2 gru 2019

Od Camerona C.D Brianne

     Przewracam się z boku na bok najdelikatniej jak mogę, byleby nie zdenerwować Brianne. Usilnie zamykam oczy, w nadziei, iż pomoże mi to w zaśnięciu. Równocześnie jest mi zimno, ogarnia mnie dreszcz, z drugiej strony fala gorąca, jak to zazwyczaj, kiedy mam problemy ze spaniem. Wysuwam stopę spod pościeli, chowam ją, gdy ogarnia mnie chłód, a później znowu wyciągam, tak bez przerwy. Przerzucam ramię przez tułów, raz podkładam dłoń pod głowę, innym razem układam wzdłuż mojego ciała. Leżę na plecach, na brzuchu, na jednym, drugim boku, każda pozycja wydaje się niewygodna i problematyczna, bo tu coś boli, coś szczyka, za ciepło. Przecież byłem pewien, że zasnę od razu. Byłem zmęczony, ledwo stałem na nogach, obraz rozmazywał mi się coraz to bardziej. Mimo tego, teraz, kiedy mam taką możliwość, nie mogę, jakkolwiek bym chciał. Równocześnie nie chcę utrudniać snu Brianne. Widzę, jak bardzo go potrzebuje. Naciągam kołdrę na szyję, przyciskam głowę do poduszki i staram nie myśleć o problematycznych wydarzeniach. Nie myślę o tym, jak ma się Raven i Isaiah. Kompletny detoks. Żadnych zmartwień. Napastujących myśli.


     Śpię, ale nie do końca. Z tyłu głowy wciąż czuwa świadomość. Nie ruszam się, pochłonięty przeżywaniem zaserwowanych przez mój mózg historii, snów, niekoniecznie tych przyjemnych. Podobne problemy nachodziły mnie jeszcze w szkole podstawowej. Ciągła bezsenność, a kiedy nie ona, męczące koszmary. Ale w końcu do tego przywykłem, przestało wywierać to jakiekolwiek wrażenie.
     Nagle rozlega się krzyk. Podrywam się, opieram łokciami o twardy materac, przez krótką chwilę zastanawiając się nad źródłem dźwięku – to był sen. Z pewnością. Obracam się na drugi bok, mechanicznie, nachodzi mnie myśl, żeby sprawdzić, czy Brianne śpi. Tak po prostu chcę to skontrolować. Czy śpi. To nie był sen, przynajmniej tak mi się wydaje, kiedy dostrzegam siedzącą, podpartą o zagłówek dziewczynę. Oddycha ciężko, płytko, po jej policzkach spływają strużki łez, jedna za drugą. Podnoszę się jeszcze wyżej, żeby znaleźć się na równi z nią. Powoli odwraca głowę w moją stronę – w jej oczach widzę tak wiele, a jednocześnie nic, i jakkolwiek poetycko, literacko by to nie brzmiało, w tej chwili nie jestem w stanie określić ani jednego uczucia, ani jednej emocji, którą potencjalnie może odczuwać. Nie wiem, co jest powodem tak nagłej reakcji, nie wiem, czy zdarzało się wcześniej, nie wiem też, jak się zachować. Nie chcę pytać. Nie musi mi mówić. Cokolwiek się stało, Brianne z pewnością potrzebuje czegoś, co ją uspokoi. Nie mam stuprocentowej pewności co do tego, czy to właśnie ten gest. Czy nie odtrąci mnie i każe zająć się sobą, iść spać.
     Ale podejmuję ryzyko.
     Przysuwam się bliżej i jeszcze chwilę patrzę na nią, bez słów. Rozchylam szeroko ramiona, zamykam ją w szczelnym, aczkolwiek delikatnym uścisku. Nie reaguje od razu – dopiero po paru sekundach odwzajemnia gest, ukrywając twarz w moim barku. Staram się nie wykonywać zbyt nachalnych ruchów, gładzę ją po plecach. Po raz kolejny milczę. Wolę milczeć. Ta cisza tylko utwierdza mnie w przekonaniu, iż zrobiłem dobrze. Bo zrobiłem, prawda?
     Sam nie wiem, ile to trwa. Przytulam ją cały ten czas, nie odstępuję ani na moment. Nie chcę, żeby znowu coś się stało. Nawet jeśli, niech wie, że zawsze może zwrócić się z tym do mnie. Jeżeli to jej nie pomoże, spróbuję innych sposobów.
     Zawsze powtarzano mi, że jestem lojalny wobec osób, które są mi bliskie. Rodziny, przyjaciół. Odkąd tylko pamiętam, stawałem za każdym murem, starałem się dawać tyle wsparcia, ile ktoś potrzebował, próbowałem brać na siebie ciężar jego problemów. Czasami nieskutecznie, innym razem wręcz przeciwnie. Momentami do przesady – to mnie przytłaczały nie moje demony. Ale zawsze byłem oddany. Do końca. Myślałem, że ludzie odwzajemniają moje uczucia, iż kiedyś doczekam się momentu, kiedy się odwdzięczą. W głębi duszy nie oczekiwałem nagrody za swoją postawę – to była potrzeba serca. Chciałem być dobry. Chyba byłem, przynajmniej tak mi się wydaje. Lojalny, ale i łatwowierny, naiwny, często słaby. Miałem dość toksycznych ludzi w moim życiu, łudziłem się, iż dobro wraca i ci, którym pomagałem, w przyszłości okażą się moimi dobrymi przyjaciółmi. Nietrudno domyślić się, iż nadzieje poszły się pieprzyć wraz z każdą utraconą znajomością, w jaką wkładałem całe swoje serce. Jednak wciąż ufam ludziom. Nie tak bardzo, jak kiedyś, ale ufam. Przecież wszyscy popełniamy błędy.
     Odsuwam się od niej, zdrętwiała mi ręka. Nie wracam do poprzedniej pozycji, jeszcze chwilę na nią patrzę. Chwilę. Możę dwie.
     – Nie patrz się tak – mamrocze, skrywając twarz za kosmykiem włosów.
     Prycham bezgłośnie.
     – Dobranoc, Brianne. – Osuwam się na poduszkę.

     – Myślisz, że powinienem odezwać się do pani kasjerki? – Siadam na łóżku, które ugina się pod moim ciężarem.
     W dłoni trzymam telefon z otwartą aplikacją wiadomości, ta, póki co, nie ma konkretnego adresata ani treści. Na kolanach układam sobie bilecik z napisanym numerem na odwrocie – nie da się ukryć, pismo ma całkiem niezłe, jakie zawijaski, ozdobniki, mucha nie siada. Prawdę mówiąc, na swój sposób przykuła moją uwagę. Tutaj, w Dale, spodziewałem się opatulonych po uszy sprzedawczyń, najpewniej po czterdziestce, których wygląd i charakter pozostawiają wiele do życzenia. Raz jedna taka nazwała mnie dupkiem, bo nie oddałem jej dziecko swoich lodów. Swoich. Lizanych. Lodów. Mam uraz, przysięgam. Powracając do sedna sprawy – tak, pani kasjerka miała śliczną twarzyczkę, rude włosy do ramion i naprawdę przyciągające oczy w kolorze błękitu. Oraz, rzecz jasna, poleciała na mój tekst o hipnotyzującym spojrzeniu. Rozmowa była całkiem przyjemna, wydawała się naprawdę mądra, nie rzuciła mi się na szyję po paru słowach, no, odliczając tę opisaną zdanie wcześniej reakcję. Zwinnie odrzucała moje zaloty (smutna buźka), ale finalnie dostałem jej numer (uśmiechnięta buźka). Całą harmonię burzy fakt, iż za trzy dni wyjeżdżamy w dalszą podróż, toteż pani kasjerka nie ma szans na rozwinięcie relacji z Cameronem Monaghanem. Właściwie to jej zazdroszczę. Wydaje mi się, że nie jestem zbyt miły w obyciu. Albo jestem? Jedno jest pewne – mam świetny, ale to świetny humor.
     Brianne nie rusza się z łóżka od wczoraj. Może złapała ją jakaś choroba?
     – Pewnie – mówi chłodnym tonem, wzruszając ramionami, co tylko utwierdza mnie w przekonaniu, iż i nastrój ma nie najlepszy.
     Wpatruję się w kolejne cyfry na kartoniku tak, że po paru chwilach jestem w stanie wyrecytować pierwsze cztery z pamięci. Dziewięć, dwa, sześć, osiem. Sam nie wiem, ciągle się waham, nie wpisuję ich w odpowiednie pole, trochę w obawie przed spławieniem, bo, nie oszukujmy się, jest za ładna, żeby być singielką. Mam wrażenie, że na wiadomość odpisze mi jej chłopak i będzie to coś w stylu “czego chcesz od mojej laski, kretynie?!”. Wtedy się wycofam, co nie zmienia faktu, iż dziewczyna strasznie nadszarpnie moje męskie ego. Myślę, że się popłaczę, jeżeli tak będzie.
     Odwracam głowę w stronę Brianne i kładę się na materacu w niedalekiej odległości od niej.
     – Nie mam szczęścia do kobiet. – Uśmiecham się do samego siebie. – Jedna mi zwiała, druga zmarła. Miałaś rację. Zawsze celują w tętnicę. – Teatralnie łapię się za szyję, wystawiając język. – Jak się czujesz? – szybko zmieniam temat.
     – Przykro mi. Jeszcze kiedyś ktoś na pewno pozwoli ci być szczęśliwym – mówi sztywno.
     – Głupku. – Trącam ją w kolano, bo wyżej nie dosięgam.  – Pytam, jak się czujesz.
     – Dlaczego pytasz? Normalnie. Jak zawsze. A ty?
     – Pytam o twoje samopoczucie zapobiegawczo. Gdybyś, no nie wiem, zachorowała – wyjaśniam. No, tak właściwie to pytam też o wczorajszo-dzisiejszą noc, ale dziewczyna raczej nie będzie skora do tego typu rozmowy. – Poza tym, wydajesz się taka przygaszona. – Robię smutną minę, przewracając się na brzuch, przodem do niej.
     – Wydaje ci się. Co dzisiaj robimy?
     Skubana. Niech ją dunder świśnie.
     – Nie wiem, możemy iść na randkę z kasjerką. Trójkąt nie brzmi źle. – Wzruszam ramionami. – A tak poważnie, chciałabyś zrobić coś ekstremalnego czy raczej spokojnego, jak… jazda na łyżwach? Coś?
     Mam szczerą nadzieję na to, że łyżwy zadziałają, a my nie skończymy “skłóceni”, jak za pierwszym razem na lodowisku. Śmieszna sprawa, to było stosunkowo niedawno, a tak naprawdę mam wrażenie, jakby od tego dnia minęły miesiące. Smaczku całej historii dodaje fakt, iż jeszcze jej nie zabiłem, a ona mnie, więc jest szansa na powrót do domu w całości. W kawałkach. Nie jak zwłoki w wannie.
     Jestem zadowolony z tego, jak toczy się moje życie. Serio. Czasami mam wrażenie, że znowu jestem tym siedemnastolatkiem, który ma cały świat u stóp i mnóstwo możliwości. Tyle dróg do wybrania. Planów do wcielenia. Spraw do załatwienia. Może zrobić co tylko zechce, bo jest młody, a wszechświat daje mu taką szansę. Chociaż moje życie jest mniej więcej ustalone, a parę rzeczy narzucone z góry, czuję się z tym świetnie. Ta cała wyprawa tylko utwierdza mnie w przekonaniu, iż jestem w stanie czerpać garściami z tego, co mi dają, a dają mi szczęście, nowe znajomości, miasta do odkrycia, nowe umiejętności do nabycia. I to jest naprawdę fajne. Kolejną miłą rzeczą jest obecność mojej przyjaciółki, znajomej, jak zwał tak zwał. Jakkolwiek by się przed tym nie wzbraniać, podróżowanie w większej, nawet dwuosobowej grupie jest o stokroć lepsze, niż taka samotna włóczęga po okolicy. Brianne sama w sobie jest miła, że tak powiem. Mam na myśli to, iż da się z nią porozmawiać, pożartować, nawet podyskutować albo pokłócić, co w niej uwielbiam, z drugiej strony czasami mamy tak skrajnie różne zdania i opinie, że sam pytam siebie, czy ja aby na pewno chcę tę rozmowę kontynuować. Ale przez większość czasu ją lubię. Mam nadzieję, że już wyzbyła się myśli, iż przy następnej okazji zaciągnę ją w głąb lasu i zabiję tępym scyzorykiem.
     – Teraz? Moglibyśmy zjeść coś na mieście, tak w ramach śniadania – sugeruję.
     – Jeśli chcesz. – Wzrusza ramionami. – Wiesz gdzie jest najbliższa kawiarnia? Albo bar, cokolwiek gdzie dają jedzenie.
     Dobra. Mówię to całkowicie poważnie. Nie znoszę, ale to tak kompletnie nie znoszę osób, które rzucają tekstami “Nie wiem”, “Jeśli chcesz”, “Mnie to obojętne”, “Cokolwiek”. To jest jak olanie bardzo ciepłym kocim moczem moich starań, to jak zadanie ciosu w policzek z otwartej dłoni, na której napisane jest “nie obchodzi mnie to”. Robi mi się autentycznie przykro. Boże, mam wrażenie, że moje dzisiejsze wahania nastroju to poważniejsza sprawa. Tylko z nikim nie spałem, że miałbym być w ciąży.
     W głębi duszy obrażam się na Brianne. Naprawdę. Podnoszę się z łóżka jednym ruchem i bez słowa wyjmuję z kieszonki plecaka portfel. Obracam się na pięcie, z wieszaka zdejmuję kurtkę – wyczekującym spojrzeniem patrzę na dziewczynę, która dopiero zwleka się z materaca. Opieram się o futrynę. Z tylnej kieszeni spodni wydobywam swoją niezawodną komórkę. Kończę wpisywanie numeru, przechodzę do pola z wiadomością. Zawsze byłem słaby w te klocki. Cokolwiek bym nie napisał, zabrzmię jak zdesperowany palant, który prędzej czy później padnie ofiarą jej żartu. Jednakże próbuję, przynajmniej próbuję, a liczą się chęci.
     Ja: Lubisz słodkie pieski? PS. masz ładne pismo.
     Odkładam telefon na jego miejsce, kiedy zauważam, iż Brianne jest już gotowa. Nie zmieniam swojego zdania i nie odzywam się do niej przez następne parę minut. Zamykam za nami drzwi, biorę kluczyk, idę za nią. Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia, gdzie znajdziemy jakąś dobrą restaurację albo przynajmniej knajpę, w jakiej w dobrej cenie zjemy dobry posiłek śniadaniowy, chociaż to jest najmniej istotna kwestia, może być i kolacja. O tej porze na mieście panuje względny spokój – większość mieszkańców siedzi w biurach, dzieciaki w szkołach, a turyści odpoczywają. Raz na jakiś czas przejedzie jakiś autobus, może dwa. Nie wsiadamy do żadnego, i tak nie wiedzielibyśmy, gdzie pojechać. Musimy znaleźć jedzenie na własną rękę, normalnie jak w dziczy. Marszczę nos z zimna, straszliwie kłuje mnie ten chłód w nozdrzach, szczególnie na ich krańcu. Naciągam szalik do połowy twarzy, oddycham z trudem, kiedy dziurki przykryte są grubym, wełnianym materiałem.
     – Może tutaj? – Zatrzymuję się przed niewysokim budynkiem z uroczym szyldem przedstawiającym jakiegoś kucharza trzymającego w dłoni drewnianą łyżkę do zupy.
     Lokal wydaje się interesujący, taki domowy, całkiem uroczy. Zwinęli już ogródek wystawiany na lato, na jego miejscu nie ma niczego, jedynie zielona wykładzina i drewniany płotek za nią. Nie ujmuje to restauracji, jednak kiedy wchodzimy do środka, okazuje się nieco brudna, to po pierwsze, po drugie, wnętrze wcale nie zgrywa się w idealną harmonię, którą zaburzają pomieszane style. Wygląda na urządzaną w zeszłym wieku. Kelnerów łączy jedynie ciemny fartuszek, poza tym każdy ubrany jest inaczej, ni to eleganckie, wygodne, trochę jakby wzięli ludzi z ulicy na casting pokroju “hej, wskocz do nas na chwilę, na jeden dzień, zabrakło nam pracownika i mamy lukę”. Zajmujemy trzeci stolik od lewej.
     – Słucham? – Podchodzi do nas wspomniany wcześniej kelner. Wyjmuje swój fikuśny notatniczek i czeka na zamówienia.
     Przebiegam wzrokiem po źle wydrukowanym tekście na jakiejś marnej kartce papieru. Dwa na dziesięć, droga restauracjo.
     – Poproszę sałatkę – mówi Brianne.
     Pierwsza pozycja, która rzuca mi się w oczy.
     – Frytki i de volaille. Oraz napój gazowany.
     Bez słowa odchodzi. Hej, nie obraziłbym się za jakieś “poczekają państwo ileś tam minut” albo przynajmniej “dziękuję”.
     Nie mówię nic, Brianne też nie jest skora do rozmów. Nawet się nie dziwię – ma prawo do bycia zmęczoną, narty wyciskają z człowieka ostatki energii. Ostatnie dni płyną mi strasznie szybko – czas biegnie, a my mamy tyle rzeczy do zrobienia, że momentami się gubimy. Naszym kolejnym celem jest plaża. Żeby na nią trafić, trzeba pokonać jedną czwartą kraju i dotrzeć na północ kraju. Możemy dostać się na tę najbliżej, na granicy z Nix, jednakże będzie tam zbyt zimno, żeby przynajmniej pospacerować brzegiem plaży. Okolice ujścia rzeki Avenley to okolice średnio ciepłe, a z racji aktualnej pory roku Brianne mogłaby zapomnieć o jakimkolwiek wylegiwaniu się na piasku. Ostatnią możliwością jest dotarcie na granicę Calor – tam, pomimo grudniowej pogody, będzie ciepło, cholernie ciepło, bo taki tam klimat. Tylko to jest naprawdę daleko. Naprawdę z wielkim N na początku i Ę na końcu. Chociaż z Wealdstone do Dale też blisko nie było, ta podróż będzie znacznie cięższa i dłuższa, szczególnie, kiedy musimy oszczędzać.
     – Jeżeli nad morzem będziesz chciała spróbować najprawdziwszych owoców morza, zapewniam, że to nasz ostatni posiłek jedzony legalnie. – Bri podnosi na mnie spojrzenie, ja tymczasem spuszczam je z powrotem na kartę menu.
     Albo nie, jeżeli obrabujemy jakiś bank, przebiega mi przez myśl. Istotnie, nasze, albo przynajmniej moje fundusze uniemożliwiają nam coraz więcej rzeczy. Ich część poszła na narty, z których dziewczyna wróciła niezadowolona. Trochę poszło na wynajem domku, na spłatę uszkodzeń w jego wnętrzu, na tamten hotel, z jakiego i tak się zmyliśmy. Mielibyśmy parędziesiąt avarów w kieszeni, gdyby nie te wszystkie niefortunne zdarzenia. Dzięki!
     Dostajemy posiłek, nie wygląda najlepiej. Z przekąsem wbijam widelec w to coś, co swoim kształtem przypomina mi zamówionego kotleta. Frytki, niedopieczone, smakują koszmarnie. Przynajmniej nie kosztowały zbyt dużo, więc strata niewielka. Mimo wszystko, na przyszłość – nie ufaj lokalom bez jakichkolwiek gości w środku, kiedy te znajdują się w mieście. Może trochę generalizuję, ale to faktycznie nie smakuje dobrze. Ani trochę.
     – Znalazłam włosa – obwieszcza Brianne.
     Ze swojego posiłku wyciąga długiego blond włosa, a mnie ściska w żołądku. Jestem w stanie znieść wiele, ale nie to, ohyda.
     – Dobra. Chodźmy stąd. – Biorę tylko butelkę gazowanego napoju, który teoretycznie nie powinien być uszkodzony, jednak co do tego nie mam zbytniej pewności.

     – Jesteś pewna, że tego chcemy? – pytam Brianne, wciągając na nogę drugą łyżwę.
     Po zapięciu jej podnoszę głowę, prostuję plecy i przyglądam się lodowisku. Jest godzina trzynasta, nie mam pojęcia, co ci ludzie tu robią, ale jest ich od groma. Od. Groma. Gorzej niż w Avenley, przysięgam.
     – Pewnie – woła, wyrzucając ręce w powietrze.
     Wymija mnie zwinnie i otwiera bramkę prowadzącą na taflę. Marszczę brwi. W tej znajomości to ja gram rolę tego niepewnego tchórza, który martwi się o wszystko i analizuje każdą możliwość sto dziesięć razy. Nie wiem, czego to wina, na ogół mam skłonności do podejmowania irracjonalnych, często ryzykownych decyzji.
     Wchodzi na lód z gracją, kieruje się do przodu od razu, nie czekając na mnie ani chwili. Ani chwili. Phi! Jeszcze będzie czegoś chciała. Zakurzone mięśnie wracają do formy po paru minutach usilnego wymijania powolnych tłumów. Równie dobrze mogę wyjechać na środek i dać popis swoich umiejętności, ale byłoby to cholernie niezręczne, bycie w centrum uwagi, brr. Wyszukuję Brianne, jednakże skutecznie utrudnia mi do dojebana choinka w samym centrum lodowiska, którą postawił tu jakiś idiota nieznający się na jeździe kompletnie. Nie wszyscy chcą trzymać się bramek kurczowo i tak, wiem, że zmieniam się diametralnie, niczym pogoda w górach albo kompas, w końcu przed chwilą zarzekałem się, iż na środek nie wyjdę, a teraz się buntuję, ale przynajmniej jestem troszeczkę empatyczny i staram się zrozumieć ból innych łyżwiarzy.
     Na ogromnym telebimie wyświetla się data, godzina i kierunek jazdy w postaci strzałki. Płozy gładko suną po lodzie, nie wydając z siebie praktycznie żadnych dźwięków. Czasami mignie się gdzieś Brianne, czasami coś zagadam, jednak na ogół jeździmy sami, przynajmniej do czasu.
     – Bu! – Wyjeżdżam zza jej pleców. – Dzień dobry, co robisz?
     – Próbuję nie przejechać wywracających się dzieci. A ty?
     Uśmiecham się do niej promieniście.
     – Mam podobny problem. Nie przewróciłaś się? – pytam zaczepnie. – Ani razu? Ani? Razu?
     – Tajemnica.
     – Nie musisz się wstydzić, każdy kiedyś upadł. – Opuszczam kąciki ust, udając współczucie wobec Brianne.
     W ostatniej chwili zauważam czerwoną kurtkę przede mną. Czerwona kurteczka wjeżdża wprost pod moje łyżwy, uderza o kolana i upada na ziemię, twarzą do lodu. Zataczam się za nią, właściwie to przez nią – lecę na taflę, asekurując się jedynie wyciągniętymi ramionami. Uderzam o twardą powierzchnię z hukiem. Zaciskam pięści. Bombelek zmyka tak szybko, jak się pojawił.
     – Niektórzy nawet nie wstają. – Wskazuję na siebie. Wyciągam rękę w jej stronę, żeby pomogła mi wstać. Co jak co, ale podnoszenie się z łyżwami na nogach to przekleństwo tego świata.
     – Bo masz za duże nogi. – Podaje mi ręce. – To i nie umiesz.
     – To wina tego dzieciaka – burzę się, wskazując na czerwoną kurtkę pomykającą w tłumie. – Jeździ niezgodnie z kierunkiem jazdy.
     Patrzy na mnie rozbawiona, kręcąc głową.
     – Możemy już wracać, jak chcesz.
     W jednej chwili prostuję się, na myśl, iż mielibyśmy wychodzić.
     – Słońce, nie po to płaciłem za bilety. – Przewracam oczami.
     Przez parę minut krążymy wokół tej ogromnej choinki, która stoi tu, bo ktoś jej kazał. Okropieństwo. Będę narzekał na to do końca dnia. Tygodnia. Miesiąca. Życia. Będę wspominał tę ohydność nawet na łożu śmierci, przekazując Raven i Isaiah dziedzictwo. Powiem wtedy, że na lodowisku w Dale stała wielka, parszywa choinka. Tak w ramach ostrzeżenia.
     –  Wyglądasz przy tych drobnych dzieciach jak słonik w składzie porcelany.
     Marszczę brwi.
     – Dobrze, że przynajmniej mamy ciebie, małego, szczupłego skrzata. Ile masz? Metr pięćdziesiąt… trzy? Dwa?
     Ale już nie odpowiada, po prostu odjeżdża, powiedziałoby się, że z piskiem opon, ale takowych nie posiada – przebiera krótkimi nóżkami, płozami ledwo dotykając tafli lodu. Wzdycham i podążam za nią, chociaż w niewielkiej odległości około dwóch metrów, tak na moje oko, chociaż mogę się mylić. Podobno to właśnie faceci mają lepszy zmysł… lepiej myślą… coś tam przestrzennie… no, wszyscy wiemy o co chodzi. Powiedzmy, że to dwa metry. Tak.
     Świat przyszykował dla mnie jeszcze jedną niespodziankę. Jeszcze jedno nieszczęście. Jakby jedno to za mało. Trzeba mnie dobić. Trzeba więcej. Mocniej. Ja pierdolę.
     Kiedy jesteśmy już w szatni, spokojnie zdejmuję wypożyczone łyżwy. Strzepuję największe grudki lodu, resztę, czyli te pomniejsze, potraktuję szczotką gdy skończę. Zamieniam słowo z Brianne, ot, zwykła rozmowa, jakieś bzdety. Ktoś mnie puka w ramię. Odwracam się gwałtownie. Ostatnią rzeczą, której się spodziewałem była obecność wysokiego, rosłego faceta o mięśniach kulturysty zażywającego nielegalne suplementy. Właściwie to ostatnia była Katy Perry, jednak przed nią był ten facet. Albo i nie… mniejsza z tym. Ten cały rosły mężczyzna patrzy się na mnie rozwścieczonym spojrzeniem, ja taksuję go zdezorientowanym wzrokiem, on ciągle się gapi, ja też.
     – Ee… słucham? – Kiwam głową.
     Pytanie posłużyło za płachtę na byka. Taką czerwoną.
     Coś świsnęło mi przed oczyma, obraz jak za mgłą, piszczenie w uszach. Chwilowo tracę świadomość, jednak jest to ułamek sekundy, dosłownie chwila. Czuję przeszywający ból, chociaż pięść już odsunęła się od mojego policzka. Pulsuje.
     – Kretyn, co wjeżdża w dzieci. – Słyszę.
     Zanim dochodzi do mnie to, co się stało, jego już nie ma. Znika za progiem, pozostawiając swoje niedokończone dzieło w postaci jeszcze żywego człowieka. W sensie, to ja, jakby ktoś się nie zorientował. Odwracam się do Brianne, szybko spuszczam wzrok i siadam na ławeczce, w głowie wciąż słysząc przedziwne piski.
     – Chyba nie mamy dzisiaj szczęścia – mruczę do dziewczyny. – Przynajmniej ja.

+60 PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz