30 gru 2019

Od Camerona C.D Brianne

     Ignorując jej prośbę, wybieram odpowiednią płytę. Jest ich mnóstwo, stoją w takim srebrnym pudełeczku (nawet ono w domu wygląda na droższe, niż moja kuchenka) i aż proszą się, żeby ktoś się nimi zajął. Jak widać, mało kto tu zagląda, na grzbietach albumów osiadła warstwa kurzu, podobnie jak na samej wieży i pilocie sterującym nią. Uważnie czytam każdy tytuł, na moje nieszczęście, znając zaledwie dwóch czy trzech wykonawców. Właściciel musiał lubić muzykę z dawnych lat – wskazują na to okładki, nazwy piosenek czy wizerunek autora umieszczany często na odwrocie lub, jeszcze częściej, samym froncie. Ryzykuję, bo bez ryzyka nie ma zabawy, wkładam płytę w podajnik. Z głośników zaczyna sączyć się jakaś piosenka, słyszę ją po raz pierwszy w życiu, niemniej od razu przypada mi do gustu. Jest skoczna, toteż skocznym krokiem wracam na swoje stanowisko przy kuchni, staję za ladą i, udając, iż śpiewam, patrzę na Brianne. Biorę w dłoń trzepaczkę, którą dziewczyna odłożyła dosłownie przed momentem, w rytm muzyki wykonuję przydzielone mi zadanie. W międzyczasie dosypuje do ciasta czekolady. Kiedy kończę swoją pracę i z dumą to ogłaszam, szybko gasi moją ekscytację, zapowiadając, że będę musiał wlać ciasto do foremek. Dramat. Jakiś żart. Komedia. Komediodramat. Nie znoszę tego. Zawsze, absolutnie zawsze, kiedy robiłem te chemiczne babeczki z pudełeczka, szlag mnie trafiał, gdy przychodziła pora na pakowanie tego czegoś w te papierowe, wkurzające kształty nie przypominające niczym koła, czymkolwiek w głębi duszy są. Brianne podaje mi metalowe (tak!) foremki, które mam ustawić na blasze, uprzednio wykładając ją brązowym papierem do pieczenia. Dwadzieścia sztuk ustawiam w czterech rzędach po cztery, na całe szczęście, mieszczą się, w przeciwieństwie do dwudziestu czterech, które nijak współpracowały – sześć po cztery? Niewykonalne, sześć, czy wzdłuż, czy wszerz, to za wiele. Wpadłem na szachownicę, ale niespecjalnie się sprawdzała. Nalewam ciasta łyżką, wspomagając się mniejszą łyżeczką, tą do napojów, ale kogo by to obchodziło. Nadmiar ciasta rozlewa się wokoło, co, w miarę możliwości, z powrotem zagarniam na którąś z łyżeczek i przenoszę dalej, do kolejnej babeczki. Gotową blachę wstawiam do rozgrzanego piekarnika, po czym, otrzepując ręce z niewidzialnej mąki, odwracam się do Brianne z dumą wymalowaną na twarzy.


     – Babeczki gotowe, szefowo. – Podchodzę do praktycznie rozpakowanej torby z zakupami, przestawiam te wyjęte już z folii, udaję, iż czytam składy. – Musaka? Może mostek cielęcy z groszkiem i masłem szalotkowym? Albo… curry? – wymieniam pierwsze lepsze nazwy potraw, które kojarzę z programów kulinarnych. – Potrafię upiec sernik kawowy z malinami, ale zapewne wystarczą nam babeczki. – Zwieszam ramiona, dyskwalifikując swój własny pomysł. – Co teraz mam zrobić?
     – Zależy co jeszcze sobie życzysz do zjedzenia. – Wyciera mokre ręce.
     Obchodzę ją praktycznie dookoła, obserwując przebieg pracy.
     – Co to jest? – Wskazuję na jej potrawę w wersji zdecydowanie roboczej.
     Odsuwa się o krok, dzięki czemu mogę przyjrzeć się z bliska. Nie wygląda źle, chociaż nie do końca wiem, co miałoby z tego wyjść. Wracam na swoją pozycję, z torebki wyjmuję kawę, po czym podchodzę do ekspresu do kawy. Próbuję opatentować go przez następne dziesięć minut, wciskając te wszystkie dziwaczne guziki na ekranie dotykowym, szukając włącznika gdzieś z tyłu, kiedy nie odnajduję takowego z przodu. Kiedy wreszcie udaje mi się uruchomić to monstrum, pozostaje najważniejsza kwestia dobrania odpowiedniej kawy. Podstawiam szklankę do latte i, nie wiem, jakim cudem, ale po kliknięciu czegoś na wyświetlaczu mleko wypełnia szklankę do pewnego miejsca, później dołącza do niego kawa, dzięki czemu otrzymuję latte wręcz idealne, chociaż ta harmonia zostanie zaburzona po wymieszaniu cukru. Wącham ją. Ohyda, jak można to pić. Uprzedzając wszelakie pytania – oczywiście, że nie zrobiłem jej po to, żeby spróbować. Próbowałem dziesiątki razy. Po prostu… chciałem przetestować ekspres, trochę jak Raven widząca nową rzecz w domu (na przykład choinkę). Odstawiam kawę obok.
     Jak się okazuje, teraz robię nuggetsy i sos czosnkowy, rzecz jasna, własnej roboty. Nie protestuję, lubię nuggetsy, a żeby je mieć, ktoś musi je zrobić. Skoro potrafię, to czemu nie? Przecież jestem takim dobrym kucharzem. Jak się okazuje, kupiliśmy pierś z kurczaka, o czym dotąd nie wiedziałem, Brianne zgarnęła też jakieś przyprawy i, cholera, naprawdę nie kojarzę, żebyśmy brali takie rzeczy. Mniejsza z tym. Kroję mięso na takie kształty, które, według planu, mają imitować takie profesjonalne z fast-foodów. Przygotowuję panierkę, obtaczam je w tym tworze, po czym wrzucam na patelnię. W międzyczasie wyjmuję babeczki, na całe szczęście, bo były o krok od spalenia się. Skoro mam, że tak powiem, wolną chwilę, przygotuję sos czosnkowy. Przyznam, iż rzadko kiedy robię tego typu dodatki, więc to będzie kompletna improwizacja. Zanim rozpoczynam walkę z sosem, w internecie odnajduję jakiś tam przepis.
     – Ząbki czosnku, jogurt naturalny, majonez, sól… – czytam na głos. – Mamy w ogóle jogurt naturalny?
     Brianne, której cała uwaga skupiona jest na przygotowywaniu swojego czegoś, jedynie kiwa głową. Z westchnieniem zabieram się za przeszukiwanie torby, a jeżeli nie torby, lodówki. Jakie jest moje zdziwienie, kiedy obok foliówki stoi okrągły, duży pojemnik z napisem jogurt naturalny na środku. Wzruszając ramionami sam do siebie, biorę go w dłoń. Ciężkie jest robienie czegokolwiek z jedną ręką do dyspozycji, przy babeczkach musiałem się nieźle namęczyć, drugą łyżeczkę trzymając w niespecjalnie zdrowej ręce. Nie to, że boli, po prostu usztywnienie obejmuje również palce do ich ćwierci, więc zginanie ich jest niemal niemożliwe. Swoją drogą, kiedy się tego pozbędę?
     Proces tworzenia sosu ma miejsce w białej, niewielkiej miseczce, do której stopniowo trafiają wszystkie wymienione przeze mnie składniki. Gotową mieszankę wstawiam do lodówki.
     Dopiero wtedy coś zaczyna śmierdzieć. To spalenizna. Gwałtownie odwracam się w stronę patelni, na której niemalże palą się moje małe nuggetsiki. Zbieram je z powierzchni patelni. Odnotowano stratę sześciu nuggetsów. Spaliły się na wiór. Jestem takim idiotą. Brianne patrzy na mnie rozbawionym wzrokiem, przewracam tylko oczami, układając kolejną szóstkę. Tych przypilnuję.
     – Swoją drogą, co planujemy robić, poza jedzeniem i piciem? – zwracam się do niej, przerywając tę zajmującą czynność w postaci pilnowania biednych nuggetsów.
     – Będziemy pić i się nad sobą użalać.
     Śmieję się, przewracając kurczaka na drugą stronę. Ładne.
     Siadamy w salonie, uprzednio przenosząc do niego wszystkie nasze rzeczy, na czele z jedzeniem, bo to jakieś dziewięćdziesiąt procent wszystkiego, co mamy. Ze stolika kawowego robimy najprawdziwszy stół szwedzki, ze słodyczami, chipsami, jakimiś normalniejszymi smakami i napojami. Brianne przyniosła wspomniane wino i parę zdobionych kieliszków, stawiając je przede mną. Włączam telewizor, jest osiemnasta czterdzieści trzy. Do północy jeszcze pięć godzin i siedemnaście minut. Pięć. Godzin. Przecież to całe życie. Zanudzimy się. Poza tym, takie wino nie wprowadzi nas w upojny stan alkoholowy, więc będziemy tylko siedzieć, mrucząc coś pod nosem.
     – Jaki jest twój ulubiony program? ­– pytam, przełączając kolejne kanały na potężnej plazmie.
     – Ulubiony program? – Marszczy czoło.
     – No tak, ulubiony program. Kuchenne powstania, Z jak zdrady, coś w tym stylu – wymieniam.
     – Nie oglądam telewizji. – Mruży oczy. – Wiesz kiedy ten telewizor był włączany? Trzy lata temu, jak Cindy oglądała swój serial. Aż dziw, że jeszcze działa.
     Otwieram szeroko usta.
     – Co ty w takim razie robisz?
     – Uczę się, czytam książki, tańczę, jeżdżę na łyżwach, czasem gram na skrzypcach, jeszcze raz się uczę.
     Kiwam głową.
     – Okej, w takim razie robisz bardzo dużo – mruczę. – Ja ograniczam się do telewizji. – Posyłam jej szeroki, szczery uśmiech, sięgając po moją lampkę wina. – Co to, tak właściwie, jest? – Wskazuję głową na jedzenie przygotowane przez Brianne.
     – Obiekt testowy. – Uśmiecha się krzywo. – Chcesz spróbować?
     – Nie wiem. – Porywam z talerzyka czekoladową babeczkę. – Tak swoją drogą, Bri, nie mamy fajerwerek, prawda?
     – Mamy! – krzyczy. – Są w piwnicy. I mają trzy lata albo więcej.
     – Myślisz, że termin ważności już minął? – Unoszę pytająco brew.
     – Pewnie tak, ale przynajmniej będzie wybuchowo.
     – Czekałem na to! – rzucam w drodze, będąc już nieopodal korytarza. – A no tak. Nie wiem, gdzie jest piwnica. Chodź ze mną.
     Podrywa się z kanapy, dorównując mi kroku. Wspólnie docieramy do drzwi takich samych, jak wszystkie inne (co dowodzi temu, iż bez większego wysiłku zgubiłbym się w tym domu). Otwiera je – naszym oczom ukazuje się, tak na dobrą sprawę, nic specjalnego, po prostu ciemność, ciemność i jeszcze więcej ciemności. Po omacku odszukuje włącznika światła, a kiedy go odnajduje, jak mniemam, klika na wystającą część kwadratu. Słychać charakterystyczne pstryknięcie, po krótkiej chwili klatkę schodową rozświetla słabe światło pochodzące z lamp ściennych, takich, jak w szkole. Schodzimy po schodach, trochę ich jest (wystarczy, żeby rozbolały mnie nogi). Po drodze wspomina, iż czasami, acz niezbyt często, zatrzaskują się, więc lepiej by było, jakbym nie zamykał ich za sobą. Na dole, jak się okazuje, jest podobnie ciemno, jak wyżej. Lampy skończyły się na jednym z półpięter, więc poświata ledwo co tu dociera. Brianne, najwyraźniej obeznana w działaniu tej skomplikowanej technologii, aktywuje kolejny włącznik na ścianie. Aktywuje to za dużo powiedziane, bo, poza kliknięciem, nie dzieje się absolutnie nic. Ciemność taka sama, jak wcześniej.
     – Żarówka się spaliła – zauważam odkrywczo. – Nie zauważyłaś tego, kiedy szłaś po wino?
     – Nie zapalałam światła.
     Biorę głęboki wdech.
     – Wzięłaś ze sobą telefon?
     Kręci głową. Bez słowa wskakuję na kolejne schodki prowadzące na górę, chcąc wrócić się do pokoju dziennego po smartfona, który posłużyłby nam za latarkę. Widząc zamknięte drzwi nie przejmuję się zbytnio, jednak dopiero w połowie drogi na parter uświadamiam sobie, co mówiła do mnie dziewczyna. Zatrzaskują się. Mimo wszystko, idę dalej, w głowie prosząc, żeby nie była to ta chwila, gdy faktycznie nie będą chciały się otworzyć. Ale to j e s t ta chwila. Przeklinam siebie pod nosem, napieram na nie, pcham, bezskutecznie, bo nie drgnęły ani o milimetr. Wracam do piwnicy.
     – Mamy jeszcze jeden problem – oznajmiam, krzyżując ramiona na piersi. – Chyba się zatrzasnęły.
     Wybałusza oczy do tego stopnia, że mam wrażenie, iż te zaraz wypadną i potoczą się po kamiennej podłodze.
     – Masz jakiś niezawodny plan B?
     – Pewnie mam, ale najpierw muszę usiąść i pozwolić impulsom dotrzeć do mózgu. – Przysiada na beczce.
     Przewracam oczami, opierając się o ścianę. Trochę powolne te impulsy. Dodatkowo, bardzo tu zimno, więc jeżeli impulsy się nie pospieszą, najpewniej skończymy jako dwa sople lodu, jeden wpół zgięty, a drugi z bandażem na przedramieniu i dłoni.
     – I?
     – Mamy tu wentylację. – Wskazuję na sufit. – Która wychodzi w łazience. I okno, ale jest na skosie i ma kraty.
     Z niedowierzaniem patrzę na nią.
     – Zawsze możemy wysadzić drzwi za pomocą fajerwerków – sugeruję. – Musiałabyś przejść przez wentylację sama, bo, jak widzisz, jestem za gruby i przez jakiś czas niezdolny do wykonywania takich akrobacji.
     – O mój boże – jęczy.
     – Co? – pytam z wyrzutem. – Dlaczego znowu narzekasz?
     – Bo mam klaustrofobię.
     Prycham.
     – A ja jestem uszkodzony fizycznie. – Kładę dłoń na jej plecach i popycham ją delikatnie. – Musisz się przemóc, po ciemku znaleźć wentylację i przez nią przejść. Gotowa?
     – Jak ja tam się dostanę? – Zadziera głowę do góry, patrząc na sufit.
     – Podsadzę cię.
     – To dajesz – zagrzewa mnie.
     – Znaczy, ja oferuję wsparcie fizyczne, nie wiem, jak chcesz to zrobić, używając mojej tylko jednej ręki. Chociaż… – Kucam przy niej, wskazując na swoje plecy. – Wsiądź na barana, podsadzę cię.
     Nie protestując, zaczyna niezgrabnie pakować się na moje ramiona, zadzierając nogę za wysoko.
     – Skup się, bo nigdy stąd nie wyjdziemy.
     Udaje jej się wygodnie ułożyć. Ostrzegam, iż będzie musiała się trzymać i, w miarę swoich możliwości, utrzymać równowagę, kiedy będę wstawał. Powolnym ruchem prostuję nogi, później plecy.
     – Cholera, ciężka jesteś.
     – Co?! – Paca mnie po głowie.
     – Sześćdziesiąt kilogramów? – strzelam, umyślnie zawyżając wartość. W międzyczasie udaje mi się stanąć prosto, tak, by dosięgała klatki. Musi się schylić, sam, gdybym stanął na palcach, wyciągnął ręce i skoczył najwyżej, jak jestem w stanie… dobra, i tak bym nie dosięgnął. – Dasz radę ją zdjąć?
     Mruczy coś pod nosem, ciągnąc za klatkę z całych sił, co wnioskuję po dość gwałtownych ruchach. Ciągnie tak i ciągnie, a ta najwyraźniej nie chce się oderwać. W końcu, kiedy metal wydaje z siebie charakterystyczny dźwięk, mogę mieć pewność, że wyrwała ją, ale z jakim skutkiem. Do moich nozdrzy dochodzi nieprzyjemny zapach starego kurzu, nie wiem, co to, do cholery jest, ale cuchnie niesamowicie, ma jakąś barwę, zapewne czarną, bo kiedy dotykam twarzy, czuję dziwną fakturę. Biedna Brianne, musiała się ubrudzić. Chyba czołga się na górę, jedną nogą, a właściwie kolanem, podpiera o moje ramię, drugą trzepie, praktycznie uderzając mnie w twarz. I w końcu, wow, udaje jej się.
     – Mieścisz się? – pytam, spoglądając w górę, na wystające stopy dziewczyny.
     – Jako tako.
     – Powodzenia – rzucam na odchodne, oddalając się w kierunku klatki schodowej.
     Siadam na ostatnim schodku, zwieszam głowę, przedramię opieram na nodze, drugie, nieco delikatniej, układam podobnie, w oczekiwaniu na heroiczne uratowanie mi życia przez Brianne. Siedzę tak minutę, może ze dwie. Poszukałbym tych fajerwerków, ale boję się, że albo coś zepsuję, albo strącę, narobi się więcej bałaganu, niż dotychczas, i tyle będzie ze wspaniałego Sylwestra. Mimo tego, podnoszę się z miejsca i, idąc jak najbliżej ściany, wyciągam rękę przed siebie, dotykam każdego przedmiotu przede mną. Tym sposobem natrafiam na jakieś regały, które, ku mojemu zadowoleniu, ustawione są równomiernie, na całej długości, jak się wydaje, akurat tej ściany. W pierwszym stoją wina, więc czym prędzej oddalam się od nich, nie chcąc stłuc niczego. Odnajduję jakieś pudełka, ich też nie ruszam, narzędzia. Piwnica taka, jak wszystkie inne, jak widzę. Znaczy, nie widzę, wnioskuję to po dotyku. Złoty zmysł.
     Nagle do piwnicy trafia strużka światła.
     – Brianne? – wołam w nadziei, iż udało jej się otworzyć drzwi. Podbiegam bliżej, stając na schodach.
     – Hej. – Otwiera je szerzej, ocierając pot z czoła, jej policzki są brudne, a we włosach i na ubraniach ma pełno kurzu.
     Przeskoczywszy stopnie po trzy jednocześnie, trafiam na górę. Dziewczyna odsuwa się w przejściu, dzięki czemu, częściowo zakurzony, mogę nareszcie stanąć w jasnym pokoju. Oj, rozbolały mnie oczy. Patrzę na Brianne, która wygląda o stokroć gorzej ode mnie.
     – Trudno, nie będzie fajerwerków. – Wzruszam ramionami. – Wolę nie ryzykować – dodaję. – Chyba powinnaś się umyć… – Mrużę oczy, głową wskazując na jej ciało.

+40 PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz