22 gru 2019

Od Camerona C.D Brianne

     Otwieram posklejane powieki. Mrużę oczy rażone przez agresywne wręcz promienie słońca. Po raz kolejny przeklinam swoją sypialnię od wschodu. To wszystko trwa ułamek sekundy – zamykam je z powrotem, przerzucając rękę przez ciało. Nie jestem zdolny do myślenia, więc nawet nie próbuję domyślać się, którą mamy godzinę. Jest superwcześnie, to mogę wywnioskować po tym, iż słońce nie jest jeszcze specjalnie wysoko, a co za tym idzie, wschód był całkiem niedawno. Nie znoszę tego typu poranków – żadnej motywacji do wstania, dziwne uczucie pustki, zero jakiejkolwiek ekscytacji związanej z nadchodzącym dniem. Najważniejszy dzień w miesiącu mam już za sobą, teraz, aż do Sylwestra, będę robił wszystko, żeby zapchać dziury w codziennej rutynie. Jeszcze nie wiem, co będę robił. Dzisiaj? Dzisiaj właściwie będę spać. Najlepiej do popołudnia. Chociaż nie, to zły pomysł, Raven zaprotestuje najgłośniej. Zeszłego wieczoru wypiłem zaledwie lampkę wina, które przyniosła Jane, tylko tyle, a, mam wrażenie, krąży nade mną kacowa chmura. To zapewne wina niewyspania. Podnoszę się, opieram łokciem o materac – dzieciaki śpią. Wracam do poprzedniej pozycji, przykrywam kołdrą po sam czubek nosa i próbuję spać dalej. Próbuję to zdecydowanie dobre słowo, z uwagi na to, iż kiedy praktycznie zasypiam, dochodzi mnie piskliwy dźwięk telefonu aka informacja o nowym powiadomieniu. Ignoruję to, zbyt zaspany. Zresztą, nawet gdybym po niego sięgnął, ekran byłby tak rozmazany, iż zobaczyłbym jedno wielkie nic. Dlatego nie skupiam się już na niczym innym.


     Po raz drugi budzę się zdecydowanie później, kiedy słońce nie jest tak irytujące, jak przedtem, i nareszcie mogę spojrzeć w okno bez mrużenia oczu. Z nieco lepszym samopoczuciem podrywam się z łóżka, pocierając twarz dłońmi. Wstaję zdecydowanie zbyt szybko, przez krótką chwilę kręci mi się w głowie, a przed oczami mam czarne mroczki. Machinalnie zerkam w stronę łóżeczek bliźniąt – oboje, na moje szczęście, smacznie śpią. Przeliczając, mam jeszcze mniej więcej godzinę na załatwienie najważniejszych spraw. Czuję, jakbym wygrał na loterii, losując te dzieci, które wstają dopiero o dwunastej na południe, a nie, jak większość, skoro świt. Minusem tej sytuacji jest fakt, że kiedy tylko im na to pozwalam, mogą bawić się do północy, a usypianie ich to katorga. Takich wygód nie miały u Carey’a i Lane, zapewne zmuszani byli do zasypiania o dwudziestej, biedni.
     Wyjmuję z szafy ubrania i bieliznę, po czym zasuwam do łazienki. Co prawda wczoraj (właściwie to dzisiaj, było grubo po dwunastej) jeden prysznic już brałem, jednak czuję się tak bardzo nieświeżo, że nie jestem w stanie pominąć tej czynności dzisiejszego poranka. Szybko zrzucając z siebie t-shirt przeznaczony do spania i bokserki. Wchodzę do brodzika, kręcę kurkiem, dzięki czemu z deszczownicy zaczyna lać się strumień wody. Stabilizuję go, ustawiam odpowiednią temperaturę i przez paręnaście dobrych minut zmywam z siebie, jakby to jakiś wykwintny poeta powiedział, wszystkie brudy zeszłego dnia. Chociaż, to by była metafora, a ja dosłownie się myję.
     Piękno poranka zostaje zaburzone przez piskliwy okrzyk. To plątanina przypadkowych sylab, których znaczenia nawet nie zna, uprzedzona porządnym krzykiem. Z westchnieniem gramolę się spod prysznica, szybko osuszam ręcznikiem, a mycie zębów odkładam na później – wsuwam na siebie całą odzież, którą przyniosłem tu przed chwilą i gnam w stronę sypialni.
     – Co się stało, Raven? – pytam, biorąc brunetkę na ręce.
     Dziewczynka nie przestaje płakać, tuląc się do mnie z całej siły. Zapewne miała koszmar. Kątem oka zerkam na Isaiah, który, obudziwszy się za sprawą dość głośnej reakcji siostry na… no, najprawdopodobniej niespecjalnie przyjemny sen. Cieszę się, że nie mamy sąsiadów, bo na ich miejscu jak najszybciej próbowałbym się nas pozbyć. Nie chciałbym narobić sobie wrogów, w dodatku byłoby mi straszliwie wstyd. Raven jest raczej oszczędna w słowach, zresztą, sam, będąc prawie dwulatkiem w ciężkim szoku, raczej nie używałbym kwiecistego słownictwa, chcąc opisać swój problem. Niemniej mam po prostu nadzieję na to, iż za chwilę się uspokoi.
     Dopiero godzinę później udaje mi się mniej więcej doprowadzić małe kaszojady do względnego porządku. Raven pomyka po salonie z jakimś pożal się Boże koniem, Isaiah wybrał się do salonu, żeby tam przetestować swoje najnowsze prezenty, czyli, tak dla przykładu, pudełko z otworami na plastikowe kształty., czyli, przykładowo, sporych rozmiarów plastikowe pudełko z wyciętymi dziurami w kształcie różnych figur. Ja tymczasem, żeby od rana nie pchać się do kuchni, łapię za swój, nareszcie, oficjalny telefon, nie tę dziwaczną cegłę, którą, swoją drogą, zgubiłem. Na jego ekranie wyświetla się informacja o tym powiadomieniu z rana. Wchodzę w wiadomości – pierwsze, co się pokazuje, to nieotwarta konwersacja z Brianne. Nie czytam treści na podglądzie, od razu wchodzę w rozmowę. Pyta, czy wziąłem jej leki z szafki nocnej. Oczywiście, że je mam. To znaczy, sprawa jest dość zawiła, bo kiedy mnie tak ładnie porwali, najprawdopodobniej spakowali wszystkie moje rzeczy i to, co im się spodobało, wzięli, a całą resztę przetransportowali, wraz ze mną, do Avenley River. Nie miałem im tego za złe, ba!, jestem wdzięczny, iż odzyskałem moje rzeczy, na czele z kurtką, paroma sztukami ubrań i kosmetykami, bo to w dalszym ciągu jakiś tam koszt, więc byłbym stratny, jeżeli mówimy o materialnych sprawach. Wracając – tak, mam te leki w szufladzie. Pokusiłem się o przeczytanie ich składu, więc dotąd ani myślałem o oddawaniu ich Brianne. Ale nie mogę skłamać. Zresztą, to, co robi ze swoim organizmem to w stu procentach jej decyzja. Specjalista ze mnie żaden, nie mnie oceniać. Odpisuję jej krótkim Tak i czekam przez parę sekund na odpowiedź. Nie dostaję jej od razu, jednak w pewnym sensie szybko, porównując to do czasu oczekiwania na moją wiadomość w tej sprawie. Pyta, czy mogłaby wpaść, żeby je odebrać. W sumie to mógłbym teraz palnąć, że jednak ich nie mam, a w praktyce po prostu pozostawić je w tej szafce, albo, jeszcze lepiej, wyrzucić do kosza. Ale nie zrobię tego, bo nie chcę narazić jej na jeszcze gorsze samopoczucie. Pyta, czy mogłaby wpaść teraz (widocznie bardzo ich potrzebuje), ja z kolei odpowiadam, iż, tak, pewnie, może (i tam nie mam ciekawszego zajęcia, a Brianne tylko wpadnie i wypadnie z mieszkania).
     Rozlega się dzwonek do drzwi, akurat w chwili, gdy zmierzam do łazienki. Z westchnieniem zawracam w stronę przedpokoju, żeby otworzyć mieszkanie i wpuścić Brianne. Nikt inny nie odwiedziłby mnie w to marne południe pierwszego dnia świąt, więc nawet przez myśl nie przechodzi mi, że mógłby być to ktokolwiek inny.
     – Cześć, Bri. – Kiwam głową w jej stronę.
     Przysuwając się do ściany, daję sygnał, by weszła.
     – Cześć – rzuca, wchodząc do mieszkania.
     Zatrzymuje się przy drzwiach kuchni. Idę do sypialni, żeby stamtąd przynieść należące do Brianne lekarstwa. Z czeluści szuflady wyciągam białe opakowanie. Przyglądam się mu przez dłuższą chwilę, czytając napisy pod spodem. To nie jest to. To lek na ból brzucha, który po prostu wygląda jak tabletki dziewczyny. Szukam dalej, przekopując się przez te wszystkie bzdety, jakie zalegają w szufladzie. Nie ma ich. Gwałtownie obracam się w stronę szafki nocnej, ostatniej deski ratunku. Na jej blacie, o dziwo, opakowanie stoi. Przechwytuję je i wracam do Bri, która zdążyła zdjąć z siebie najgrubsze warstwy ubrania i usiąść przy kuchennym stoliku.
     – Są. – Potrząsam pudełeczkiem, opierając się o blat. – Nie będę prawił ci kazań, szczególnie w święta, ale… czy to aby na pewno rozważne?
     – Rozważne? Nie wiem, pewnie nie, a co?
     Wzruszam ramionami.
     – Tylko pyt-
     Przerywa mi huk. A później, zamiast huku, słychać tylko płacz Raven. Rzucając tabletki na blat obok, ile sił biegnę do salonu, w głowie błagając, żeby nie było to nic poważnego. Życie po raz kolejny wystawia środkowy palec i śmieje mi się prosto w twarz, kiedy w pokoju dziennym, pod potężnym pniem choinki, leży unieruchomiona, wrzeszcząca wniebogłosy dziewczynka. Przerażony podbiegam do drzewka i próbuję je podnieść, ignorując przy tym kłujące igły świerkowe. Przeklinam pod nosem, widząc zakrwawiony policzek dziecka. Odrzucając choinkę na drugi bok, biorę ją na ręce i, jak szybko jestem w stanie, wracam do kuchni.
     Nie powinienem, to fakt, ale to nie to jest priorytetem w tej sprawie. Zapewne wyglądam jak morderca, trzymając na rękach kruche ciało Raven, ale w głębi duszy jestem przerażony. Do granic.
     – Zadzwoń po karetkę, proszę.
     Może dałbym sobie radę sam, z pomocą jedynie apteczki. Może nie jest to tak poważne, na jakie wygląda. Ale, do cholery, równocześnie nie mogę zwlekać, bo jeżeli okaże się, iż w organizmie Raven pojawiły się jakieś obrażenia wewnętrzne? To wszystko dzieje się tak szybko. Mógłbym na własną rękę dostać się do szpitala, karetki zazwyczaj docierają z opóźnieniem, ale jak, skoro nawet nie mam samochodu? Mówili — kup mniejszą, nie taką ogromną. Ale, rzecz jasna, upierałem się. I taki mamy efekt. Musiała się na nią przewrócić.
     Mija mniej więcej dziesięć minut, przyjeżdżają ratownicy medyczni wraz z całym potrzebnym wyposażeniem. Przyglądam się temu stojąc pod ścianą.
     – Brianne, będziesz w stanie zostać z Isaiah na przynajmniej godzinę? – pytam. – Pojadę z nią do szpitala, a nie chcę brać go ze sobą.
     – Mogę zostać, ale przypomnij sobie najpierw swoje słowa. Byłabym beznadziejną matką.
     Kręcę głową, wyłączając się już po mogę zostać. Przysięgam – nigdy w życiu nie przeżywałem podobnych świąt i, mam nadzieję, to ostatni taki incydent.

     Siedzę w poczekalni, nerwowo stukając podeszwą o podłogę. Od dwudziestu minut tkwię tu i czekam na zakończenie zabiegu. Według lekarzy, nie stało się nic poważnego, poza jedną, sporych rozmiarów raną. Gdzie? Na łuku brwiowym, jakby chodziło to za naszą rodziną już od paru dni. Od razu zabrali ją na badania. Później na szycie. Z tego, co przekazał mi doktor, będziemy mogli wyjść już niebawem, to kwestia godziny lub, maksymalnie, dwóch, z racji szybkiej interwencji ze strony pediatrów. To dobrze. To bardzo, bardzo dobrze.

     Wracamy do domu po trzynastej trzydzieści. Raven, wciąż oszołomiona, niewiele mówi, co też jest mi na rękę – sam nie mam specjalnie nastroju na rozmowy, szczególnie te z półtorarocznym dzieckiem. Pukam do drzwi własnego mieszkania, nie mając pod ręką klucza. Otwiera mi, któż by się spodziewał, Brianne, ale nie w swojej typowej, poważnej edycji. To wersja Brianne, której zdecydowanie się nie spodziewałem. Farba na twarzy, na włosach, na ubraniu, pomarańczowe usta, czerwony nos, zielone uszy. Festiwal tragedii. Wymijam ją i staję w pokoju dziennym. Na dywanie siedzi Isaiah, rozbawiony macha pędzlem, rozchlapując farbę na wszystkie strony pomieszczenia. Nie wierzę. Nie-wie-rzę.
     Cały salon jest, jednym słowem, upierdolony. Cała podłoga, cały dywan, wszystkie ściany, jeden wielki burdel. Nie zdziwiłbym się, gdyby była to zasługa Raven. Ale Isaiah? Ten mały zdrajca? Przecież ja muszę wszystko posprzątać. I chyba przepraszać Brianne na kolanach, bo jej twarz jest w opłakanym stanie.
     – Isaiah! – Wyrzucam ramiona w powietrze.
     Nie będę krzyczał. Nie będę krzyczał. Jestem spokojnym rodzicem. Bezstresowe wychowanie. Tak pisali w poradnikach.
     – Skąd wziął te farbki? – zwracam się do Brianne, uspokajając oddech.
     – A ja wiem?! – woła. – Sekundę mnie nie było, sekundę, ten skądś wytrzasnął te farby i bach!
     Boję się podejść do chłopca, w obawie, iż i mi oberwie się farbą. Jeżeli go nie zatrzymam, następne parę godzin spędzę na szorowaniu każdej powierzchni i myciu go na błysk. Zresztą, tak czy inaczej muszę to zrobić. Ale, proszę, nie pogarszajmy mojej sytuacji.
     – Isaiah – mówię spokojnie. Unosi głowę z szerokim uśmiechem na twarzy. – Odłożysz to?
     Uśmiecha się jeszcze szerzej i zamaszystym ruchem przejeżdża pędzelkiem po fotelu.
     – Proszę, odłożysz?
     Ani myśli. Zamiast tego, zaczyna bazgrać po szafce. Robię krok w jego stronę – chłopiec wstaje z klęczek i cofa się do ściany. Kolejny – tym razem śmieje się, a na tapecie pojawia się kolejna, tym razem fioletowa kreska. Bezczelnie podskakuje w miejscu.
     – Isaiah. – Pochylam się, łapiąc za nogi jego ulubionego dinozaura. – Oddaj mi farby, a dam ci to. – Wskazuję na zabawkę.
     Isaiah, jako dziecko, to odwrotność Raven. Zawsze był spokojny, potrafił o siebie zadbać na tyle, ile był w stanie, nie sprawiał większych problemów. Niemniej, jak większość, czasami ma swoje odpały. W dodatku, jako artystyczna dusza, musiał wybrać farby. Farby. Brudzące cholerstwo, które dostał na święta od Mackynzie. Ucieszył się jak diabli, w przeciwieństwie do mnie.
     – Oddasz?
     W jednej chwili na jego twarzy pojawia się zwątpienie. Najwidoczniej przerażony losem swojego dinozaura planuje odpuścić batalię i wywiesić białą flagę, choć dla mnie to zwycięstwo zwycięstwem w pełnym tego słowa znaczeniu nie jest – jak już mówiłem, ktoś musi to posprzątać. Ten ktoś to ja, taka podpowiedź.
     Chłopiec w końcu ulega i z westchnieniem odrzuca pędzelek. Ja z kolei odstawiam dinozaura w bezpieczne miejsce, przechwytuję farbki, chowam je w najwyższej szafce i biorę malucha na ręce, tym samym brudząc się niezaschniętą farbą.
     – Przepraszam – mówię do Brianne, zatrzymując się koło niej. – Jeżeli chcesz, możesz skorzystać z naszego prysznica, żebyś nie pobrudziła sobie samochodu – proponuję. – Nie pomyślałbym, że może zrobić coś takiego, zazwyczaj jest… spokojniejszy.
     – Super się bawiliśmy. – Uśmiecha się uspokajająco.
     Unoszę podejrzliwie brew.
     – To był pierwszy i ostatni raz, Isaiah, nigdy więcej nie zostawię cię pod opiekę Brianne, bo tylko problemów jej dokładasz – mruczę do chłopca, który od paru minut okłada moje plecy gołymi dłońmi. – Skorzystasz z propozycji czy nie? – Odwracam głowę w stronę dziewczyny.
     – Chyba skorzystam. – Parska śmiechem.
     Kiwam głową w stronę łazienki.
     – W takim razie leć, zaraz przyniosę ci ręcznik.
     Brianne znika za drzwiami. Zapewne próbuje zamknąć je za pomocą tego śmiesznego pokrętła pod klamką, ale, niestety, zacięło się jakiś rok temu i dotąd nie pofatygowałem się, żeby je wymienić. Nie jest mi to specjalnie potrzebne, zazwyczaj myję się dość późno, więc dzieciaki już śpią. Zresztą, nie jestem na tyle nierozważny, by zostawiać je zdanych na siebie, jeszcze stłukliby telewizor i roznieśli w pył sypialnię. Jestem tego bardziej, niż pewien.
     Żeby nie ubrudzić wszystkiego dookoła, wrzucam Isaiah w wysokie krzesełko, które ustawiam w kuchni. Raven, na całe szczęście, postanowiła uciąć sobie drzemkę w swoim kojcu, więc jeden obowiązek mam z głowy. Z szafki w moim pokoju wyjmuję ciemny, dotąd nieużywany ręcznik (higiena ponad wszystko). Kładę go na blacie kuchennym, w głowie powtarzając, iż za moment go podrzucę. Zaglądam do lodówki, myślę nad dzisiejszym obiadem. Z Wigilii zostało całkiem sporo jedzenia – przede wszystkim pierogi, kapusta, paszteciki i takie tam. O ile kapustę najchętniej bym komuś odsprzedał, tak całą resztę z radością skończę, nawet, gdybym miał pęknąć. Mało co nadaje się dla dzieci, większość ma w sobie grzyby, niestety. Ale coś wykombinuję, może spróbuję jeszcze raz z ryżem, czy coś w tym stylu. Łapię za ręcznik i, słysząc, jak ciśnienie wody słabnie, kieruję się do łazienki. Rzecz jasna, nie wparuję bez pukania, nawet tam nie wejdę, po prostu… podam go subtelnie, zamykając oczy. Także stukam w drzwi trzy razy, nie czekam na żadne proszę!, bo, halo, kto by wpuszczał do łazienki, gdy jest się nagim? Nikt. Uchylam drzwi, a w kilkucentymetrową szparę wciskam miękki materiał ręcznika, po czym zamykam je, wracając do Isaiah. Znudzony podpiera się o swoją dłoń, praktycznie śpiąc. Z wnętrza lodówki wyjmuję te wszystkie potrawy, oddzielam mniej więcej połowę każdej porcji i odgrzewam wszystko w mikrofalówce, bez względu na to, czy będzie suche, czy nie. Trochę burczy mi w brzuchu, a wizja kąpania małego skubańca jest nieprzyjemna, acz nie do obejścia. Dlatego będę musiał chwilę poczekać. Ale zanim to, biorę kęs pasztecika, który niebawem ląduje w moim żołądku w całości. Wtedy z łazienki wychodzi Brianne.
     – Ale dobrze mi poszło, co nie?
     Przenoszę spojrzenie na dziewczynę.
     – Musiałbym zapytać Isaiah, niech wyrazi opinię na ten temat – mruczę. – Isaiah, podobała ci się zabawa z Brianne? – mówię do malca.
     Z przekonaniem kręci głową, nieco zbulwersowany absurdalnością pytania. Oczywiście, że mu się podobało, tylko całą radość przekreślił pan maruda, jego ojciec, który zabiera farbki biednym dzieciom.
     – Widzisz? Marna z ciebie opiekunka. – Wzruszam ramionami.
     – No wiesz co – prycha. – Więcej mnie o nic nie proś.
     – To nie moja decyzja. – Unoszę ręce w geście obronnym. – Krytykiem jest Isaiah. Swoją drogą, pieroga?
     – Nie, dziękuję…
     Krzyżuję ramiona na piersi.
     – ...ale smacznego.
     Wykrzywiam usta w grymasie.
     – Okej, w takim razie po prostu podziękuję ci za poświęcenie czasu Isaiah. Jesteśmy wdzięczni – zapewniam. – Nie odprowadzę cię zbyt daleko, ale mam nadzieję, że nikt cię nie okradnie. – Uśmiechając się ironicznie, podchodzę do chłopca i wyjmuję go z krzesełka. – Do zobaczenia.
     Razem idziemy do korytarza. Brianne zarzuca na siebie swoją kurtkę, zakłada buty, po czym, życząc miłej nocy, wychodzi. Zanim znika za ścianą, wychylam się na moment.
     – Wybierasz się w przyszłości na lodowisko?
     Zatrzymuje się wpół kroku.
     – Tak, jutro.
     Macham jej jeszcze raz, na pożegnanie, a później zamykam drzwi na klucz.
     – Teraz kąpiel – zwracam się do syna, na co ten zaśmiewa się, typowo, jak na dziecko.

+40 PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz