3 gru 2019

Od Brianne C.D Camerona

     Stoję bez ruchu, przenosząc wzrok z siedzącego na ławce, oszołomionego Camerona, a następnie na plecy odchodzącego mężczyzny. Jak on mógł uderzyć nieznajomego mu faceta tylko dlatego, że jego bachor postanowił wyłożyć się przed naszymi nogami?! Moja twarz w ciągu sekundy zmienia się ze zdumionej na rozwścieczoną, kiedy zamaszystym krokiem pokonuję dzielącą mnie odległość od odchodzącego mężczyzny, a raczej jego imitacji.



     – Co pan sobie myśli?! – krzyczę, a ten zdezorientowany odwraca się w moją stronę. Muszę zadrzeć głowę wysoko do góry, aby skrzyżować z nim wzrok. – Taki pan przykład daje dzieciom?! – prycham.
     – Paniusiu – pochyla się nade mną, mrużąc oczy. – Lepiej zajmij się swoim kolegą, bo chyba nie jest z nim najlepiej – cedzi, a ja cofam się o krok. Tak zwana przestrzeń osobista, ale co ten gbur może o niej wiedzieć?
     – A co pana obchodzi jego stan? Chwilę temu nie to było pana priorytetem – uśmiecham się cynicznie, zakładając ręce na piersi. – Nie wiem co to za metody wychowawcze, kiedy ojciec rozwiązuje problemy dziecka przemocą wobec innych – podsumowuję z odczuwalną na kilometr odrazą w głosie, odwracając się na pięcie. Mam wrażenie, że facet chce coś dodać, ale do jego nogi przylepia się syn, co widzę kątem oka. I chwała mu za to, bo prawdopodobnie moja frustracja sprzed kilku dni znalazłaby ujście właśnie na nich, a to nie byłoby przyjemne. Podchodzę żwawym krokiem do Camerona, który jest dzisiaj wyjątkowo nie w sosie, ale nie dziwię mu się. Każdy ma prawo mieć zły dzień, tym bardziej że za nami jest ciężka noc. Przynajmniej dla mnie. Nasz wieczorny wypad na łyżwy miał być przyjemy i relaksujący, tymczasem Cameron kończy z obitą twarzą. Naprawdę nie tego chciałam, zgadzając się na to wyjście, ale nie jesteśmy w stanie wszystkiego przewidzieć. Staję naprzeciwko mężczyzny, biorąc w dłonie delikatnie jego twarz, której puchnięcie widoczne jest gołym okiem. Wzdycham.
     – Ale żeby od razu odjęło ci to uroku, to raczej nie – mówię pocieszająco, nadal obejmując jego twarz i jednocześnie obrzucając go marnym wzrokiem. Fakt. Nadal był przystojny, nie ma co.
     – Naprawdę, jestem uroczy? – wydyma usta. – Miło, że przynajmniej ty tak sądzisz.
     – Nie rób tak, bo chyba cię boli – krzywię się. Puszczam jego buzię, odsuwając się. – Siedź. Wracamy do domu.
     Nie odzywa się, jedynie pochyla głowę do tyłu, przymykając oczy. Szybkim ruchem składam jego rzeczy do mojej podręcznej torby, którą zdecydowaliśmy się ze sobą wziąć. Z jej kieszeni wyjmuję sterczące rękawiczki Camerona, więc biorę je. Chwytam jego dłonie, następnie wsadzając na nie miękki materiał. Opatulam mocniej jego szyję szalikiem, naciągam czapkę na uszy, po czym biorę do obu rąk nasze łyżwy. Mam nadzieję, że gdy tu wrócę, ten będzie w jednym kawałku. Jego twarz przypomina rozkwaszone jabłko, kiedy obrzucam go ostatni raz wzrokiem, zanim odejdę. Wypożyczalnia znajduje się kilka metrów dalej, tak więc staję w kolejce do okienka za gromadą ludzi. Mija kilka długich minut, zanim kładę dwie pary łyżew na ladzie, a pracownicy je zabierają, dziękując mi za ich odniesienie. Kiwam głową, żegnam się, a następnie wracam do Camerona. Nie dziwię się, gdy widzę go siedzącego w takiej samej pozycji, w jakiej go zostawiłam.
     – Masz gdzieś telefon? – pytam, stając nad nim.
     – Nie wiem, po co ci moja cegła – wyjmuje z kurtki swoją komórkę, a ja ją chwytam. Wyciskam numer, który przepisuje z wizytówki, a następnie przystawiam telefon do ucha. Odzywa się miła pani, która na moją prośbę wysyła taksówkę. Dziękuję jej, żegnamy się, a następnie wyłączam telefon i oddaję go Cameronowi. Ten się nie odzywa, prawdopodobnie już wiedząc, po co była mi jego cegła.
     Mężczyzna powoli wstaje, ale chyba ma zawroty głowy. Biorę torbę na ramię, po czym kierujemy się w stronę wyjścia z lodowiska. Na szczęście taksówka już stoi, widocznie kierowca musiał mieć postój gdzieś w pobliżu. Wsiadamy do niej, ja tłumaczę mniej więcej dokąd ma się udać, bo ani ja, ani Cameron nie znamy adresu hotelu, w którym się zatrzymaliśmy. Okazuje się, że to wcale nie jest daleko, a kiedy dojeżdżamy na miejsce i przychodzi nam zapłacić, to jest to symboliczna suma ośmiu avarów, które kładę na jego pomarszczoną, wyciągniętą dłoń. Niezgrabnie wypakowujemy się z auta. Zatrzaskuję drzwi za Cameronem, który wysiada po mnie, jako drugi, ale wydaje się, że nie jest w stanie okręcić głowy. Nie dziwię mu się, mocno dostał, a w takich chwilach jakiekolwiek ruchy głową odczuwa się nie najlepiej. Wchodzimy do motelu, a w recepcji stoi pracownica. Widzę jej skonsternowaną minę, gdy obrzuca twarz Camerona spojrzeniem.
     – Mogłabym prosić o lód? – mówię, opierając się o blat. Ta szybko kiwa głową, po czym znika za drzwiami będącymi za nią. Wraca po chwili, z dwoma żelami chłodzącymi i paczką lodu. Dziękuję jej, a następnie biorę Camerona za ramię, kierując się w stronę schodów. Na szczęście nasz pokój ulokowany jest na pierwszym piętrze, dlatego nie musimy wspinać się niewiadomo po ilu schodach, na dodatek, tu nie ma windy. To byłoby koszmarem, może nie dla mnie, co dla pobitego, bogu ducha winnego Camerona. Wyciągam klucze do pokoju z kieszeni, a następnie przepuszczam mojego towarzysza w drzwiach. Ten od razu rozbiera się z kurtki, po czym siada na łóżku, głośno wzdychając. Zdejmuję szalik, czapkę i kurtkę, a następnie zapalam lampkę na stoliku, przez co w pokoju panuje półmrok. Podchodzę do niego, łapiąc kontakt wzrokowy.
     – Kładź się – wskazuję na łóżko, a ten automatycznie się na nie rzuca. Do moich uszu dochodzi stłumione stęknięcie, co upewnia mnie w przekonaniu, że rąbnął twarzą o twardy materac.
     Łapię go za rękę, przekręcając go na plecy. Ma zamknięte oczy, wygląda na zmarnowanego i zmęczonego, przez co automatycznie robi mi się go szkoda. Siłą wydobywam spod niego kołdrę, którą rzucam na jego ciało, nakrywając go kocem. Strzelam, że mu chłodno, bo jest blady jak ściana. Chwytam lód do ręki, delikatnie kładąc go na brew mężczyzny. Drugi kładę pod okiem, a trzeci przy kąciku ust. Widzę, jak jego twarz się rozluźnia pod wpływem zimna, a kiedy zaczynam do niego mruczeć coś w stylu „i nie obchodzi mnie, masz tak leżeć", zauważam, że ten jest już w półśnie. Uśmiecham się pod nosem na ten widok, po czym wstaję. Zamierzam wziąć kąpiel w tej nieszczęsnej, korytarzowej łazience, póki nie ma jeszcze środka nocy i nie ma zbyt wiele motelowych gości. Biorę wszystko, co jest mi do tego potrzebne, wyciągam z torby także szare spodnie dresowe ze ściągaczami oraz bluzę do kompletu, aby przebrać się w wygodne rzeczy. Naciskam klamkę, starając się, aby było to tak ciche, jak tylko jest to możliwe. Wystawiam głowę przez drzwi, a kiedy nie widzę żywej duszy na korytarzu, szybko przemykam do łazienki  naprzeciwko, zamykając za sobą drzwi do pokoju. Kiedy jestem w łazience, rygluję drzwi, aby żadna niepożądana osoba nie znalazła się w jej wnętrzu, bo wtedy to już kaplica. Wzdycham, rozglądając się. Nie jest... obskurnie, ale też nie ma szału. Ot, zwykła łazienka. Zbieram się w sobie, zaczynam się rozbierać... do bielizny. Tak dla bezpieczeństwa przed grzybem albo podglądaczami.
     Kąpiel nie zajmuje mi długo, dlatego po niespełna dwudziestu minutach z powrotem jestem w naszym wynajętym pokoju. Mam mokre włosy, ubrana jestem w dres, a Cameron śpi tak, jak spał. Podchodzę do ledwo ciepłego kaloryfera, rozkładam na nim mój mokry ręcznik, a do torby odkładam szczotkę do włosów, kosmetyki i pastę do zębów wraz ze szczoteczką. Po chwilowym namyśle podchodzę także do Camerona, poprawiam okłady leżące na jego twarzy, a następnie delikatnie go trącam.
     – Będziesz jadł chińszczyznę? – mówię, kiedy otwiera oczy, a jego zaspany wzrok krzyżuje się z moim. Przekładam jego zimny żel w stronę skroni, kiedy zauważam, że ten blokuje mu widzenie.
          – Nie lubię chińszczyzny – mruczy, na co ja przewracam oczami. Zaczyna się.
     – To co niby będziesz jadł? Nie wybrzydzaj – podpieram się z oburzeniem.
     – Mogę poprosić o zupki dla dzieci podawane przez słomkę? Boli mnie szczęka. – Przechyla głowę. – Nie lubię tylko chińszczyzny, wybierz coś.
     Zaciskam palce na nasadzie nosa. Boże.
     – Wiesz, że nie podają tam nic innego? To chińska knajpa. Masz do wyboru albo to, albo mięso z psa.
          - To kup mi coś, co da się zjeść... – stęka, a ja wzdycham.
     Wdech. I wydech. Tylko spokój nas uratuje.
Należy mu się dobre jedzenie. W końcu jest pobity. Żart. Pierwszy i ostatni raz spełniam jego zachcianki.
     – W porządku. Poczekaj tu. Wrócę niedługo.
     Nie odpowiada. Prawdopodobnie znowu praktycznie śpi, więc nawet nie widzę sensu w oczekiwaniu na jego odpowiedź. Z wieszaka przy drzwiach zabieram kurtkę, w czapkę wkładam wszystkie moje włosy, mocno naciągając ją na głowę, bo te wciąż są mokre. Do kieszeni wsadzam dwa banknoty, po czym wychodzę, zamykając pokój. Cameron i tak pewnie się nie obudzi sam z siebie, a jeszcze brakowałoby nam, żeby go okradli. I przy okazji mnie, bo w środku są także moje rzeczy, a w tym momencie to cały nasz dobytek. Moje pieniądze jeszcze się nie kończą, ale to nie znaczy, że nie mam ich mniej, bo mój portfel stosunkowo bardzo uszczuplił się od naszego wyjazdu.
     – Przepraszam – zagajam, widząc recepcjonistkę za ladą, która na mój głos wyciąga szyję, aby na mnie spojrzeć. – Gdzie jest najbliższy market? – posługuję się nazwą „market”, a nie „sklep”, bo w przeciwnym razie, znając życie, wskazałaby mi pierwszy lepszy monopolowy po drodze albo piekarnię z dwoma suchymi bułkami na krzyż.
     – Z... kilometr stąd? Niecały – mówi, nie patrząc na mnie. Szuka czegoś zawzięcie w jednej z szuflad.
     Kiwam głową, doskonale zdając sobie sprawę, że i tak tego nie widzi. Ruszam w stronę wyjścia, a kiedy je przekraczam, uderza we mnie mroźne, zimowe powietrze. Idę w stronę chodnika, ale wiatr wiejący mi prosto w twarz tego nie ułatwia. Mimo to, nie zniechęcam się, chociaż nawet nie widzę żadnego sklepu na horyzoncie. Idę przed siebie, bo nawet nie wiem, czy powinnam skręcić. Jest możliwe, że poszłam w złą stronę, ale myślę, że musiałabym mieć zbyt dużego życiowego pecha, aby popełnić taki błąd.

Po kilkunastu albo kilkudziesięciu minutach okazuje się, że poszłam jednak w dobrą stronę. Sklep majaczy gdzieś niedaleko przede mną, a mi automatycznie przypominają się wakacje sprzed ośmiu lat, kiedy to byłam z Cindy i z rodzicami na biwaku. Były to nasze pierwsze wspólne wakacje. I ostatnie. Zgubiłam się wtedy w lesie, w którym byłam w poszukiwaniu drewna na ognisko i byłam w nim aż do zmroku, kiedy to mnie odnaleźli, umierając ze strachu. Cóż, szkoda tylko, że później ich uczucia osłabły na tyle, że nawet nie zauważali moich kilkudniowych zniknięć, a miałam raptem dwanaście lat, kiedy po raz pierwszy uciekłam z domu na okrągłe pięć dni. Nie przejęli się tym, tak samo jak następnymi ucieczkami. Prawdę mówiąc, z biegiem czasu zrozumiałam, że cieszyliby się, gdybym nie wróciła.
     Wyciągam z kieszeni kurtki brzoskwiniową pomadkę ochronną, którą to smaruje sobie piekące mnie usta, gdy wchodzę do sklepu. Nie ma dużego ruchu, a ja od razu kieruję się w stronę pieczywa. Wątpiłam, że będzie świeże, a jeśli już - to wykupione, więc pozytywnie zaskakują mnie wypełnione po brzegi kosze z przeróżnymi bułkami. Nie wiem co lubi Cameron, dodatkową przeszkodą jest też brak jakiejkolwiek kuchenki albo chociaż mikrofali, dlatego dla bezpieczeństwa zabieram z regału sześć chrupiących bagietek. Idę dalej, między półki. Mam w zamiarze wziąć z niej słoik dżemu, a kiedy to robię, okazuje się, że jest to ostatnia sztuka, przez co w równo poustawianych produktach robi się dziura na wylot. Widzę przez nią to, co dzieje się po drugiej stronie regału, a moje serce niekontrolowanie przyspiesza, gdy zza półki spogląda na mnie nieznajomy mi mężczyzna. Gwałtownie odskakuję do tyłu, słoik wylatuje z moich rąk, po czym rozbija się z głośnym rumorem. Otwieram szeroko oczy, przenosząc swoje spojrzenie na regał, ale nikogo tam nie ma. Szybko odchodzę od miejsca zdarzenia, póki rozgorączkowane pracownice jeszcze się tu nie zbiegły. Chwytam z półki drugi słoik dżemu, w rozgardiaszu kupuję kilka innych produktów, po czym wychodzę ze sklepu tak szybko, jak to możliwe. Pełnia siatka ciąży mi w ręce, ale nie tym teraz się przejmuję. Droga do motelu mija dwa razy szybciej, kiedy gnam do niego na złamanie karku. Po drodze moja kostka boleśnie wywija się dwa razy, kiedy źle staję na śliskiej drodze, raz nawet wywracam się na kolana, ale nie rozczulam się nad sobą, tylko szybko staję na równe nogi. Może i moja reakcja jest przerysowana, ale po wszystkich zdarzeniach, które nas spotkały, nawet taka niewielka rzecz jest w stanie wyprowadzić mnie z równowagi i spokoju ducha.
     Nie wiem ile czasu mija, nim znajduję się w motelu, ale szybko przekręcam klucz w drzwiach i wchodzę do pokoju, nie dbając o to, aby być cicho, bo w końcu Cameron może jeszcze spać. Opieram się o ścianę obok, tyłem głowy zapalając niespodziewanie światło. Moje płuca nie nadążają za oddechem, kiedy próbuję go uspokoić. W tym samym czasie patrzę na łóżko, na którym wygodnie leży Jaśnie Pan Cameron. Klika coś na telefonie. Nim zdąży coś powiedzieć, odkładam siatkę z zakupami na kredens obok, rozbieram się do mojego dresu, zdejmuję czapkę i rozczesuję nadal mokre włosy.
     – Zmarzłaś? Ojej – opuszcza kąciki ust w nieszczerym grymasie. Podnosi się z łóżka, żeby zajrzeć do wnętrza siatki. – Mam ochotę na ciastka z czekoladą, ale pewnie ich nie kupiłaś, więc biorę to – wyjmuje pierwszy lepszy produkt. – Warzywka. Jak zdrowo.
     Automatycznie opuszczam ramiona w geście... właśnie, jakim? Nie wiem co czuję, kiedy to mówi, ale śmiem twierdzić, że nazywa się to bezradność. Odchrząkam.
     – Masz tu jeszcze bagietki – wyjmuję pieczywo z siatki. Sama nie wiem po co to robię, skoro on sam nie umie tego docenić – I dżem, i jakąś... konserwę? – marszczę czoło, patrząc na puszkę. Nie przypominam sobie, abym ją kupowała, ale ostatecznie wzruszam ramionami, nie zajmując sobie tym myśli. – Jakieś serki, waniliowy, topiony – wykładam wszystkie zakupy na szafkę.
     – Czuję się jak w szpitalu, ale przynajmniej jedzenie jest dobre – wykonuje bliżej niezidentyfikowany ruch i w jednym momencie staje tuż obok mnie – Dzięki! – Parę razy klepie moje ramię, po czym znów wraca do swojej pozycji, zwijając z blatu bagietkę.
     Nie odpowiadam. Patrzę na niego przez dłuższą chwilę, aż w końcu zajmuję miejsce na fotelu w kącie pokoju. On je, ja siedzę, nikt się do nikogo nie odzywa, a pokój wypełnia jedynie chrupanie Camerona.
     – Sorki, strasznie głośno gryzę. Ale nie mlaszczę.
     Przenoszę na niego mój niezrozumiały w pierwszym momencie wzrok, po prostu wgapiając się w jego twarz.
     – Nie krępuj się.
          – Przecież nie robię tego umyślnie. Jakbym chciał to bym chrupał ci nad uchem. Dobra, mniejsza z tym, niepotrzebnie ciągnę ten temat – parska.
     – O co ci chodzi? – unoszę brwi. – Jesz? To jedz.
     Nie odzywa się do mnie więcej. Jedynie wierci się, rozwalony na całym łóżku, a ja, doprawdy nie rozumiem jego humorków. Mało mu, że się nim zajęłam? A może coś zrobiłam źle? Cameron nigdy, odkąd się poznaliśmy (czyli stosunkowo niedawno, ale ten fakt nie jest akurat teraz aż tak ważny) nie był tajemniczy, ani zawiły, a jego usposobienie było proste jak budowa cepa. Jak widać, nawet on skrywa w sobie swoją drugą stronę, z której chyba zaczynam go poznawać. Tak czy inaczej, chyba nie zasłużyłam na podobne traktowanie. Siedzę nieruchomo dłuższy czas, a z zamyślenia wyrywa mnie dopiero chrapanie Camerona. Przewracam oczami, wstaję, gaszę światło i ściągam z szafy dodatkowy, puszysty koc, po czym wracam na fotel i przykrywając się, chwilę później zasypiam.

+40 PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz