16 gru 2019

Od Brianne C.D Cameron

     Mrużę oczy, wzdychając ciężko, kiedy w moich uszach rozbrzmiewa podniesiony ton matki.
     – Szwendasz się niewiadomo gdzie i po co, nie łaska matki odwiedzić, jeszcze trochę i cię stąd wykwateruję!
     – Myślałam, że zrobiłam ci przysługę, odchodząc – mój ton jest sarkastyczny, mimo że jestem zbyt zmęczona, aby jej w ten sposób odpowiadać. Po co dzwoni?
     – I może by tak było, gdyby nie to, że od czasu twojego wyjazdu nachodzą mnie jacyś ludzie! – nadal krzyczy. – Hydraulik, facet od pożyczek, ubezpieczyciel, na chuj to wszystko?! - dziwię się. Nasz dom jest na obrzeżach, zresztą od trzech lat bardziej przypomina zapomnianą, opuszczoną posiadłość, aniżeli jednostkę mieszkalną. – A najgorsze jest to, że odpytują mnie z każdego detalu. Pytają nawet o ciebie, a w końcu nie jesteś na tyle ważna, aby to robili – prycha.
     – Cóż, w takim razie wykaż się swoją życiową zaradnością, mamusiu.


     Rozłączam się. Dobrze wiem, że rozmowa z nią nie jest mi potrzebna. Doskonale wiem też, że to są pewnie ludzie zamieszani w wypadek sprzed trzech lat, w którym to mój ojciec zmarł i prawdopodobnie chcą swoich pieniędzy z powrotem, ale ona ich nie ma. I tu się zdziwią, bo o losie całego spadku decyduję ja. I może jest to wbrew prawu i testamentu, ale nie dałabym matce roztrwonić naszych ostatnich pieniędzy, bo ani ona, ani ja, nie byłybyśmy w stanie pójść do pracy i utrzymać za to domu. Po pierwsze, kto przyjąłby alkoholiczkę i narkomankę do pracy? Po drugie, jakbym połączyła szkołę, balet i dodatkowo pracę, z której przychód na podatki i rachunki byłby i tak niewystarczający? Odchrząkam, przygładzając fartuch. Jest przewieszony przez moje biodra, i podejrzewam, że nie jest prany. Mimo, że cały ten bar, ta praca, ci ludzie i wszystko dookoła sprawia, że mam odruch wymiotny, to wiem, że muszę. I nie jestem w tym sama, bo Cameron także musi. Wyjeżdżając z Avenley, w jakiś sposób zobowiązaliśmy się do tego, bo, chcąc lub nie, pieniądze są kluczową sprawą, aby przetrwać. Obstawiam, że mój przyjaciel ma o wiele przyjemniejszą robotę, a przynajmniej wolałabym pracować tam, gdzie on, niż w tym zasranym barze. Praca po dwanaście godzin i marna wypłata nie jest szczytem moich marzeń, ale mus to mus.
     – Idź ich obsłużyć – przełożony Rosalinde, czterdziestoletni facet z zakolami większymi niż pasy startowe, charcze nad moim uchem, popychając mnie w stronę świeżo zajętego stolika. Przewracam oczami, nawet się z tym nie kryjąc, po czym idę we wskazane miejsce.
     – Co podać? – zaczynam znużonym tonem. Jestem tu na kilka dni i ostatnie, do czego mam zapał i głowę, to budowanie sobie reputacji. Prawdę mówiąc, mam w to miejsce tak bardzo wyjebane, jak jeszcze nigdy wcześniej, ale nie przyznam tego na głos, bo w końcu trzeba okazać wdzięczność. Czy coś w tym stylu.
     – Mrożone americano z bitą śmietaną – facet składa zamówienie, a ja marszczę czoło.
     – Może być rozpuszczalna z saszetki albo woda z kranu – mówię śmiertelnie poważnie, co spotyka się z wybałuszonymi oczami klienta. – Wybaczy pan. Mało subtelnie? To moja pierwsza praca – udaję skruszony ton. Nie da się ukryć, że to jedyna taka w swoim rodzaju rozrywka.
     – Zwykła kawa. Jakakolwiek, tylko z cukrem – wzdycha.
     – Skończył się. Mamy miód.
     – To bez cukru – wykrzywia twarz w grymasie, a ja kiwam głową, odchodząc.
     Nie można mi zarzucić absolutnie niczego. Swoje obowiązki wypełniam sumiennie, jestem przykładna i szczerza, a to się przecież ceni, czyż nie? Staję za ladą, włączam stary, elektryczny czajnik (bo nie mają tu ekspresu), a do szklanki wsypuję proszek ze wcześniej rozerwanego opakowania. Kiedy woda się gotuję, zalewam nią imitację kawy i podaję klientowi, życząc smacznego. Kiedy wracam za ladę, mam wrażenie, że moja twarz ryje po ziemi, ale nie, jeszcze nie. Zegarek w końcu wybija dwunastą, a ja przecieram jednocześnie zaspane oczy. Dobrze, że to niedaleko do miejsca naszego noclegu. Zdejmuję fartuch, odkładam do rozpadającej się szafy i zakładam kurtkę. Po chwili jestem gotowa do drogi powrotnej, na szczęście nie jestem ostatnią osobą tam, przez co obowiązek zamknięcia lokalu spoczywa na kimś innym, niż na mnie. Z nieopisaną radością opuszczam bar, dziękując, że to koniec katuszy na dziś. Zdecydowanie wystarczy.
Jest środek nocy, mróz doskwiera bardziej, niż za dnia. W takim wydaniu to do połowy opuszczone miasteczko jest bardziej zatrważające niż za dnia. Spowite w mroku, bez działających lamp, bez łuny światła bijącego z okien jednego z domów. Moja wyobraźnia pracuje na wysokich obrotach, kiedy kątem oka zauważam ruch w krzakach niedaleko. Wydaje mi się, że ktoś tam stoi, i że czuję czyjś oddech, ale kiedy ponownie spoglądam w tamto miejsce, niczego takiego nie ma. Gnana strachem, czym prędzej idę w stronę niewielkiego domu, pragnąc znaleźć się w jego wnętrzu. Światła się nie świecą, panuje całkowity mrok, kiedy przechodzę przez drzwi wejściowe, z rozmachem zamykając je za sobą i przekręcając klucz znajdujący się w ich zamku. Z głośno bijącym sercem i pulsem, który słyszę w moich uszach, przeskakuję po dwa schodki w drodze na górę. W końcu znajduję się w naszym pokoju, w sensie moim i Camerona, który dzielimy. Tak. Jego zamglony wzrok odnajduje w mroku mój, kiedy podnosi głowę. Zaświecam lampkę nocną na komodzie, a jej słabe światło oświetla pokój.
     – Nie chciałam cię obudzić – mówię, oddychając szybko, a mój wzrok zapewne jest nadal nieco rozbiegany. Nerwowym krokiem podchodzę do torby, zaczynając wyciągać z niej rzeczy jedno po drugim.
     – Praktycznie śpię, ale coś tam jeszcze słyszę. Coś się stało? – mamrocze. – Strasznie głośno oddychasz, to słychać w ciszy.
     Przenoszę na niego swoje spojrzenie, będąc dosłownie rozerwaną między dwoma decyzjami, o których Cameron pewnie nie ma nawet pojęcia.
     – Pamiętasz tego twojego kolegę z tabletkami? – szepczę szybko. – Pewnie ich w końcu nie masz?
     – Nie. Czyli w tym tkwi problem? – Podnosi się do siadu.
     – Nie – drapię się po głowie. – Nie ma żadnego problemu.
     – Nie ma?
     –  Nie – parskam. – To ja ten.. chodźmy spać. Mam na ósmą do roboty.
     Wypuszczam powietrze z ust, kiedy zdaję sobie sprawę, że brzmi to conajmniej tak, jakbyśmy byli w związku z dwu i pół rocznym stażem. Ale nie to, żebym znała się na związkach albo jakichkolwiek kontaktach międzyludzkich. Cameron nie odpowiada mi nic więcej, jedynie można powiedzieć, że życzy dobrej nocy, ale nie jestem w stanie stwierdzić co mówi dokładnie, on po prostu mamrocze coś do poduszki. Kiedy zakrywa się kołdrą po uszy i zamyka oczy, ja wygrzebuję z torby białe, plastikowe pudełko i odkręcam jego pokrywkę. Za pomocą dwóch palców wyjmuję jedną, owalną tabletkę, wciskam ją między wargi i popijam wodą stojącą na komodzie. Wzdycham, zaciskając mocno oczy. Cóż, to nie jest dobre wyjście. To nie jest żadne wyjście, ale w tym momencie jakakolwiek możliwość uzależnienia się wydaje mi się bardzo odległa od moich problemów. Z wyrzutami sumienia przebieram się w ciepłe rzeczy do spania, chrzaniąc kąpiel i wślizguję się do łóżka. Tej nocy jestem ostrożniejsza i trzeźwiej myśląca - nie pcham się na siłę w stronę Camerona, zauważając że ten ułożył się na skraju łóżka. Cóż, robię to samo i po prostu zasypiam.
     Z samego rana pierwsze, co do mnie dochodzi, to natrętne szturchanie mojego ramienia. Czuję się całkowicie rozbita i chce mi się rzygać, a ktoś na dodatek wybudza mnie z bardzo twardego snu. Otwieram zaspane oczy i spoglądam na wiszącego nade mną Camerona. Chęć mordu wzmaga się, gdy ten po prostu na mnie patrzy, budząc bez wyraźnego powodu.
     – Za dwadzieścia minut ósma – oznajmia z kamiennym wyrazem twarzy. – Za dwadzieścia minut – powtarza, wyraźnie akcentując drugie słowo.
     Spoglądam na niego zaskoczona.
     – Twardy sen – bełkoczę pod nosem, siadając niezgrabnie na łóżku. Teraz chyba trzeba się ubrać i iść do pracy, czy to w ten sposób działa życie?
     – Zauważyłem – odwraca się na lewy bok. – Jeżeli chcesz coś zjeść, pospiesz się, bo niewiele zostało, a babcia mówiła, że rano lubi jeść więcej.
     Macham ręką.
     – Nie mów mi nic o jedzeniu. Jeśli nie zejdziesz z tego łóżka w przeciągu minuty, to cię obrzygam.
     Moje okropne samopoczucie spowodowane jest pewnie tabletkami, ale lepsze to, niż ciąża. Tak, to zawsze jakaś pociecha i tego powinnam się trzymać.
    – To ty idziesz do pracy na ósmą, więc, proszę, pospiesz się, bo szefowa utrąci ci z wypłaty. Ja mam na dziesiątą. Zmykaj do łazienki, jeżeli zamierzasz wymiotować. Miłej pracy. – Podciąga kołdrę pod brodę i, wyłaniając nogę spod niej, delikatnie trąca mnie w plecy. – Już, idź stąd.
     Podnoszę się do pozycji siedzącej, po czym wstaję chwiejnie. Nie trwa to długo. Sama nie wiem kiedy, a tracę grunt pod nogami i wywalam się lecąc jak długa prosto na wypastowaną podłogę. Wzdycham głęboko.
     – Brianne? – mruczy niewyraźnie Cameron. – Brianne, czy ty leżysz na podłodze? – Wypuszcza powietrze. Ułamek sekundy później stoi już nade mną, przyglądając mi się z uwagą. – Czyli nie masz żadnego problemu, co?
     – Mam – mówię płaczliwie, przewracam się na brzuch i obejmuję kołdrę, której krawędź spadła z łóżka chwilę temu, razem ze mną. – Nieregularne godziny pracy.
     – Jeżeli zemdlejesz przy barze, dowiem się o tym jako pierwszy. – Pochyla się, łapiąc mnie w talii. – Rano nie mam zbyt wiele siły, ale jeżeli się nie ruszysz, będę do tego zmuszony, Brianne. Chcesz jechać do Calor czy zostać w tej dziurze?
     Otwieram oczy, mimo światłowstrętu, a z ich kącików spływają łzy przez jasność, jaka panuje w pokoju. W jednej chwili stoję przy Cameronie, a w drugiej moja głowa z impetem opada na jego klatkę piersiową i niemalże słyszę, jak chrapię.
     – Nie mają mi czego obcinać - mamroczę w jego koszulkę. – Zarabiam tyle co nic.
     – Tu chyba nie chodzi o to, że musisz tam iść.
     Wzdycham ciężko, nie bardzo wiedząc, co mam odpowiedzieć.
     – To po co pytasz, skoro wiesz? – duszę w sobie mdłości, wchodząc z powrotem na łóżko. Przykrywam się kołdrą po uszy, z nadzieją, że znowu zasnę.
     Przez dłuższą chwilę milczy.
     – Co zamierzasz z tym zrobić? – pyta, głos ma zmęczony, nawet, można powiedzieć, wręcz bezradny.
     Podnoszę na niego swój zdziwiony wzrok i w momencie, w którym nasze spojrzenia się krzyżują, zauważam jak marszczy brwi.
     – Jak to? Nie wiem, przecież nic się nie dzieje. Zaraz pójdę do pracy, ty też, wrócimy za osiem godzin, zjemy kolację z babcią i jakoś to będzie – mówię, starając się, aby nie plątał mi się język, mimo że bardzo chce.
     – Okej. – Unosi dłonie. – Idź już do tej pracy, po prostu... idź. Jest za piętnaście, więc życzę ci powodzenia. – Obchodzi łóżko dookoła i kładzie się na jego krańcu. – Zresztą, jesteś dorosła, rób jak uważasz.
     Wzdycham ciężko, czując się co najmniej tak, jakby mnie spoliczkował. Nie daję tego po sobie poznać, z resztą jak zawsze. Wstaję, moje nogi są jak z waty, a mimo tego zabieram rzeczy z komody i szybko się w nie przebieram, wykorzystując że Cameron leży do mnie tyłem. Wkładam telefon do tylnej kieszeni moich czarnych spodni, po czym przechodzę przez drzwi, zamykając je za sobą. Czuję się rozdarta, sama nie wiem czemu, moje huśtawki nastroju zaczynają być coraz to bardziej dokuczliwsze, ale co mam niby zrobić? W Avenley wszystko jest łatwiejsze, tabletki mam na miejscu, a tutaj? Fakt, jestem dorosła, ale co ja mogę? Wkładam buty, kiedy do przedpokoju wchodzi  tutejsza lokatorka, mierząc mnie spojrzeniem.
     – Dobrze się czujesz? – pyta, a ja kiwam głową potakująco. Mam nadzieję, że nie zauważa strużki potu spływającej po mojej skroni, ani rozszerzonych źrenic. Nie jestem nienormalna, jedynie trudne sytuacje zmuszają mnie do trudnych decyzji. Zazwyczaj. – Nie wyglądasz najlepiej, może masz gorączkę? – kontynuuje. Chce do mnie podejść, ale zaprzeczam szybko, robiąc krok do tyłu.
     – Wszystko jest dobrze – wzdycham. – Gorszy dzień – mówiąc to, otwieram drzwi, po czym wychodzę z domu. Niby wszystko jest dobrze, mamy co jeść, gdzie spać, ale ja nie czuję, aby było dobrze. Nie czuję także poczucia bezpieczeństwa i spokoju, za to mam wrażenie, jakby za rogiem czyhało na mnie potencjalne zagrożenie. I może tak jest, w końcu to nie całkiem opuszczone miasteczko.
     Po barze kręci się wysoka brunetka po trzydziestce, coraz moczy mopa i wykręca go, a potem ponownie nachyla się nad podłogą, myjąc ją z resztek piwa. Po całym dniu jest lepka i brudna, to obrzydliwe. Obrzucam spojrzeniem pomieszczenie, jak na razie ciche i spokojne, bez ani jednej żywej duszy wewnątrz, nie licząc mnie i Daphne, sprzątającej dziewczyny. Wchodzę na zaplecze, gdzie siedzi obrzydliwy przełożony Rosalinde, a następnie wyjmuję z szafy pomięty fartuszek. Przeplatam go w talii, mocno zawiązując z tyłu na kokardkę.
     – Zostajesz dzisiaj do dziewiętnastej - powiadamia mnie nagle. Osiem godzin i trzy ponadplanowe daje jedenaście. Otwieram szeroko oczy, wiedząc, że to będą potworne katusze. Nie oponuję, bo wiem, że mimo wszystko przyda mi się to i zarobię więcej pieniędzy, niż miałam w planach. – I posprzątaj na tym blacie – dodaje.
     Nie ukrywam narastającego obrzydzenia, kiedy szoruję niedomyty (przez wieki) blat. Poprzyklejane są do niego resztki jedzenia, plamy po wszelkich płynach stały się tłuste, a niektóre zaschnięte na kamień. Coraz polewam ladę specjalnym płynem i gdyby nie to, że mam rękawiczki, to prawdopodobnie wyżarłoby mi skórę, kto wie, może nawet razem z kośćmi? Praca, mimo że ciężka i mozolna, w jakiejś części pomaga mi oderwać się od szarej rzeczywistości. To ironia losu, bo od tego właśnie pragnęłam uciec, gdy zdecydowałam się na wycieczkę z Cameronem.
     – Dwie kawy mrożone – słyszę głos nade mną, więc podrywam się szybko, przestraszona. Tył mojej głowy niespodziewanie zderza się z nosem faceta za ladą, a ja słyszę jedynie trzask kości i przeciągły jęk. Jak można się domyśleć, to nie ja jestem na przegranej pozycji. Mężczyzna po czterdziestce jest schylony nad podłogą, swoją twarz zasłania dłońmi, z których to kapie krew. Serio? To mój drugi dzień pracy, a ja łamię komuś nos? Czy to jakiś pieprzony żart?
     – Wybaczy pan – jąkam się. – Ja... tylko myłam blat – mówię speszona. W barze wybucha mały popłoch, ktoś próbuje mu pomóc, ktoś natrętnie dzwoni dzwonkiem ustawionym na ladzie, chcąc złożyć pilne zamówienie, Daphne mdleje na widok krwi, ktoś z hukiem wywraca krzesło, kiedy gwałtownie wstaje i ogólnie rzecz biorąc, jest rozpierdol, pośrodku którego stoję ja. Jakby tego wszystkiego było mało, dzwonek obwieszcza, że ktoś jeszcze zawitał do środka i jest to nie kto inny, jak Cameron. Zajebiście, tak. Powolnym krokiem idzie w moją stronę, bacznie przyglądając się całemu zdarzeniu, a ja mam ochotę jedynie podejść, odwrócić go tyłem i wypchnąć za drzwi.
     – Powiem ci, że spodziewałem się, że zemdlejesz, ale krew? – mówi z przekąsem. – Co tu się dzieje?
     – Nic – wywracam oczami. – Idź do swoich trupów, bo jak tak dalej pójdzie, to będziesz miał dużo klientów – mruczę ponuro, chwytam pierwszą lepszą szmatę i wycieram trzymany kieliszek.
     – Jeszcze nie moja godzina. – Wzrusza ramionami. – Straszne tu macie zamieszanie – zauważa niespecjalnie bystro.
     – Cóż – mówię, ale zagłusza mnie przepełniony bólem krzyk faceta ze złamanym nosem, kiedy ktoś nieudolnie próbuje mu pomóc. – Taki dzień – nadal wycieram szklane naczynie.
     Ten tylko stoi przez chwilę ze zwieszonymi ramionami, bacznie przyglądając się niemałemu zamieszaniu, a ja myślę, dlaczego kolega Rosalinde jeszcze się tu nie zjawił.
     – Powodzenia – rzuca nagle w moją stronę, po chwili kierując się do drzwi, a moje brwi wędrują do góry.
     Zaraz. Chwila, chwilunia, to jest ta jego pomoc i przyjacielski gest? Bo chyba się nie zrozumieliśmy zbyt dobrze, ale cóż, wzruszam ramionami. Niech mu będzie. Moja wrodzona przebiegłość jest zbyt silna, aby mu to odpuścić i chociaż na pierwszy rzut oka właśnie odpuszczam, to jednak wcale nie jest tak, jak się wydaje. Niech idzie. Proszę bardzo.
Odrzucam szmatę na mokry, zapieniony blat, wychodząc zza lady. Zadzwoniłabym po pogotowie, gdyby nie brak zasięgu i prawdopodobny fakt, że ta „opuszczona” miejscowość nawet nie ma przydzielonej jednostki szpitalnej, do której można by było się dodzwonić, a co dopiero, dostać. Podchodzę najpierw do Daphne, ostatkiem sił wciągam jej bezwładne ciało na skórzaną, popękaną kanapę, zostawiając w opiece jednej z klientek. Potem podchodzę do krwawiącego mężczyzny, w garść wręczam mu ręczniki papierowe i klepiąc po plecach, wysyłam za drzwi baru. Ktoś sprząta krew z podłogi i, cóż, mebli, kiedy ja przyjmuję zamówienie niecierpliwego klienta i wydaje się, że wszystko wraca do normy, kiedy na salę wchodzi mój przełożony. Patrzy krytycznie na to miejsce, jakby przeszedł tędy huragan, a ja go przeklinam. Czemu przychodzi teraz, kiedy zdążyłam to sama ogarnąć, a nie wtedy, kiedy potrzebna mi była jakakolwiek, czyjakolwiek pomoc? Powoli gotuję się w środku ze złości, chociaż naprawdę nie chcę wybuchnąć tu, w pracy. Obca mi, stara baba skombinowała pracę, więc nie mogę zostać z niej wyrzucona drugiego dnia, co to, to nie. Kiedy czekam na wiązankę przekleństw ze strony mężczyzny, a ta nie nadchodzi, wypuszczam zbędne powietrze z płuc. Przyszedł, popatrzył, poszedł i mam nadzieję, że nie wróci, a przynajmniej niezbyt szybko.
     – Poczta do Brianne Lettie Wildorff – po pomieszczeniu rozchodzi się nagle krzyk, gdy drzwi zostają otwarte z hukiem, a do pomieszczenia wpada chłód i śnieg.
     – Waldorff – poprawiam, kiedy pan od korespondencji staje w zasięgu mojego wzroku i głosu. Ten patrzy skośnym wzrokiem najpierw na dane wypisane na paczce, a potem na mnie i tak kilka razy.
     – Jeden pies – macha ręką, a ja przymykam oczy, wzburzona. Gdyby kreskówki byłyby chociaż trochę realistyczne, to byłabym czerwona po same cebulki włosów, a z moich uszu dyszałaby biała para w akompaniamencie pociągowego gwizdu.
     – Podpisz tu, pani – podaje mi kwitek, na którym jednym ruchem stawiam parafkę, a gdy dopełniamy formalności, daje mi niewielki zwitek papieru. Nie wiem czy chłopak wychodzi, czy nie, nie wiem też co dzieje się dookoła mnie w barze, ale w tym momencie zwracam uwagę tylko na list. Rozrywam go jednym ruchem, a z jego wnętrza wypada kilka zdjęć. Dwa przedstawiają moją matkę, śpiącą w łóżku i na salonowej kanapie z czarnej skóry. Trzy pozostałe - mnie i Camerona. Jedno wykonane zostało w Litchway, kiedy zmierzaliśmy do hotelu, jedno kiedy siedzieliśmy w pociągu i jedno, kiedy szliśmy przez las w drodze do, jak się okazało, Portware. Wzdycham głęboko. Jestem spokojna, ale po zobaczeniu tego, chyba nie powinnam być. Mimo wszystko, nie czuję strachu, presji, ciekawości. Po prostu nic. Czyli wracamy na stare śmieci - myślę, uśmiechając się do siebie. Prawdopodobnie powinnam umierać z niepokoju o siebie, matkę i Camerona oraz nasze dane, bo w końcu skąd wiedzieli, że teraz jestem w barze? To, że „prawdopodobnie powinnam” nie sprawia, że tak w rzeczywistości jest. Wszystko przyjmuję na chłodno i z dystansem, nawet nie czuję się niekomfortowo. Zgarniam rozdarty papier listu i zdjęcia w garść, a następnie wrzucam do kominka obok. Te palą się, a po chwili ich już nie ma. A ja wracam do pracy.
*** 
     Moja zmiana dobiega końca. Nareszcie. Zbieram swoje rzeczy, fartuch zamieniam na kurtkę i wychodzę z baru, wewnątrz którego jest sporo ludzi. Zaczynają się dopiero schodzić, ale mnie już ktoś wymienił i nie muszę sterczeć za ladą do późnej nocy. Dzisiaj zarobiłam nawet trochę więcej niż wczoraj, a nawet, jeśli nie mam się z czego cieszyć, to i tak motywujące.
Moja mina musi być grobowa, kiedy przechodzę przez próg domu, bo starsza kobieta jedynie mija mnie bez słowa, wchodząc do swojego pokoju. Co prawda, kiwa głową na przywitanie, ale żadne zdanie nie opuszcza jej ust. To lepiej, bo nie mam ochoty na jakiekolwiek rozmowy, z nią w szczególności. Wtaczam się po schodach, czując opuszczającą mnie energię. Wszystko jest takie... automatyczne. Idę, noga za nogą, wkrótce naciskam klamkę do pokoju, otwieram drzwi, przechodzę przez ich próg, zamykam, puszczam klamkę. I niby wszystko jest dobrze, tak, jak zawsze, ale jednak nie, przynajmniej nie dla mnie. Kiedy odwracam się w stronę łóżka, napotykam wrogie spojrzenie Camerona, który siedzi na łóżku. Bez słowa podaje mi jakieś zdjęcie, które, o ironio, przedstawia mnie, w dzisiejszej sytuacji w barze, kiedy także oglądam zdjęcia, które dostałam chwilę wcześniej od młodego chłopaka dostarczającego pocztę.
     – Co to? – mówię głosem wypranym z emocji.
     – Też chciałbym wiedzieć – odbiera mi fotografię i przygląda się jej z bliska. – Najwidoczniej ktoś zrobił ci zdjęcie. Ty też coś trzymasz.
     – Ta. Grubo wyszłam – sarkam, a ten przewraca oczami.
     – Nie wydaje ci się to delikatnie... podejrzane?
     – Mam lepsze pytanie – zaczynam. Nie da się ukryć, że nie mam humoru, i że między mną, a Cameronem nie jest tak, jak powinno być. – Czy jest ostatnio coś, co się nie wydaje podejrzane?
     – No dobra, ale to jest super podejrzane i super dziwne.
     – Nie, nie jest „super podejrzane”, ani „super dziwne”. Nigdy nie dostałeś żadnej pogróżki?
     – Tak się składa, że unikam problemów z kryminalistami, więc, wyobraź sobie, nie dostałem – odpiera. – Ty chyba nie jesteś zbytnio zaskoczona, ale nie dziwię się, zachowujesz się tak, jakby wyskakujący zza rogu morderca nie byłby w stanie wystraszyć cię ani trochę – mówi z powagą.
     – Nie – prycham. – Jestem pogodzona z każdym wypadkiem, jaki zajdzie.
     – Sam się na to godziłem, Brianne, ale nie czuję się specjalnie komfortowo z tym, że ktoś zwyczajnie zrobił ci zdjęcie i przesłał je do mnie. Nie wiesz, czego się dowiedziałem, nawet o to nie zapytałaś, jakbyś miała kompletnie w dupie tą sytuację. Poszedłem za tobą dlatego, że cię lubię, ale to nie znaczyło, iż będę sobie tańczył na krawędzi, bo ty jesteś pogodzona z losem. Nie muszę być geniuszem, żeby zauważyć, że coś ukrywasz, ale staram się o tym nie myśleć, bo tak czy inaczej i tak się tego wyprzesz! – Odrzuca fotografię na pościel, patrząc na mnie spod ściągniętych brwi.
     – Ale czego ty ode mnie oczekujesz? – marszczę brwi. – Co ukrywam? Powiedziałam ci przedwczoraj, wytłumaczyłam całą sytuację, ale ty chyba wiesz lepiej, więc najlepiej to wypunktuj mi co takiego ukrywam! – podnoszę głos. Nie będzie mi zarzucał czegoś, o czym nie ma bladego pojęcia. –  Mam ci czytać w myślach, żeby wiedzieć, co takiego cię gryzie? – sarkam.
     – Gdybym, do cholery, wiedział, to bym cię o to zapytał, Brianne.
     – Skoro sam nie wiesz, to czemu traktujesz mnie jak zło konieczne? – rzucam niedbale, opieram rękę na biodrze i wpatruję się w niego wyczekująco.
     Może to do mnie niepodobne, ale mam dosyć zgrzytów między nami, bo, jakby nie było, jesteśmy zdani (żeby nie powiedzieć „skazani”) sami na siebie. I mimo, że „Cameron+Brianne” to tak, jakby wlać wodę do kwasu, to nic z tym nie zrobimy, dopóki musimy na sobie polegać. I może nie byłoby to takie złe, gdyby nie to, że ja nie czuję w nim oparcia, a on prawdopodobnie nie czuje go we mnie.
     – Kieruję się przeczuciem, bo w takich absurdalnych sytuacjach logika zaczyna zawodzić – stuka palcem o czoło, a ja prycham po raz kolejny.
     – Nadal możesz odejść – unoszę śmiało podbródek. – Morderca patrzy mi na ręce. I tobie też. Niepotrzebne są mi jakieś bezsensowne, bezcelowe kłótnie, po co to robisz? – mój głos zaczyna się łamać.
     Nie jestem w stanie zdusić w sobie faktu, że czuję się okropnie. Kiedyś to było prostsze, ale odkąd jest obok mnie Cameron, życie się pokomplikowało. Nie wiem jeszcze, czy mi się to podoba, czy nie. Na chwilę obecną to jeden, wielki pierdolnik. Inaczej nie umiem tego ubrać lepiej w słowa, nawet nie próbuję, gdy mam wrażenie, że wszystko zaczyna się sypać jedno po drugim, jak domek z kart, który zrobiła kiedyś Cindy, i który jej zdeptałam. Czy jest w tej sytuacji gorsze wyjście, niż jak byśmy się pokłócili? Chyba nie ma, bo wtedy bylibyśmy martwi, tylko że oddzielnie.
     – Kłótnie? – śmieje się ironicznie. – Przecież to nawet nie była kłótnia, wymieniliśmy parę zdań i już się, według ciebie, kłócimy. – Ukrywa twarz w dłoniach, kręcąc głową.
     – W takim razie taka „wymiana zdań” ci pasuje? – pytam. – W porządku. Przynajmniej teraz wiem, jak powinno się z tobą rozmawiać.
     Moja twarz pewnie nie zdradza, jak wielki natłok emocji odczuwam w tym momencie. Nie mam ochoty dalej tu być, z nim. Po prostu odwracam się na pięcie i niewiele myśląc, wychodzę. Być może to nie jest dla niego kłótnia, ale dla mnie napięta sytuacja, jaka między nami jest od jakiegoś czasu, zaczyna nią być. Co definiuje kłótnie? Mielibyśmy się wyzywać i bić, żeby ten uznał, że się kłócimy, czy wtedy byłaby to dla niego jedynie „trochę ostrzejsza wymiana zdań”?
Mamy zupełnie różne charaktery. I to właśnie tu popełniliśmy błąd, wyruszyliśmy w podróż niezliczoną ilość kilometrów drogi od domu, kompletnie się nie znając. Swojej historii, zamiarów, celów, zachowań, ani nawet charakteru. I pomyśleć, że nie tak dawno kłóciliśmy się o to, kto ma jeździć w której części lodowiska.
     Wychodzę z domu. Najchętniej trzasnęłabym jeszcze drzwiami, ale niczego nieświadoma mieszkanka śpi smacznie w swojej sypialni, a ja nie zamierzam jej tego odbierać. Niech się cieszy tyle, ile może. Mróz szczypie delikatnie moje policzki, po których spływają nagle trzy łzy wielkości grochu. Są bardziej z bezradności i beznadziei sytuacji, niż z czegokolwiek innego. W pewnym momencie jedyna włączona lampa nade mną gaśnie, a mnie otacza mrok. Mimo, że nie jesteśmy już w Dale, to zmrok nadal zapada szybko, jak to bywa w zimie. Nie wiem, gdzie mam iść, po całym dniu w pracy moje nogi prawie odpadają, a przez wszechogarniające mnie zimno, dodatkowo ich nie czuję. Zwieszam ramiona, opuszczam ręce wzdłuż ciała i ukrywając dłonie w rękawach kurtki, kieruję się ma granice miasteczka, czyli w stronę lasu. Przedzieram się przez kilka krzaków i drzew, a widząc duży głaz, odgarniam z niego śnieg i siadam na mokrym, zimnym kamieniu.

+80PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz