. Zdejmują buciki, jak to w takich miejscach już jest, a my siadamy na pomarańczowej kanapie przy okrągłym, niedużym stoliku. Nie mija sekunda, a dzieci rozpierzchają się w swoje strony, zaabsorbowane nowym, ciekawym miejscem.
     – I tyle je widzieliśmy – podsumowuję, widząc Isaiah wspinającego się na zjeżdżalnię oraz Raven, która rozmawia z jakąś dziewczynką przy swoim bracie.
      Tyle dobrze, że te są samodzielne, kiedy trzeba i nie trzymają się kurczowo Camerona. Właściwie, nie są wcale takie złe, momentami chyba bywają naprawdę pocieszne. Jak na dzieci. Z pewnością sprawiają, że żyje się dwa razy szybciej, niż samemu, ale nie mi oceniać, czy to dla człowieka dobre. Chyba każdy zdrowy na umyśle rodzic cieszy się ze swoich dzieci, prawda?
     – Dzieci. – Wzrusza ramionami. – Gdyby wpuścili cię do galerii handlowej, zachowałabyś się podobnie.
     – Przecież nic nie mówię – przewracam oczami, opierając twarz na nadgarstku. – Gadałeś z tym facetem?
     – Nie. Miał oddzwonić – wzdycha. – To jemu zależy, nie mnie.
     – Co mu powiesz? – pytam, ciekawa.
     – Jeszcze nie wiem. Jeżeli chce zobaczyć wnuki, nie będę mu tego utrudniał, może nie jest oszustem. Mimo wszystko, nigdy nie słyszałem, żeby Raven się z nim spotykała, a znałem ją... dwa lata? Coś koło tego.
     Kiwam głową, nie ciągnąc dalej tematu. Nie znamy się zbyt długo i czuję, że to nie jest moja sprawa, ba, ja to wiem.
     – Chyba dzieci to ostatnie, co planowaliście – mówię. Tak, tak, Brianne, to w dalszym ciągu nie jest twój interes, więc po co to mówisz?
     – Żadne z nas tego nie przewidywało.
     – Przed siedemnastą muszę być w domu, więc najwyżej zostawię wam samochód i pojadę autobusem – mówię, kiedy podbiega do nas spocony, ale zadowolony Isaiah, wypija pół butelki wody i bez słowa znowu ucieka.
     – Nie, wróć samochodem – protestuje. – Mam doświadczenie, jeśli chodzi o komunikację miejską.
     – Ale ja nie mam, jeśli chodzi o jazdę samochodem – rzucam mu rozbawione spojrzenie. – Poza tym, i tak jesteś poturbowany i jeszcze z dwójką dzieci. Słabe połączenie, jeśli chodzi o jazdę autobusem.
     – Nie masz fotelików, a ja prowadziłbym jedną ręką. To podwójne przestępstwo – brnie dalej, nie spuszczając wzroku z tańczącej na środku sali Raven.
     – Jak chcesz – wzruszam ramionami. – Będziesz musiał dać mi klucz. Podrzucę ci go z powrotem albo wsadzę pod wycieraczkę.
    – Mam zapasowy. Trzymaj ten, dopóki mieszkasz w mojej rezydencji.
     – Dzięki, łaskawco – odbieram od niego klucz, chowając do kieszeni. – Pojutrze jadę obejrzeć mieszkanie. Jedziesz ze mną?
     – Zobaczę w kalendarzyku, czy mam wolny termin. Nie nastawiaj się – mówi z udawaną powagą.
     – W porządku. Sama ocenię, czy rury są szczelne – posyłam mu kpiące spojrzenie, kiedy do Camerona dzwoni telefon. Spogląda na mnie i oboje wiemy, kto to taki właśnie próbuje się do niego dodzwonić.
     – To ten facet? – pytam, zaciekawiona, wyciągając szyję, a rudy kiwa głową i naciska zieloną słuchawkę, przykładając komórkę do ucha. Po cichu współczuję temu facetowi, jeśli przyjdzie mu poznać jego kochane wnuczęta. Nie, żeby były bardzo złe i okropne, ale pewnie przekonanie ich do niego będzie mozolne i długotrwałe.

+80PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz