27 gru 2019

Od Candice C.D Cain

Prywatne lokum owiane samotnością, a do tego wyraźna woń jabłkowo-miętowej herbaty są wszystkim, czego potrzebuję, by wyrzucić z siebie stres. Cicha, melodyjna muzyka z telefonu trafia do moich uszu. Laptop grzeje mi uda, ale wiem, że cokolwiek by się nie stało, muszę napisać pracę na studia. Inaczej, kurka rurka, wyrzucą mnie stamtąd i wymną z wzorca, jakim staram się nieprzerwanie być. Inteligentna, pewna siebie, punktualna, dokładna... bez tego jestem tylko zagubioną uczennicą na tle ogromnej uczelni, na jakiej, niestety, nie brakuje talentów i wiecznej rywalizacji.
Lubię rywalizację. Konkurencję.
Doświadczam jej regularnie w pracy — i oczywiście nie chodzi o pomoc w bibliotece, a o szczególnie rozrywkową przepychankę z Hawthorne'm, który dzień w dzień przypomina mi, jak bardzo złą i nieprzemyślaną decyzję podjęłam, zaczynając pracować.

Otwieram chyba dziesiątą kartę w przeglądarce. W szeregu wiadomości na stronie startowej widzę informację, która wcale a wcale nie jest zbyt zaskakująca, ponieważ dotyczy występu Caina Hawthorne'a w najzwyklejszej w świecie knajpie. Ten typ prześladuje mnie nawet po pracy — to dopiero jest przerażające. Piosenkarz obudził skandal, czyli coś, o co dzisiejsze media się proszą. Klęczą przed tym jak nastolatki proszące rodziców o nabycie najnowszego modelu telefonu. Pozwalam sobie przeczytać pobieżnie artykuł i już na wstępie stwierdzam, że Hawthorne na sto procent zebrał już swój ochrzan od menadżera i wyjątkowo zaradnej agentki. Mam też pewność, że niczego sobie z tego nie zrobił.
Przez głowę przelatuje mi też myśl, czy to też moja wina. Wiecie. Miałam pilnować Caina tak, jak należy, bronić przed właśnie takimi wpisami, ale skądże miałam wiedzieć, że postanowi zaśpiewać coś zupełnie nowego? Cóż, zacznijmy od powszechnie niezbyt znanego faktu, że nie troszczyłam się o to, co Hawthorne śpiewa na swoich występach. Ani też o to, co powtarzały jego usta w mojej obecności, te wszystkie bezczelne słowa, jakie bezustannie odpierałam. Inna załamałaby się już po pierwszym dniu, ale nie — Candice Therese Snow to ostatnia osoba zdolna się poddać. Czy motywowały mnie pieniądze czy utarcie nosa gwiazdorowi, cel jest jeden. Wywiązanie się z umowy. A tego staram się dokonywać na każdej płaszczyźnie życia.
Nazajutrz zapominam o sprawie, ale media nadal huczą, a każdy kolejny news odbija się szerokim echem po sieci. Dzisiaj czekają mnie jeszcze moje własne obowiązki. Pomoc w bibliotece. Wystarczy, że zaniosłam swój idealnie wykonany projekt na uczelnię, i mogłam ruszyć w kierunku publicznej biblioteki, która, niefortunnie, znajdowała się w tej samej linii, co nieszczęsny apartamentowiec Hawthorne'a. Nacisk moich obcasów na podłoże nieznacznie się zwiększa, kiedy czuję osobę stąpającą tuż za mną. Chcę jak najszybciej przemieścić się do swojego miejsca pracy, jednak gdyby wszystko poszło po mojej myśli, coś zdecydowanie by nie grało.
Dobrze znany głos sprawia, że w końcu się zatrzymuję. Cain? Nie. Jasper? Nie. Harvey? Oczywiście. Od chwili spięcia z udziałem Caina nie sądziłam, że będzie dane nam porozmawiać, choć jedno muszę wyraźnie przyznać. Pociąg seksualny zdecydowanie zelżał, za tym przemawia pewnie też fakt, że jesteśmy na pieprzonej ulicy pełnej ludzi. Zresztą nasze podejście do siebie jest w tej chwili bardzo neutralne, nie mówiąc nawet o Hawthornie, z którym niemal każde moje spotkanie kończy się iskrami w oczach oraz piorunami zaciśniętymi w pięściach.
Zaczęłaś wojnę. Dalej słyszę jego głos. Nawet parskam bez powodu pod nosem, bo, hej, to całkiem zabawne, gdyby przez chwilę zapomnieć o latającej wokół groźbie. Mnie się nie łamie, to ja łamię innych. W końcu zapamięta to jak mantrę.
Przypominają mi się jego oczy, które pociemniały z emocji jeszcze bardziej niż kiedykolwiek. Żuchwa zarysowana tak ostro, że można by się zaciąć. Hawthorne ma coś w sobie. Gdzieś wewnątrz znajduje się jakaś tajemnicza, ciekawa aura, a za tą rozmytą powłoką nieodkryte sekrety, nieosłonięte punkty, gdzie można wbić ostrą szpilkę, o których tylko on ma pojęcie. Prowadzona z nim gra może dać mi w końcu jeszcze więcej atrakcji niż obecnie jemu. Przynajmniej tak długo, jak odpieram kontrataki i patrzę żniwiarzowi w oczy bez cienia strachu.
Dobra, może z odrobiną wątpliwości czy niepokoju. Ale to normalne przy tym typie człowieka. Stłuczona, pozbawiona kawałków waza.
Myślami wracam do Lawsona, który wita się ze mną pokrzepiającym uśmiechem. Zaraz idziemy obok siebie ramię w ramię, w sumie nawet nie wiem, dokąd chłopak zmierza. 
— Gdzie ci tak spieszno? — zaczyna.
— Do pracy. — Wzruszam ramieniem. — Gdybym miała polegać tylko na nieprzekonującej i wątpliwej pracy u Caina, to szybko skończyłabym na dnie, u stóp rodziców.
— No popatrz — mówi. — Nawet bym nie pomyślał, że interesują cię książki.
Parskam rozbawiona i unoszę wyzywająco brew.
— Ponieważ zamiast zapytać o moje hobby, przyssałeś mi się do szyi. Ciekawy sposób na nawiązywanie znajomości, Lawson.
— Nie miałaś nic przeciwko — mruczy, chyba odrobinę skonfundowany. Nie wiem, czy oszczędzić mu tego uczucia, czy podsycać je jeszcze bardziej.
Jestem ruda, ale nie wredna.
Może czasem.
— Owszem, nie miałam. Czas przeszły — mamroczę. Przecież wie, że mi się podobało, skoro nie przesunęłam się wtedy ani milimetr do tyłu. — Teraz Cain nienawidzi nas jeszcze bardziej, co znaczy, że utrudniłeś sobie i mnie pracę. Zapomniałam ci odpowiednio podziękować — dodaję z dozą sarkazmu.
— Mnie właściwie wywalił z zespołu. — Głośno wzdycha, tak głośno, że słyszę to tak wyraźnie, jakby zrobił to tuż nad moim uchem.
Marszczę brwi. Byłam całkiem pewna, że to tylko słowa rzucone na wiatr, ale widoczniej Cain tego nie uznaje.
— Dureń — komentuje cicho.
— Ja też nim jestem, Candy. Tak mi się wydaje. — Drapie się zakłopotany po karku. Mrużę oczy i wpatruję się w niego pytająco. — Nie, nie wydaje mi się, tak po prostu jest.
— W porównaniu do niego jesteś aniołkiem. — Próbuję go pocieszyć, ale chyba na próżno.
— Gdyby tylko on tak myślał... — Jego głos wydaje się coraz cięższy od poczucia winy, o którym nie mam pojęcia. — Nie jest tak jak uważasz. Jest dużo inaczej.
— Lawson, rozumiem naprawdę dużo języków obcych, ale twojego nie ogarniam. Mów jak człowiek do człowieka, dobrze?
Przestaję dbać o drogę. Może minęliśmy już bibliotekę, może nawet market, który znajduje się zaraz za nią, ale nie interesuje mnie to teraz. W istocie ciekawi mnie frustracja wylewająca się z Harvey'a i jestem zdumiona myślą, że to Cain może wyjść na pokrzywdzonego.
— Między wami jest większy konflikt? — wzruszam ramieniem, chcę zachęcić go pytaniami do zwierzeń. A w nim jest tyle emocji, że grzechem byłoby teraz stłamsić to w sobie oraz cierpieć katusze.
— Skłamałbym, gdybym powiedział, że nie. Znaczy, tego na pierwszy rzut oka tak nie widać. Cain ma coś do mnie, kryje się z tym raz lepiej, raz gorzej, albo po prostu wystarczy mu to, że ja doskonale zdaję sobie sprawę z tego.
Milczę i pozwalam mu mówić. Łapie okazję i kontynuuje.
— Możesz się przerazić, ale nie jestem taki święty, za jakiego mnie masz. — Rzuca mi pełne wątpienia spojrzenie. Jednak wiem, czego chcę.
— Święci są nudni. Wierz mi, jestem doświadczona w te klocki.
Harvey uśmiecha się blado, zanim znowu zaczyna mówić. Potem powraca poważny, a może po prostu lekko skołowany wyraz twarzy.
— Pewnie spotkałaś się już z kimś takim jak Darren i Meredith. Od nich zaczęła się cała ta skomplikowana sytuacja, chociaż to powinno się nazwać czymś większym niż skomplikowana sytuacja. 
— Chciałabym o nich nie słyszeć, ale niestety obili mi się o uszy, więc kontynuuj. — Zapominam chwilowo o swojej zmianie w bibliotece i siadam na ławce, nakłaniając Harvey'a do tego samego.
— Darren i Meredith kręcili ze sobą za plecami Caina. Może się zdziwisz, ale Cain był nieźle zakochany w Mer, ale bądź co bądź, Darren był równocześnie jego przyjacielem. Ba. Grali razem, pisali teksty — opowiada, a ja uważnie słucham. — Ale miałem dość tej farsy, bo oszukiwali Caina. Z kolei Meredith miała paskudny wpływ na niego. Jak myślisz, dlaczego teraz potrzebuje niańki?
Spoglądam na niego.
— Oświeć mnie.
— Meredith brała. Często też nadużywała. Wszędzie, gdzie była, sprowadzała kłopoty, głównie na Hawthorne'a. Tracił swój wizerunek i coraz bardziej zatracał się w sobie i swojej chorej miłości do tej dziewczyny. Chciałem to zakończyć i powiedzieć Cainowi wszystko, co wiem. — Lawson bierze chwilę przerwy na westchnienie i zebranie myśli. — Ale potem przespałem się przypadkiem z Mer i wszystko się pokomplikowało…
Otwieram szeroko oczy, nawet trochę z niedowierzaniem.
— Przespałeś się z miłością najlepszego kumpla?
— W grę weszła impreza z alkoholem. Dużą ilością. Sam nie wiem, jak to się stało… — W jego głosie słyszę prawdziwą skruchę. — Ale Meredith go niszczyła. Razem z Darrenem chciała zniszczyć też moją przyjaźń z Cainem, dlatego nie ryzykowałem, że Mer się zdradzi i po prostu zamilkłem ze swoją wiedzą. Żeby ostatecznie pozbyć się tego niechcianego duetu, wepchnąłem ich sobie w ramiona, by nie rujnowali życia mojemu najlepszemu kumplowi. Kazałem im odejść, ale Darren zabrał ze sobą część tekstów Caina i przypisał je sobie. Nieciekawa sytuacja z tego wyszła. Oczywiście Cain dowiedział się, że za moją sprawą oni odeszli i znienawidził mnie za to. Słusznie, hm?
Słucham go ze smutkiem na twarzy. Dopiero wyczekujące spojrzenie wnikające w moją duszę daje mi do zrozumienia, że mam cokolwiek powiedzieć.
— Nie chcę od ciebie rozgrzeszenia, bo na to nie zasługuję. — Wstaje z ławki, ledwo podnosząc ze sobą spuszczoną nisko głowę.
Wstaję zaraz za nim, zaciskając usta w cienką kreskę i tym sposobem zatracam się w zamyśleniu.
— Rozgrzeszenia? — mamroczę wreszcie. — Wybawienie przyjaciela od złego środowiska to nie grzech. W końcu zrozumie.
— Cain nie zrozumie, dopóki goni za Meredith. A przy tym nie wie, że nigdy w życiu jej już nie zdobędzie. A Darren nie odda mu nagle przypisanych do siebie piosenek. Po prostu wszystko się spieprzyło. — Stanowczo oponuje moim słowom. Niemal zatrzymuję się w miejscu, przez długi czas zastanawiając się, czy w ogóle otwierać usta.
— Zależy ci na nim, no nie? — mrużę oczy, nie spuszczając z niego wnikliwego wzroku. Zauważam, jak Lawson nieśmiało, aż zbyt nieśmiało, patrzy na mnie przez ramię i wzdycha tak ciężko, jakby właśnie losy świata spoczywały na jego ramionach.
Nawet nie chce mi się go podrywać. W moich oczach pojawia się już jako biedny nastolatek z traumami i jeśli miałabym spojrzeć na swój udział w tym, to ciężko byłoby mi non stop słuchać żalów w łóżku zamiast jego uroczych westchnień. 
Zaczynam robić się bardzo powierzchowna.
— Tak, raczej tak — odpowiada cichym tonem.
— W takim razie Lawson, nie trać jaj, wszystko ułoży się niedługo. Musisz starać się z nim rozmawiać po ludzku i unikać kłótliwych tematów.
— Wszystkie mogą być kłótliwe.
— Prawdziwy optymista. — Wywracam oczami. — Tutaj cię zostawiam, przystojna sieroto. Do zobaczenia! — Macham mu nadzwyczaj szybko i idę przyspieszonym tempem, gdyż jestem maksymalnie spóźniona do pracy.
Ułożyłam mnóstwo kartonów świeżo wydrukowanych książek, pościerałam kurze z wysokich półek, prawie przy tym upadając, posegregowałam tomy i wreszcie kończę swoją zmianę. Moje spóźnienie nie wpływa zbytnio na podejście mojej szefowej do mnie, gdyż jej ciepły wzrok dalej daje mi do zrozumienia, że jestem kompletnym wzorem pracownika.
No kurka rurka, że tak.
Jednak kiedy wychodzę z biblioteki, nieboskłon maluje się ciemnymi barwami, rozświetlony jedynie pojedynczymi gwiazdami, o które niezwykle trudno o zimowej porze. Jeśli zimą można nazwać błoto, deszcz i temperaturę na plusie.
Jest tak cicho, że słyszę wyłącznie stukot własnych obcasów. Aby zastąpić jakkolwiek te milczenie i zrobić jakiś pożytek, wyciągam z głębokiej kieszeni telefon służbowy i wybieram numer do Caina. Czekam na sygnał. Dalej czekam.
Nie słyszę jednak niczego oprócz tego denerwującego, przeszywającego szumu. Zdenerwowana chowam telefon z powrotem i rozglądam się. Przecież nie może być daleko — mieszkam w jego dzielnicy, bary i kluby, do których chodzi, też tu są. Nie zamierzam chodzić po lokalach i jak jakaś psycholka sprawdzać, gdzie ten dzieciak się podziewa, ale przejść ulicą, znaleźć go, podkablować agentce... — czemu by nie?
Mijam jedną z uliczek. W moje plecy uderza dźwięk ciała przesuwającego się po ścianie budynku.
Coś każe mi się zatrzymać, więc to robię, choć tylko głupiec nie przyspieszyłby kroku w tym momencie.
Już tego nie słyszę. Ktoś wdepnął w kałużę.
— Boże, czy ty — czkawka — nawet w nocy mnie śledzisz? Wiesz, schlebia mi to, ale... ładnie mówiąc, odwal się, jeśli życie ci miłe. — Cain. Ściągam mocno brwi, odwracam się i niemal od razu zauważam pijanego Hawthorne'a.
Pijanego.
Cholera.
Lustruję go szybkim spojrzeniem i ruszam krok do przodu.
— Powtórz to swojej agentce, jak tylko powiem jej o tym, że się upiłeś! — Próbuję nie unosić głosu, ale średnio mi to wychodzi. Powiedziałabym, że ani trochę.
— Savannah? — Śmieje się. — Jest straszna, wyrwałaby mi jaja i wsadziła do barszczu, ale to ciebie by zwolniła.
— Zaryzykuję. — Unoszę prowokacyjnie spojrzenie. Ale, cholera, trafił w punkt. Nie chcę być zwolniona. Ilekroć widzę jego stan, mam ochotę zrobić coś, czego będę za moment żałować. Zabrać go do siebie, bo moje mieszkanie znajduje się zaraz obok.
Tylko co na to Izzy?
To głupota.
— Nie jesteś do tego zdolna, Nowa. — Równa się ze mną i patrzy prosto w oczy przenikliwym wzrokiem, który pochłania chyba wszystkie myśli z mojej głowy. Zrywam tą jakże uroczą więź i odwracam swoją uwagę w pustą przestrzeń, ale nie na długo.
— Wracamy do fazy, w której nie znamy swoich imion? — pytam znudzona.
— Możemy przeskoczyć do fazy, w której leżysz na łóżku rozebrana i wijesz się pode mną, co ty na to? — Uśmiecha się bezczelnie. Nie powstrzymuję już nagłej chęci zdzielenia go w policzek, więc z dziką chęcią to robię, aż dookoła rozlega się głośny plask. Jego głowa przesuwa się delikatnie w bok, uśmiech rośnie, a z ust wydobywa się ciche „auć”. Nie przestaję pewnie patrzeć na jego twarz.
— Kurwa, ty coś potrafisz. — Parska. — Teraz chcę cię bzyknąć jeszcze bardziej.
— Tak? — Unoszę jedną brew i przysuwam się ostrożnie do jego ucha, a rękę zaciskam na jego ramieniu, by jego ciało nie kołysało się pod wpływem alkoholu. — No to chodź za mną — silę się na ciepły, uwodzicielski ton, który wychodzi mi nad wyraz dobrze, zważywszy na fakt, do kogo to kieruję.
Gorący oddech Caina uderza mi w szyję. To przyjemne. Nawet bardzo.
Ale dalej chcę go wykiwać i musiałabym być w jego stanie, a nawet trochę bardziej pijana, żeby dać się zaliczyć.
— Tak łatwo pójdzie? — Unosi jedną brew.
Łapię go za rękę i po niej gładzę.
— Skarbie, mam cię błagać, czy pozwolisz mi w końcu siebie dotknąć? — Moje intensywne spojrzenie wbija się w jego niczym cierń od pozornie nieskazitelnej, pięknej i zakazanej róży.
Nikt nie może go zobaczyć w takim stanie.
To i dla mojego dobra, i, o dziwo, jego.

Cain?

+40 PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz