21 gru 2019

Od Brianne C.D Cameron

     Pierwsze promienie słoneczne przedostają się do mojego pokoju przez niezaciągnięte rolety, o których istnieniu zapomniałam poprzedniego wieczoru. Siedzę na dywanie, opierając się plecami o łóżko, mimo że jest dopiero, zaledwie wschód słońca. Przed nim obudziła mnie matka, głośno trzaskając drzwiami. Nic nie porusza mnie tak, jak to, że ona co roku od trzech lat, od kiedy Cindy jest w śpiączce, jeździ do niej do szpitala dwudziestego czwartego, a wraca dwudziestego szóstego. Nie jestem głupia, żeby nie domyślić się, że w ten sposób spędza z nią święta, co może wydawać się z jednej strony absurdalne, a z drugiej - bardzo rodzinne. Może i inni patrzą na to jak na czuły gest, ale znając ją od tej strony, od której znam ja, uważam to za niezdrowe. Nie wiem, czy ona zdaje sobie sprawę, że nawet jeśli odzyska Cindy, bo ta się wybudzi, to będzie roślinką. Zero poruszania się, mówienie z trudem. Może to okrutne, ale nie chciałabym, aby moja własna siostra się obudziła. Świat odwrócił by się go góry nogami. Znowu byłoby w domu źle, tragicznie, o wiele gorzej niż jest teraz. Wbrew pozorom nie jestem skrajnie nieszczęśliwa, ale powiedzmy sobie szczerze - co to za życie?


     Zaglądam do łazienki, do szafki nad umywalką. Biorę stamtąd opakowanie z lekami, wysypując kilka na rękę, po czym wciskam je sobie do ust. Popijam szybko wodą, w tym samym momencie, w którym niespodziewanie słyszę dzwonek domofonu. Zastanawiam się kto w ogóle do nich dzwoni. Wszyscy naokoło wiedzą, że są wiecznie otwarte, a złodzieje przecież nie dzwonią do drzwi. Więc kto inny? Przez myśl przechodzi mi Cameron, ale szybko odganiam tą myśl. Nie ma powodu, aby tu przychodzić, nasza znajomość dobiegła końca z dniem wczorajszym. Może moi zabójcy chcą być mili w moich ostatnich chwilach? To już bardziej prawdopodobna opcja. Dochodzi do mnie, że stoję bez większego sensu jak ostatnia idiotka, zamiast iść otworzyć drzwi. Tak, Brianne, tak właśnie działa życie. A teraz tam idź i się ładnie przywitaj.
     Jak myślę, tak robię. Schodzę na dół krętymi, szklanymi schodami. Dobrze, że posprzątałam, jak zginę to przynajmniej na wyszorowanej, czystej podłodze. Wkrótce dochodzę do przedpokoju, kładę rękę na klamce i delikatnie ją naciskam, wychodząc na dwór. Jest chłodno, obejmuję się ramionami, mam na sobie tylko bluzkę z długim rękawem. Idę powoli w stronę bramy wzdłuż długiego podjazdu i w tym momencie przeklinam mój dom. Po co ona tu jest? Gdyby nie to, że dom przypisany jest do matki, to najchętniej kazałabym ją stamtąd usunąć, zabrać, cokolwiek. Kiedy jednak zbliżam się do wjazdu, nie kryję zaskoczenia. Nie stoją tam mordercy, ani nawet komornik, a Cameron. Tylko pytanie, co tu robi i co ode mnie chce? Jeszcze minutę temu naprawdę byłam święcie przekonana, że więcej się nie zobaczymy. A tu proszę.
     – Co tu robisz? – mówię, nadal w ciężkim szoku. Mój wzrok spoczywa na zaparowanej siatce, którą trzyma, a którą dopiero teraz zauważam. Świąteczny cud, czy jak?
     – Pomyślałem, że przyniosę ci trochę świątecznego jedzenia, tak w ramach zadośćuczynienia, przynajmniej na święta – wyjaśnia szybko. – Jeżeli masz swoje, wybacz, zawsze możesz, no wiesz, coś tam z tym zrobić, nawet zamrozić.
     I w tym momencie, mimo wszystkich nieprzyjemnych słów, które od nas padły, czuję wszechogarniające mnie ciepło, a serce zaczyna bić dwa razy szybciej. Jego... zawstydzenie? Jest w tej chwili urocze, a ja pierwszy raz od kilku dni jestem szczęśliwa, bo w końcu zrobił dla mnie coś, z czym jeszcze nigdy się nie spotkałam. To tak strasznie miły gest, że mam ochotę go uścisnąć, ale w ostatniej chwili sobie przypominam, że nie. Po prostu nie. To by było nie na miejscu.
     – Oh. To miłe. Dziękuję, naprawdę – odchrząkam. –Co u dzieci? – zagaduję niezręcznie, wyciągając rękę w jego stronę, w nadziei, że poda mi siatkę. Prawdę mówiąc, w lodówce mam jedynie mleko tak stare, że prawdopodobnie już zsiadłe i spleśniałe oraz chleb wysuszony na kamień.
     – W porządku – uśmiecha się, równocześnie podając mi torebkę. – W porządku, są naprawdę... pomocne? – śmieje się. – Masz jakieś plany na dzisiaj?
     – Plany? – marszczę brwi, w pierwszym momencie nie wiedząc do czego nawiązuje. – Nie, nie mam.
     – Za jakieś dwie godziny przyjadą do mnie goście, a skoro nie masz żadnych planów... może dasz się zaprosić na wigilię? Taką kompletnie luźną, nie będzie żadnej rodziny, sami przyjaciele. Oczywiście, jeżeli masz ochotę.
     Wybałuszam oczy, zdziwiona. Tego się kompletnie nie spodziewałam, ale to w dalszym ciągu bardzo miłe.
     – Nie wiem czy to dobry pomysł – krzywię się. – Nie znam ich, a oni mnie. Jeszcze twoje dzieci, one chyba by nie chciały, żeby ktoś się wpraszał. No i nie mam żadnych prezentów – mówię szczerze. Nawet gdybym chciała, to przecież nie muszę tam jechać, jeśli inni mieliby czuć się niekomfortowo w moim towarzystwie, to w końcu ich Cameron zna dłużej, i to w końcu jego dzieci, które niezmiernie kocha. Nie ma sensu ryzykować świąt na rzecz zapraszania mnie, jeśli komuś może się to nie spodobać.
     – Niektórzy z nich też się nie znają, Bri. Nie wiem, czy ją kojarzysz, ale będzie Mackynzie, dyrektorka lodowiska. Moje dzieci mają po półtora roku, wątpię, by cokolwiek im się nie podobało. A co do prezentów, chyba nie muszę nic mówić, bo, przynajmniej według mnie, to nie jest ważne. Prezenty nie są biletami, bez których nie wpuszczamy na Wigilię – tłumaczy, nadmiernie przy tym gestykulując. – Jeżeli nie chcesz, nie będę nalegał, po prostu tak pomyślałem... i tak nie masz żadnych planów, a ja jestem ci winny więcej jedzenia, niż w tym pudełeczku.
     – W porządku – uśmiecham się nieśmiało, nagle czując się tak, jakbym dopiero co go poznała. – Tylko, że nie wiem nawet jak to wszystko wygląda. Chyba powinnam się ładnie ubrać, nie? – pytam nagle, podekscytowana.
     – Zawsze możesz iść w dresach, nikt się nie obrazi – mówi, na co ja przewracam oczami. Jeszcze czego.
     – Nie. Przyjechałeś autobusem?
     – A myślisz, że mam gdzie trzymać samochód?
     Wzruszam ramionami.
     – To chodź do mnie. Wezmę rzeczy i pojedziemy do ciebie. Może tak być?
     Kiwa głową potakująco. Odwracam się w stronę domu, wracając, a za sobą słyszę kroki Camerona. Bogu dzięki, że jednak jest posprzątane, nie żeby mi zależało. Idziemy wzdłuż długiego podjazdu, aż w końcu otwieram drzwi wejściowe do domu. Cameron rozbiera się w przedpokoju, ja odkładam ciepłe dania na wyspę kuchenną i siadając na wysokim chokerze, otwieram jedną z paczek, chwytając dwa widelce.
     – Do kolacji jeszcze daleko. Smacznego – podaję mu jeden, podsuwając w jego stronę torebkę.
     – Niedaleko – rzuca. – Ale wezmę coś, bo od rana nie jadłem praktycznie nic.
     – Mam nadzieję, że nie ma w tym orzechów?
     Staram się jak mogę, by atmosfera między nami nie była napięta. Doceniam jego starania i wiem, że sama także muszę się wykazać. Nawet, jeśli nie obchodzę świąt, to dzisiejsza data obowiązuje do tego, aby nie wszczynać kolejnych kłótni, tak?
     – Tak, są, zrobiłem to jedzenie tylko po to, żeby zabić samego siebie.
     – To smacznego jeszcze raz – sarkam.
     Cameron więcej się nie odzywa. Jemy wspólnie przez następne piętnaście minut, w kompletnej ciszy przerywanej od czasu do czasu brzękiem sztućców. Ja dalej jestem zaskoczona, dalej nie wierzę, że się na to zdobył i mnie zaprosił, ponadto nie wiem co ubrać. W pewnym momencie wstaję, każę mu się rozgościć i biegnę do sypialni. Do torby pakuję kosmetyczkę i złoty komplet składający się z naszyjnika i długich, pobłyskujących kolczyków. Stoję przed szafą konkretne dziesięć minut, nim w końcu wybieram bordową, rozkloszowaną sukienkę przed kolano. Ma koronkowy gorset, w którym, w jako jedynym nie wyglądam jak zapakowany kawałek szynki. Dobieram czarne szpilki na ośmiocentymetrowym obcasie i pakuję to wszystko do torby. A, jeszcze rajstopy. No tak. Nie wiem czy to nie będzie przesada, ale w końcu to święto, a w święta powinno ubierać się elegancko, więc mam nadzieję, że nie tylko ja wystroję się jak szczur na otwarcie kanału. Wkrótce schodzę z powrotem na dół, w dresach i włosach związanych w koka, dzierżąc torbę w ręce.
Cameron siedzi na skórzanej kanapie z założonymi rękoma na jej oparcie i zamkniętymi oczyma.
     – Przebiorę się u ciebie – mówię, podchodząc do niego.
     Przytakuje mi, wstając, po czym kierujemy się do wyjścia. Kiedy już jest ubrany, wychodzimy, a ja zamykam drzwi na klucz. Matka i tak nie wróci ani dzisiaj, ani jutro, a przynajmniej nas nie okradną. Jakby w ogóle było z czego. Pochodzimy do garażu, którego brama otwiera się za kliknięciem klucza. Wchodzimy do jego wnętrza, podchodząc do auta, kiedy zagajam:
     – Możesz poprowadzić? Jestem na lekach.
     Kiwa ochoczo głową.
     – Prawdę mówiąc, ostatnio prowadziłem parę lat temu, ale powinienem dać radę.
     – Ty przynajmniej masz prawo jazdy – mówię rozbawiona.
     – A ty nie?
     – Nie. Mam osiemnaście lat od kilku miesięcy.
     Patrzy na mnie z teatralnym oburzeniem.
     – Dobrze, że osiemnaście, bo inaczej poszedłbym do więzienia za uprowadzenie cię z lodowiska. I narażanie twojego zdrowia i życia.
     Parskam cichym śmiechem, gdy wsiadamy do auta. Cameron wkłada klucz do stacyjki, uruchamiając samochód. Zarzuca nami mocno, kiedy ruszamy. Zapomniałam powiedzieć mu, że dość szybko przyśpiesza, ale kiedy zaczynamy jechać równomiernym tempem, nawet się nie odzywam. Stoimy chwilę przed bramą, w oczekiwaniu aż ta się otworzy, a potem włączamy się do ruchu. Nie jedziemy długo, wkrótce Cameron zatrzymuje się na osiedlowym parkingu i w końcu możemy się wydostać z wnętrza auta.
     – Nie kradną tu? Ojciec by się w grobie przewrócił, jakby ktoś ukradł ten samochód – mówię, wyjmując torbę. Gramolę się niezgrabnie na fotelu, kiedy ta utyka między nimi dwoma.
     – Uważasz, że mieszkam w dzielnicy złodziei i kryminalistów? – ściąga brwi. – Nie kradną, przynajmniej nie powinni.
     – Gdzieżby. Upewniam się – mruczę. – Gdzie mieszkasz?
     – W tamtym bloku – wskazuje głową na niewysoki budynek niedaleko. – Nie wygląda zjawiskowo, ale jestem z niego zadowolony.
     Kiwam głową, ruszając w tamtym kierunku, a mężczyzna drepcze za mną robiąc ślady w śniegu.
     Mieszkanie Camerona jest małe, ale zadbane i przytulne, chociaż ciężko mi to stwierdzić, skoro nie znam znaczenia tego słowa. W każdym razie, jest schludnie i nie ma na co narzekać. Rozebrani z kurtek kierujemy się w stronę niedużej kuchni, gdzie na blatach porozkładane jest wszelkie jedzenie.
     – Sporo tego. Masz już wszystko? – zagajam, spoglądając na naczynie żaroodporne.
     – Nie, jeszcze nie – wzdycha. – Muszę ugotować ryż i ulepić pierogi, żeby były świeże. A, nie mam nic do picia, ale to najmniejszy problem.
     – Możemy zrobić jakiś kompot – proponuję. – To moje pierwsze święta.
     – Pierwsze? – dziwi się. – Nigdy nie świętowałaś Bożego Narodzenia?
     – Nie. Rodzice zawsze wyjeżdżali z Cindy do babki, ale mnie strasznie nie lubiła, więc zostawałam z opiekunką – zwierzam się.
     Chyba jestem mu to winna, w końcu wiem o nim dużo więcej niż on o mnie, ale jednocześnie nie czuję oporów, aby mu o tym nie opowiedzieć. W końcu to chyba normalne, że znajomi się sobie zwierzają. Kwestia mojego dzieciństwa jest ciężka, ale jeśli nie o tym mam mu opowiadać, to o czym? Nie mam niewiadomo jakich przygód, a moje życie jest skrajnie proste i nijakie, więc nie ma nawet o czym mówić. W przeciwieństwie do Camerona, który ma już nawet dzieci. I który podróżował i robił w swoim życiu tyle rzeczy, o których czytałam jedynie w książkach.
     – Mam nadzieję, że twoje pierwsze święta będą udane – Uśmiecha się. Po dłużej chwili dodaje:
– No, weźmy się do roboty, zostało półtorej godziny.
     – Zacznę lepić pierogi – siadam na niedużym, drewnianym stołku, na stoliku obok kładąc stolnicę.
     Nie muszę robić ciasta, jest już gotowe, wystarczy że ulepię pierogi. Na całe szczęście to nic trudnego lub lepiej - to nic wykraczającego poza moje umiejętności. Szybko uwijamy się ze zrobieniem reszty potraw, po pół godzinie zaczynamy przygotowywać stół. Ścieram go mokrą ścierką, wyścielam na nim obrus i zastawiam talerzami wokół których w odpowiednim miejscu kładę sztućce. Gdy wszystko jest gotowe, Cameron na koniec włącza choinkowe lampki, a ja jestem pod niemałym wrażeniem. Całkiem ładnie się prezentuje, my nigdy nie mieliśmy choinki w domu, więc tym bardziej podoba mi się całokształt tych świąt. W końcu odsyła mnie do łazienki, gdzie mam się przygotować, a sam idzie do sypialni. Pomalowanie się zajmuje mi kolejne pół godziny, przy okazji dwa razy ścieram cienie z powieki, bo wiecznie mi coś nie pasuje - za pierwszym razem pojawiają się nieestetyczne plamy, a za drugim mój eyeliner postanawia się zbuntować i pobrudzić mi pół oka. Gdy w końcu jestem gotowa, wychodzę z łazienki, a swoje kroki kieruję do salonu, gdzie siedzi Cameron oglądając coś w telewizji. Jest ubrany klasycznie w eleganckie, czarne spodnie, białą koszulę i marynarkę w kolorze spodni. Nie ukrywam, że prezentuje się bardzo dobrze i nawet jego włosy przyjemnie kontrastują się z ubraniem.
     – Nie przesadziłam? – nerwowo wygładzam materiał bordowej sukienki, chwilę później zakręcając włosy na palcu.
     – Przesadziłaś, ale tego nie mówi się kobietom. – Pokazuje kciuka w górę. – Ale jest ładnie, tak na moje oko.
     – Dzięki, przez ciebie będę się źle czuć do końca tego wieczoru – mówię oburzona, kiedy po pomieszczeniu rozchodzi się głośny dźwięk dzwonka do drzwi.
     – Żartowałem! – Wyrzuca ramiona w powietrze i podnosi się z kanapy. – Powodzenia.
      Z każdą mijającą chwilą stres i nerwy coraz to dotkliwiej atakują moje wnętrze. Mam wrażenie, że zaraz zwymiotuję, o matko. Na całe szczęście poprzedniego dnia pomalowałam paznokcie na czerwono i zakrwawione, poranione, skórki nie odróżniają się aż tak na tle mojej ręki. Ale zaraz, czym ja się w ogóle przejmuję? Zaraz wbiegnie tu dwójka dzieci, jeszcze więcej obcych mi ludzi i Cameron do kompletu, nie mam czasu i głowy, aby rozmyślać o skórkach. Właściwie, nie bardzo wiem jak mam się zachować, gdy gdzieś w głębi domu wybrzmiewają głuche rozmowy i gwar zadowolonych dzieci. W końcu wymuszam na sobie uśmiech i stawiając kolejne kroki prosto do przedpokoju, w myślach powtarzam: „ja nie chcę, ja nie chcę, ja nie chcę”. I fakt, nie chcę, ale w końcu to się staje, a ja znajduję się przed faktem dokonanym - naprzeciwko mnie stoi młoda kobieta, nieco wyższa ode mnie, choć obie mamy szpilki. I jak się okazuje, wcale nie przesadziłam, bo ta także ma wieczorowy makijaż, czarną, lejąca się sukienkę bez pleców i upięte włosy w wysokiego, sztywnego koka. Oprócz niej jest także jakiś mężczyzna ubrany w garnitur z włosami przepasanymi w niektórych miejscach żelem. Pewnie jej mąż. Chyba fajnie jest mieć męża. Można go ubierać.
     – To ta las... – zaczyna, ale zostaje ofiarą kuksańca w bok. – Ta dziewczyna?
     Cameron przewraca oczami.
     – To jest Brianne, Brianne, to Carey i Lane, moi przyjaciele – Uśmiecha się sztucznie, posyłając chłopakowi znaczące spojrzenie. Obrzucam ich spojrzeniem, oni mnie. Niekomfortowe.
     – Miło mi – wyciągam rękę najpierw w stronę dziewczyny, która przyjmuje ją z uśmiechem, mocno nią potrząsając. Wymieniamy ze sobą uprzejmości, przechodząc do salonu. Tam... Raven i Isaiah, tak, dostają prezenty. Głupio się czuję nie mając zupełnie nic i właściwie to będąc tu z pustymi rękoma, ale nikt tego nie komentuje, wydają się jakby tego nie zauważać. Ktoś mnie o coś pyta, ktoś coś zagaja, ktoś dogaduje i jakoś to idzie do przodu. Na chwilę obecną. Dzieci, zaabsorbowane prezentami, chwilę później znikają w głębi domu, a my siadamy na kanapie w oczekiwaniu na resztę gości. O matko, czy jedzenia w ogóle wystarczy dla nas wszystkich? Cztery osoby to już dla mnie tłum.
     – Cameron – szepczę nagle. – Chyba ryż się przypala – mówię zgodnie z zapachem, który do mnie dociera. To nie pachnie jak pyszne babeczki albo kurczak. Jeszcze trochę i uruchomi się alarm przeciwpożarowy. Tylko tego brakuje. Mężczyzna podrywa się nagle z kanapy i w przeciągu kilku sekund znika w odmętach łazienki, a ja zostaję sam na sam z gośćmi. Takiego zwrotu akcji nie przewidywałam.
     – Co się stało? – pyta... Lane? Dobrze pamiętam? Nie wiem, ale w każdym razie, jest wyraźnie zaniepokojona.
     – Nie – odpowiadam. – Pali się. To znaczy, zaczyna – dopowiadam, aby przypadkiem nie wybuchła żadna panika. Tego tu nie chcemy, o nie.
     – Nieprawda! – krzyczy Cameron z kuchni. – Mamy tylko małe problemy techniczne!
     Uśmiecham się nerwowo i, kto by się spodziewał, słyszymy kolejny dzwonek do drzwi. Wzdycham. Jeszcze więcej ludzi? Wstaję i przepraszając na chwilę towarzystwo, idę do kuchni. Tam widzę Camerona rozganiającego siwy dym, na co ponownie wzdycham. Jak tak dalej pójdzie, to będę miała niedotlenienie.
     – Idź, otwórz... gościom. Bo przyszli. Ja tu ogarnę – nim kończę zdanie, ten z prędkością rakiety biegnie do drzwi. Uznaję, że nie ma sensu wstawiać kolejnego ryżu, po prostu wyrzucam ten spalony i zalewam wodą podpalony garnek. Nie ma tragedii, jakoś się go odratuje.
     Wieczór mija... przyjemnie. Cameron zapoznaje mnie z, jak się okazuje, Mackynzie i jej mężem, i z Jane. Razem z małżeństwem są także dzieci, które lecą czym prędzej do bliźniaków i znikają za rogiem salonu. Przychodzą dopiero na kolację - zaczynamy od  krótkiej modlitwy, raczej symbolicznej, chyba nikt w tym towarzystwie nie jest głęboko wierzący, chociaż może jednak? Później siadamy do posiłku. Jest dużo jedzenia, naprawdę bardzo dużo, ktoś, chyba świadomy mojego nieobeznania, podsuwa mi, że tradycją jest skosztowanie każdego. I o dziwo, robię to z przyjemnością, bo wszystko jest pyszne. No, może oprócz barszczu. Zalatuje sklepem. Oprócz tego, nie mam nic więcej jedzeniu do zarzucenia. Towarzystwu także nie, bo okazuje się naprawdę miłe i o ile rzadko się odzywam, o tyle bardzo przyjemnie się ich słucha. Padają opowieści, żarty, poruszane są także te nieco bardziej poważne tematy, ale każdy jest wesoły. Dzieci bawią się w korytarzu, rozkładając tam swoje zabawki odpakowane z folii na prezenty i jest... po prostu świątecznie. Jeśli to tak właśnie wyglądają święta, to nie pozostało mi nic innego, jak żałować, że dane mi jest przekonać się o tym dopiero teraz. Po dwóch godzinach większość talerzy i półmisków jest pustych, Carey razem z Cameronem dojadają pozostałości z ciasta, praktycznie wylizując blachę po nim, Lane siedzi na dywanie z bliźniakami, Jane z Mackynzie rozmawiają cicho, a pozostali rozprawiają o polityce. Wkrótce wieczór dobiega końca - i jestem tym... rozgoryczona. Przyjemnym było zakosztowanie takiego życia i wizja powrotu do swojej codzienności mnie przeraża, tak więc pozostało mi się cieszyć tym, co jeszcze trwa. Kiedy żegnamy ostatnią osobę, i kiedy drzwi zamykają się za małżeństwem, zrzucam ze stóp szpilki, niedbale kopiąc je w stronę ściany.
     – Pomogę ci posprzątać i zacznę się zbierać do domu – mówię, zwracając się po cichu do Camerona. Trzeba uważać, aby nie obudzić śpiących dzieciaków. Po opowieściach ich ojca, chyba nie chciałabym tego doświadczyć.
     Jestem zmęczona tym wieczorem, choć było naprawdę przyjemnie. Mimo wszystko, nie przywykłam do tłumów i mnie one po prostu wykańczają. Nie można jednak zaprzeczyć, że dzisiejszego wieczoru poznałam naprawdę wartościowe osoby, chociaż trudno jest oceniać to po jednym spotkaniu.
     – Dzięki – rzuca półszeptem, znikając za ścianą kuchni, a ja podążam za nim. Zaczynamy od grubego przeciwnika. Kuchnia. To tam rozegrała się krwawa masakra (prawie) piłą łańcuchową. – I jak? – pyta, gdy stoimy przy zabrudzonym blacie.
     – Fajnie – uśmiecham się. – Masz w porządku znajomych. Było naprawdę fajnie. I dziękuję za ten wieczór. Pewnie nie wiesz nawet ile to dla mnie znaczyło.
     – Cieszę się, że ci się podobało – wstawia naczynia do zlewu. – Może za rok też się uda – posyła mi rozbawione spojrzenie z szerokim uśmiechem na twarzy.
     – Ta – mruczę. – Sądzę, że dwa tygodnie w porównaniu z dwunastoma miesiącami nie mają szans. Pożremy się w całości – wstawiam blachę do piekarnika, zamykając go.
     Coś w tym jest. Nie mam wątpliwości, że po prostu przyjaźń nam nie jest dana, ale może to przeze mnie? Może to ze mną jest coś nie tak, skoro Cameron otacza się przyjaciółmi, a ja nawet nie mam ani jednego znajomego?
     – Jesteś straszną pesymistką, Brianne.
     – Może zaprzeczysz, że tak nie będzie? – przewracam oczami. – To by była złudna nadzieja.
     – Dobra, mniejsza z tym – macha dłonią. – Myśl o czymś pozytywniejszym, na przykład o sprzątaniu, na które sama się zgadzałaś.
     Wzdycham, biorąc do ręki porozrzucane po blacie przyprawy. Odkładam je na ich miejsce, a kiedy uznaję, że Cameron łatwo poradzi sobie z kuchnią, idę do salonu. Biorę do rąk poskładane jeden na drugim talerze, na ich szczycie kładę wszystkie sztućce i zmierzam z tym wszystkim do kuchni. Potem wykonuję jeszcze kilka takich rundek z resztą półmisków, misek i talerzyków, aż w końcu na stole pozostaje tylko obrus i okruszki. Zgarniam go, zanosząc do łazienki i wciskam do kosza na pranie. Dom jest względnie czysty, zostało tylko pozmywać naczynia, ale przecież we dwójkę tego nie zrobimy. Przebieram się w łazience w normalne ubrania, sukienkę chowam do torby, a z twarzy zmywam pozostałości po makijażu. Gotowa do powrotu, idę do salonu, aby pożegnać się z Cameronem.
     – Będę już wracać – mówię. – Jeszcze raz dziękuję za dzisiaj.
     Nie dodaję tego słynnego, rodem z filmów „i do jutra?”, bo nawet nie wiem na czym stoimy. Na czym stoi nasza relacja. Gdzieś w środku, głęboko wewnątrz duszy czai się uraza do jego osoby, której nie mogę obejść, mimo moich szczerych chęci.
     – Nie ma sprawy, Bri. Ja dziękuję za pomoc. Śpij dobrze.
     Po tym wychodzę. Pokonuję schodki, znajduję samochód na parkingu. Wsiadam w niego i jadę do domu, a wszystko to robię niemalże automatycznie. Ten wieczór dobiegł do końca zdecydowanie zbyt szybko, abym mogła się nim nacieszyć. I może tu wcale nie chodzi tylko o świąteczną kolację, a o normalność? Tak powinno wyglądać życie człowieka, a nie tak, jak moje. To nawet nie jest życie, a puste egzystowanie, którego mam dosyć z każdym nastającym, nowym dniem. Zaraz nowy rok, dziewiętnaście lat na karku, niedługo koniec szkoły i co dalej? No właśnie. Niczego nie mogę być pewna, a już na pewno nie przyszłości.
     W domu jestem chwilę po północy. Zimna, marmurowa podłoga, chłód panujący w pokoju i białe oświetlenie z punktowych świateł sprawia, że mam ochotę stąd wyjść. Dlaczego nie mogę żyć tak, jak Cameron albo chociaż podobnie? Może zrobię sobie dziecko i będę żyć z zasiłku? To by było lepsze niż życie z matką, w końcu dziecko przynajmniej nie robiłoby mi kłopotu, nie biłoby mnie i nie wyzywało. A ku mojej uciesze, sarkazm, oboje muszą być przeze mnie utrzymywani. Zdecydowanie za dużo ludzi na dzisiaj. Padam na twarz, wykończona, w ubraniu. Układam się wygodnie na łóżku, oczekując na sen.
     Następny dzień wita mnie ogromnymi, śnieżnymi zaspami, mętnym słońcem wychodzącym zza chmur i lodówką bez jedzenia i światła wewnątrz. Wstaję zaspana, moje pierwsze kroki kieruję do łazienki. Inny dzień, ale ten sam schemat. Przyzwyczaiłam się do tego, już nawet dzisiejsza data zamazuje się z jutrzejszą, jak i z tą co będzie za dwa tygodnie. Otwieram szafkę nad umywalką. Przerzucam listki tabletek, różne opakowania, zaspanymi oczyma czytając ich nalepki. Kiedy przeglądam je po raz trzeci, wracam do sypialni pełna frustracji. Cholerne tabletki. Zostawiłam je w Portware i ku mojemu niezadowoleniu, prawdopodobnie wziął je Cameron. Nawet się nad tym nie zastanawiam - potrzebuję ich, a wszystkie sklepy i apteki są dzisiaj pozamykane. Z resztą, kto sprzedawałaby silnie uzależniające, uspokajające leki w pierwszym lepszym przydrożnym sklepie? Chwytam telefon, wystukując wiadomość, po czym wysyłam ją, mimo że jest chwilę po siódmej i ten na sto procent śpi.

+60 PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz