19 gru 2019

Od Brianne C.D Cameron

     Nie czuję smutku. Właściwie, nie jestem też zaskoczona, zła, czy cokolwiek innego. W rzeczywistości nie czuję nic, oprócz zimna, kiedy idę przed siebie z torbą na ramieniu i zaczerwienionymi policzkami. Mogłabym przeklinać Camerona na czym świat nie stoi, mogłabym go znienawidzić i kazać iść do diabła, ale na żadne z tych rzeczy nie mam już siły. W mojej głowie cały czas huczą wypowiedziane przez niego słowa, prawdopodobnie te najbardziej bolesne, jakie ostatnio usłyszałam i jakich tak bardzo nie chciałam do siebie dopuścić. Czy osoba z problemami i trudnym charakterem jest nie warta starań? Na to wygląda, więc nie wiem po co mu było to wszystko. Naszym podstawowym błędem było porwanie się na głęboką wodę, całkowicie się nie znając. Trochę żałuję tego wszystkiego. Mimo, że moje życie w Avenley było beznadziejne, to było też na swój sposób stabilne, a ja tą stabilizację straciłam. W przeciwieństwie do Camerona, który ma do czego wracać, i który jest kochany przez swoje dzieci. Ma powód, aby żyć - ja nie mam. Nie wiem po co mu o sobie opowiadałam, po co w ogóle zgodziłam się na tę wycieczkę, po co zostawałam mimo kłótni i w końcu, po co mnie całował? Musi być silnie niezrównoważony psychicznie, silniej niż ja, skoro najpierw wyrzuca komuś błędy i miesza tą osobę z błotem, a potem ją całuje bez większego celu. Nawet nie staram się zrozumieć jego czynu i motywów, zamiast tego powtarzam w myślach każde wypowiedziane przez niego zdanie na mój temat. Na jakiś sposób mi na nim zależało, do dzisiejszego dnia. Nigdy mu tego nie okazałam, ale on mi także nie. Nie jestem już w stanie myśleć o nim, jak o przyjacielu, tylko bardziej, jak o kolejnej mojej porażce. I, o dziwo, nie rusza mnie to. Moje nadszarpnięte nerwy widocznie mają dosyć, skoro jedyne, co czuję to chłód i bolące nogi, gdy idę wzdłuż śliskiego chodnika kolejne kilometry.



     Trzy godziny i pięć dziesięciominutowych przerw. Tyle zajmuje mi, aby dojść do jakichś niewielkich zabudowań, które jednak szybko okazują się opuszczone. Jest ciemno, nie widzę nawet własnej ręki, kiedy wyciągam ją na długość mojego ramienia. Słyszę swój własny, świszczący oddech, który odbija się echem w mojej głowie, a może nie tylko w mojej, nie wiem. Czuję się bezradna pośród tych wszystkich starych budynków, z telefonem bez zasięgu, w otaczającej mnie czerni mroku i niewiadomo jak daleko od domu. Moje priorytety się chyba nie zmieniły - dotrę na granicę z Calor, znajdę pracę, nawet jeśli chwilową, wynajmę jakiś domek po taniości i po prostu odpocznę. Sam na sam, bo nawet Cameron stwierdził, że nie mam szans na czyjekolwiek towarzystwo. Może to i lepiej, w końcu od zawsze czuję się lepiej w pojedynkę, a relacje międzyludzkie - jak widać - nie prowadzą do niczego dobrego. Siadam na kamiennych, popękanych schodach, mimo zalegającego na nich śniegu, ukrywając twarz w dłoniach.
     – Brianne – słyszę nagle, na co podrywam się na równe nogi, patrząc bacznie w otaczający mnie mrok. Nie wiem nawet w którą stronę mam patrzeć oraz czy mam nasłuchiwać kroków. Przez chwilę nic się nie dzieje, a w następnym momencie mój umysł zalewają najróżniejsze dźwięki. Dzisiejsze urywki tego, co mówił Cameron, inne, pełne wyrzutu teksty skierowane wprost do mnie, jakieś kroki, piski i trzaski. Wczepiam palce we włosy, głowa zaczyna mnie boleć i nie rozróżniam nawet co jest prawdziwe, a co nie. Mam sięgnąć po moje prowizoryczne tabletki, nawet jeśli miałabym tu zasnąć i zamarznąć jak prawdziwy narkoman albo alkoholik, ale kiedy próbuję wyczuć ich opakowanie w torbie gdzieś pomiędzy moimi chaotycznie spakowanymi rzeczami, nigdzie ich nie ma. Gdzieś między wierszami przypominam sobie, że ustawiałam je na szafce nocnej w pokoju oraz, że nie mam ich przy sobie. Przeklinam teraz samą siebie, nie Camerona, dochodzi do mnie powaga sytuacji i to, że nie wiem co dalej ze mną będzie. Miał rację mówiąc, że nie potrafię zadbać o siebie samą, ale to w niczym mi nie przeszkadza, abym oddała całą mnie komuś innemu. I gdyby tylko nasza relacja nie polegała wyłącznie na kłótniach, jestem pewna, że prędzej czy później by do tego doszło, jednak on nie dał mi nawet czasu, abym się przed nim otworzyła. Niestety dla niego, ale to tak nie działa, to że opowiedział mi swoją historię, o którą, tak na marginesie, nie pytałam, to nie znaczy, że ja od progu uczynię to samo.
     Opadam na schodek z rezygnacją, twarz opierając na jej metalowej, zardzewiałej barierce. Tkwię tak chwilę z zamkniętymi oczami, oddychając ciężko, gdy czuję na swoim ramieniu czyjś dotyk, a właściwie szturchanie palcem. Podrywam się, wystraszona, jednocześnie gotowa, aby się bronić.
     – Tu jest zajęte – szorstki głos należy do niskiego, grubego mężczyzny po pięćdziesiątce z czarną brodą w większości poprzeplataną szarymi włosami.
     Jest nieco brudny na twarzy, choć nie jestem pewna przez panującą tu ciemność. Ma także bujne włosy na głowie i czapkę. Tyle jestem w stanie dojrzeć, kiedy się nade mną pochyla. W pierwszym momencie nie wiem o czym on mówi, dopiero po chwili dochodzi do mnie, że to bezdomny, i że prawdopodobnie rozgościłam się na schodkach jego-niejego domu. Wstaję automatycznie, w głębi duszy ciesząc się, że go widzę. Jest prawdziwy, mówi, czuje, może płakać i krzyczeć. Nie jest wytworem mojej wyobraźni.
     – Jak chcesz, to mam wolny pokój – mówi po chwili namysłu, a ja szybko kręcę głową w przeczeniu, burcząc pod nosem coś w stylu „nie, nie, nie, ja tylko odpoczywałam”.
     Ten wzrusza ramionami, omija mnie i przechodzi przez rozwalone, drewniane drzwi lub lepiej - ich pozostałości. Po chwili wstaję z zimnych schodków, zapewne mając na tyłku plamę ze stopionego śniegu. Nie wiem z której strony przyszłam i w którą mam iść, a moja głowa nadal pulsuje tępym bólem. Gdzieś z tyłu nadal słyszę pewne rzeczy, które zapewne nie są prawdziwe, ale bezdomny na szczęście wybrał dobry moment, aby mnie upomnieć, bo gdyby tego nie zrobił, byłoby tylko gorzej. Fakt. Moja choroba to problem, a Cameron niewątpliwie w kolejnej sprawie miał rację.
     Siłą rzeczy, tej nocy nie mam się gdzie podziać, nie ma co ukrywać. Mogłabym zawrócić, ale po pierwsze - mam jeszcze jakiś honor, po drugie - nie uśmiecha mi się trzygodzinna druga, a po trzecie - patrz po pierwsze.
     Wybieram losowy kierunek, w którego stronę się udaję. I tak nie wiem w jaki sposób dostanę się do domu, więc tak na dobrą sprawę, jest mi wszystko jedno dokąd dojdę. Wchodzę w niewielki las, między drzewa, powoli prę naprzód w ciemnościach z nadzieją, że znajdę drogę powrotną. Właściwie, powinnam być nieźle przestraszona, w końcu pierwszy raz opuściłam Avenley River i na dodatek nie wiem jak tam wrócić. Moje pierwsze zamierzenia ze znalezieniem pracy w Calor i chwilowym zamieszkaniem tam odchodzą w niepamięć. Wolę zrobić to kiedy indziej, teraz po prostu potrzebuję wrócić na trochę do domu i odpocząć od tego wszystkiego. Nadrobię zaległości w szkole, będę się znów uczyć całymi dniami, wszystko wróci do normy i będę z tego zadowolona jak jeszcze nigdy przedtem, tak? Tak. Wcale nie zależy mi na Cameronie. Gdyby zależało, nie byłabym teraz w czarnym lesie w poszukiwaniu drogi do domu na własną rękę.
     Niepokój towarzyszy mi przez kolejne półtorej godziny, gdy uparcie przemierzam las pogrążony w mroku. Gdzieś daleko stąd, ale na horyzoncie, od śniegu odbija się marna poświata ciepłego światła, więc muszą być tam latarnie, a tych nie postawiono by na kompletnym zadupiu bez budynków. Przyspieszam, wiedziona dobrym przeczuciem i nadzieją, mimo okropnego zimna i zmęczenia. W końcu zauważam pierwsze zabudowania, ale patrzę się nie na nie, a na żółty przystanek autobusowy. Jest teraz dla mnie jak pieprzone zbawienie, ale to nie koniec problemów, rzecz jasna. Jest środek nocy, jedyne kursujące autobusy to nocne i mam nadzieję, że jakiś będzie jechał, choćbym miała czekać godzinę na mrozie. Zawsze to lepsze, niż czekać na pierwszy poranny autobus. Jak się wkrótce okazuje, gdy podchodzę do białej rozpiski, przynajmniej w tym aspekcie dnia (lub nocy, jak kto woli), dopisuje mi szczęście. Linia numer N08 będzie tu równo za trzynaście minut, świetny czas, Bri, nie ma co. Nawet nie patrzę dokąd dojadę, i tak nazwy tutejszych miejscowości praktycznie nic mi nie mówią, postanawiam, że wysiąde na tym przystanku, którego okolica będzie sprawiała wrażenie najbardziej cywilizowanej. Drepczę w miejscu, w oczekiwaniu aż ten przyjedzie i nareszcie się doczekuję. To faktycznie prawdziwy fart, bo kolejnego nocnego autobusu rozkład jazdy nie przewiduje. Ciepłe powietrze uderza mnie w twarz, kiedy wchodzę do autobusu. Jest pusty, więc wybieram najodpowiedniejsze dla mnie miejsce, nawet nie kupując biletu, w końcu jest dzień roboczy. Jakiemu kontrolerowi przydziela się nocny autobus, dobrze wiedząc że ludzie jeżdżą nim raz na ruski rok? Chowam ręce w kieszenie, zjeżdżam na siedzeniu, głowę opieram o szybę i wtulając twarz w szalik, nawet nie wiem kiedy przysypiam. Jest tak miło i ciepło, a ja potwornie zmęczona i obolała po długiej drodze przebytej pieszo. Mam prawo zasnąć, szczególnie że po dzisiejszej nocy mój zegar biologiczny jest całkowicie rozstrojony, a nerwy poszarpane. Ich skrawki spoczywają spokojnie na dnie mojej duszy. W pewnym momencie, kiedy upajam się przyjemną ciszą, spokojem i ciepłem (siedzę wprost przy klimatyzacji), telefon wibruje w mojej kieszeni. Marszczę czoło, zdziwiona, ale nawet nie otwieram oczu, ani tym bardziej go nie wyjmuję. Mam urlop. Ponownie próbuję smacznie usnąć, ale za kilka lub kilkanaście minut, natrętny dźwięk przychodzącej wiadomości się powtarza.
„Ktoś pukał do drzwi i o ciebie pytał”.
     Konsternacja pojawia się na mojej twarzy, kiedy czytam wiadomość od Camerona. To ta wcześniejsza, która przyszła do mnie przedtem.
„Jutro, 22.00, garaże przy Oak Lane. Przynieś 100 tysięcy okupu albo więcej go nie spotkasz”.
     Jeszcze większa konsternacja. O co chodzi? Chyba coś się stało. Jaki okup, jakie Oak Lane. Jakie garaże? Powietrze z moich płuc uchodzi szybko, kiedy je wydycham. Chodzi o Camerona? No tak, pewnie tak, nawet jakbym chciała, to nie ma o kogo innego chodzić, przecież nie znam żadnego chłopaka poza nim. Ten fakt jest przerażający, ale Camerona porwali. To też jest przerażające, chyba nawet bardziej niż to pierwsze. Co teraz, co teraz? Niewiele myślę, podnoszę się nagle z siedzenia, zbieram wszystkie moje rzeczy i podbiegam do kierowcy ukrytego za autobusową szybą, natarczywie w nią pukając.
     – Z którego przystanku jest najbliżej do peronu? – pytam, kiedy ten przenosi na mnie swoje spojrzenie.
     – Z następnego – mówi sennie.
     Może i dobrze że wysiadam, uniknę śmierci tragicznej przez to, że ten postanowi zasnąć za kierownicą. Mruczę pod nosem ciche podziękowania, drepcząc do drzwi. Naciskam zielony przycisk na metalowej rurce, aby te się otworzyły, kiedy kierowca zatrzyma autobus. Stoję jedynie chwilę, wkrótce zajeżdżamy do zatoczki, a te się otwierają. Wychodzę szybko, stoję na chodniku przy dwupasmowej ulicy, a na prawo, kilka metrów od przystanku znajduje się przejście dla pieszych, do którego szybko się kieruję. Po drugiej stronie ulicy, gdzie zmierzam, jest duży budynek z białym, podświetlanym napisem „DWORZEC GŁÓWNY”. Kręci się przed nim kilka osób z walizkami, ale skutecznie ich ignoruję, w końcu wchodząc do środka. Od razu odnajduję wzrokiem punkt informacyjny i ustawiam się za rosłym, na oko, pięćdziesięciolatkiem, który rozprawia o czymś z pracownicą. Stoję z założonymi rękoma na piersi, a moja prawa stopa tupie niecierpliwie o podłogę, kiedy ten nareszcie się odsuwa i dopuszcza mnie do pani za ladą.
     – Dobry wieczór, jak dostanę się stąd do Avenley River? – pytam. Ta patrzy na mnie chwilę, a następnie sprawdza coś na tablicy.
     – Musi się pani udać tam – wskazuje na drzwi wyjściowe prowadzące, zapewne, na odpowiedni peron. – Peron siódmy. Pociąg już stoi, ale odjeżdża dopiero za trzy godziny. Można już wsiadać i zająć przedział, a w kasach zakupić bilet.
     Dziękuję jej, odsuwając się znacznie. Kierunek, kasy. Tam stoję w trochę dłuższej kolejce, niecierpliwiąc się jeszcze bardziej, ale gdy w końcu kupuję bilet, biegnę na peron dzierżąc go w dłoni. Fakt, mam jeszcze szmat czasu, bo trzy godziny, ale chcę mieć cały przedział dla siebie i jeśli się pospieszę, to będę go miała. Jest chłodno, ale tutaj już nawet nie ma śniegu, a to chyba dobrze świadczy. Jestem ubrana niemalże tak, jakbym miała zostać zaraz zesłana na Sybir, ale przynajmniej jest mi ciepło i przyjemnie, a w pociągu, to już w ogóle będzie ekstra. Tak, tak sądzę. Mój mózg jest zamroczony, kiedy w końcu znajduję ten przedział, rozbieram się z ubrań wierzchnich do spodni i bluzy, rozczesuję włosy i siadam. I siedzę, i czekam, nerwowo obgryzając skórki przy paznokciach. Skutkiem tego jest spływająca z moich palców krew, ale szybko chowam je w chusteczkę. Camerona porwali, muszę zapłacić niemały okup i nie mam bladego pojęcia, co powinnam robić. Jestem prawie pewna, że nie oddadzą go po dobroci, nawet jak spłacę całą podaną przez nich sumę, a jeśli już, to nie w jednym kawałku. W najlepszym przypadku dostanę do ręki jego nogę, a reszta będzie poćwiartowana i schowana w lodówce. Tak, lodówka gratis. Właśnie o tym marzę. W pewnym momencie, prawdopodobnie wtedy, kiedy mam już dosyć dzisiejszej nocy, poprzedniego dnia oraz całego życia, moja głowa osuwa się niekontrolowanie na siedzenie, a ja zasypiam.
     Równomierne stukanie pociągowych szyn o tory sprawia, że bardzo przyjemnie mi się śpi, mimo że mój kark błaga o pomstę do nieba, a żołądek trawi siebie samego. Przebudzona, najpierw otwieram lewe oko, a potem prawe, podnoszę się do siadu i niezmiennie mam niepokojącą pustkę w głowie. Dochodzi do mnie sytuacja, wszystkie fakty i to, co się stało. Trwoga obejmuje całe moje ciało, uświadamiam sobie, że to już nie jest zabawa i sytuacja staje się z każdą chwilą bardziej niebezpieczna. O mój boże.
     A więc tak. Spokój przede wszystkim. Tylko to nas uratuje, nie panikuj, Bri, nie panikuj, bo w ten sposób zgubisz nas oboje. Dokładnie tak.
     Za pomocą telefonu i mapy w nim sprawdzam gdzie jesteśmy - godzinę od Avenley River, nie da się ukryć, że przespałam pół nocy i dnia, ale skoro mnie nie okradli, to niczego nie żałuję. Decyduję się wstać, rozprostować kości i pójść siku. Pociąg nie ma wielu wagonów, a prowizoryczna łazienka mieści się bezpośrednio przy moim, więc nie mija nawet pięć minut, a już wracam do swojego przedziału. Ta chwila w zupełności wystarczyła mi, abym spojrzała na sytuację z boku i z dystansem, bo w końcu muszę zrobić tak, abyśmy oboje przeżyli. Nie wiem ilu ich będzie, to fakt. Nie wiem jak bardzo będą uzbrojeni i w co, to też fakt, niepodważalny. I jak ja mam to zrobić w pojedynkę? Wzdycham ciężko, przecierając oczy. Garaże przy Oak Lane to jeden wielki labirynt i na dodatek, wszystkie są opuszczone. Moglibyśmy uciec im bez żadnego problemu, to byłoby dosyć proste, bo garaże otoczone są przez las. Gdybym postawiła samochód w jednym z leśnych zajazdów, nie byliby w stanie namierzyć go zbyt szybko, o ile w ogóle obserwowaliby teren, ale jeśli tak, to zakładam, że mieliby drona. Ten znowu jest dość łatwy do obejścia, w końcu łapie zasięg jedynie przez określoną odległość. Inna sprawa byłaby z helikopterem, ale nie oszukujmy się, helikopter? Po prostu nie.
     W porządku. Do obmyślenia została jedynie jedna sprawa - odbicie Camerona. Łatwizna, co może pójść nie tak?
     – Bileciki do kontroli – podskakuję na siedzeniu, kiedy do przedziału zagląda miły pan kontroler. Szperam po kieszeniach, w końcu wyjmując skrawek papieru.
     – Proszę – podaję mu. – Wie pan jak daleko jest ulica Oak Lane od dworca, na którym wysiądziemy? – zagajam, a ten unosi swój wzrok znad jakiejś kartki.
     – Trochę daleko.
     – Oh – mruczę. – W porządku, a dokładniej?
     – Przy północnym wjeździe do Laville. Niedaleko kasyna. Tam są takie garaże, widać je od razu, a dookoła las – powiedz mi coś, czego nie wiem, panie. – I opuszczona fabryka – zamyśla się. – Obrabiali tam kiedyś metal i, że to, wiele mechanizmów tam jeszcze jest, wiedziała pani? Ciekawe.
     – Nie wiedziałam – mruczę, uruchamiając dawno nieużywane trybiki w mózgu. – A ta fabryka... jest daleko od garaży przy Oak Lane?
     – Bliziutko. Kilka kroków – kiwam głową na jego słowa, wdzięczna, że nawet nie wpadł na pomysł, aby zastanowić się po co go o to pytam. – Miłej podróży – salutuje mi, na co się lekko uśmiecham, a tem wychodzi. Gdyby tylko Cameron był taki beztroski i nieświadomy jak on... to byłaby bajka. Ale nie żyjemy w bajce, więc musi mieć okropny charakter. Jak ja.
     Do Avenley wjeżdżamy jakieś pół godziny później. Kamień z serca spada, gdy widzę pierwsze znajome budynki, a uczucie ciepła rozchodzi się po całym ciele. Dom, nawet jeśli... nieprzyjemny, to dom, a przynajmniej w moim przypadku. Tutaj pogoda nie jest tak sroga jak była w Dale, owszem, jest niewiele ponad zero stopni, ale to zawsze lepsze niż pięciometrowe zaspy, dwadzieścia stopni na minusie i mróz, który sprawia, że twoje gałki oczne zamarzają od samego przebywania na zewnątrz. Kiedy wysiadam, pierwsze co rzuca mi się w oczy, a czego nie zauważyłam w Dale, to świąteczne ozdoby. Na lampach, domach, sklepowych witrynach, wszędzie. No tak, już grudzień, zaraz święta i nowy rok, ale nie żeby mi na tym zależało. Nigdy nie obchodziłam świąt, rodzice wyjeżdżali razem z Cindy do babci, a ja zostawałam z opiekunką, a gdy podrosłam - zostawałam sama. W tym roku nic się nie zmieni, tak jak w następnym i następnym. Pierwsze, co robię, to sprawdzam godzinę - jest po czternastej, czyli jest dobrze. Kilkoro ludzi wpada we mnie, kiedy chodzę krzywo po chodniku przez zawroty głowy, a kiedy te się nasilają, siadam na krawężniku, ciężko wzdychając. Jestem już w Avenley, teraz wszystko pójdzie z górki. Dzisiaj wieczorem kupię leki, jutro rano pójdę na balet, a potem na łyżwy i wszytko wróci do normy. Złudna nadzieja. Nie czekam długo na autobus do domu, a kiedy przyjeżdża, zajmuję miejsce przy oknie niedaleko kierowcy. Droga mija mi na podziwianiu lekko zaśnieżonych ulic, tak bardzo mi znajomych. Czuję ulgę i mimo, że w domu będzie pewnie matka, to w obliczu powrotu nie przeszkadza mi to aż tak bardzo. Wkrótce wysiadam, zatrzymuję się przed wielką, zardzewiałą bramą, wystukuje odpowiedni szyk cyfr, a ta następnie otwiera się z głośnym zgrzytem. Witają mnie zaśnieżone drzewa w niegdyś pięknym ogrodzie, gołe gałęzie krzaków i trawa przykryta białym puchem. Podjazd także nie był dawno odśnieżany, nie widać na nim nawet odcisków butów, nie licząc tych, które właśnie robię, gdy po nim kroczę. Dom nie zmienił się wcale, ale to dobrze, zdziwiłabym się, gdyby było inaczej. Drzwi wejściowe są otwarte, mimo że, jak się okazuje, w środku nikogo nie ma, ale czy ja mogę spodziewać się przejawów odpowiedzialności w kimś takim, jak moja matka? W kuchni panuje nieporządek, resztki szkła z jakiegoś talerza walają się po podłodze, blaty są zabrudzone czymś, co w żadnym wypadku nie jest sosem pomidorowym, wszystko wygląda jak z filmu grozy, ale zmieniam zdanie, kiedy przy umywalce zauważam mnóstwo igieł w zaschniętej krwi. Są także strzykawki do kompletu i biały proszek rozsypany na wyspie kuchennej. Otwieram okno, gdy dochodzi do mnie zaduch panujący w domu. W salonie, na kanapie położony jest puchaty koc mokry w jednym rogu i wolę nie sprawdzać, dlaczego jest mokry. Po prostu idę na górę, wprost do swojego pokoju, gdzie zaczynam się rozpakowywać. Torbę wymieniam na mniejszą i materiałową, na ramię. W międzyczasie biorę szybki prysznic, myję włosy, a potem przebieram się w wygodniejsze ubrania i nim spostrzegam, jest osiemnasta.
To nie wróży dobrze, wielkimi krokami zbliżamy się do dwudziestej drugiej, a ja jestem w kropce. W wielkiej kropce, w punkcie wyjścia. W pewnym momencie, kiedy siedzę na pościelonym łóżku o beżowej pościeli, przypominam sobie o gabinecie ojca. Wychodzę na korytarz i korzystając z nieobecności matki, z wazonu ustawionego na komodzie wyjmuję niewielki, metalowy klucz idealnie pasujący do zamka drzwi naprzeciwko moich. Wsuwam go, przekręcam, a następnie chwytam za klamkę, wchodząc do pokoju ojca, w którym to zwykł pracować za życia. W jego wnętrzu unosi się ten charakterystyczny zapach, wszystko jest ułożone tak, jak to zostawił, od tamtej pory zupełnie nikt tu nie wchodził, a co za tym idzie, nikt nie ruszał jego rzeczy. I nie wiem dlaczego ten pokój jest taktowany jak świętość, ale mam wrażenie, że w tym momencie tą czystość bezczeszczę. Mimo to, nie przerywam wertowania wszystkich teczek i papierów, poczynając od największych szuflad, kończąc na najmniejszych jego skrytkach. Znajduję pistolet leżący wysoko na jednej z szaf, więc szybko go zabieram, wsuwając lufę za pasek spodni. Nabieram garść naboi, wypychając nimi kieszenie, a następnie zabieram się do przeszukiwani reszty szafek. Znajduję także kontrakt, umowę, jak zwał tak zwał, którą zawarł z gangiem. Gdzieś na samym dole jest także czarna, skórzana teczka z informacjami na temat śledztwa. Zostało ono umorzone, jak można się domyśleć, nawet avenleyowska policja jest zmanipulowana, ale jak się okazuje, nie wszystkie jednostki. Jeden z policjantów zaszedł dość daleko w tej sprawie, ale jego chęci zostały zgaszone przez pieniądze. Został zwolniony za swoją dociekliwość i sumienne wykonywanie pracy, a ja teraz trzymam w ręku wszystkie dane, które on uzyskał, i które mogłyby szybko zniszczyć wszelkie starania owej mafii. I żadne łapówki by im nie pomogły. Wydanie ich łączy się z bezpośrednią śmiercią Camerona, ale ze sprawiedliwością z mojej strony i zniszczeniem tych, którzy zniszczyli moją rodzinę. Może nie była idealna, ale była, a oni pozbawili mnie jej. Ściskam mocno teczkę, nie wiedząc co robić. Drugie wyjście jest prostsze. Teczka za życie Camerona i nic w zamian dla mnie i dla świata, jedynie zrobię przysługę jego dzieciom, bo nie stracą ojca. Chociaż, jeśli by się tak dłużej nad tym pochylić, to co to za przysługa, skoro ja sama go w to wplątałam?
     Po dwóch godzinach wychodzę z gabinetu, zamykam go i ruszam do swojego pokoju z nabojami w kieszeniach, pistoletem i skórzaną teczką. Nie wiem czy robię dobrze, nie wiem czy nie będę żałować, ale nie mam nic do stracenia. Uda się? Fajnie. Nie uda? Trudno.  Po godzinie dwudziestej pierwszej zaczynam się zbierać i pełna obaw, wychodzę z domu, zamykając go na klucz. Nie obchodzi mnie, że matka może w tym czasie wrócić, i że może nie mieć kluczy. Nie mój problem. Samochód, dawno nie używany, sprawdza się świetnie, więc nie boję się, że to on nawali, co najwyżej będę to ja. Chevrolet Camaro nie należy do najtańszych, ale za to jest nieduży i szybki. Parkuję na granicy z dzielnicą Laville, w leśnej drodze. Wychodzę z niego, mocno naciągając kaptur na głowę. Obszar garaży otoczony jest przez siatkę i drut kolczasty ponad nią, ale w niczym mi to nie przeszkadza, bo dużymi nożycami do metalu robię odpowiednio dużą dziurę, abym mogła się nią ewakuować w razie potrzeby. Jest cicho i ciemno, od metalowych skrzyń odbija się nikła poświata z jednej, ulicznej lampy, ale niewiele to daje. Coraz słyszę biegające szczury i myszy, jakiś pies wyje w oddali, a na rękach czuję gęsią skórkę. Na szczęście potrafię zachować zimną krew mimo tego całego strachu i niepokoju, który odczuwam, a który skutecznie w sobie tłamszę.
     – Najmłodsza latorośl Waldorffów - ktoś cmoka za moimi plecami, a ja odwracam się w jego stronę szybko, ale uważnie. Moje serce pompuje krew dwa razy głośniej, aż ta odbija się hukiem w moich uszach.
     – We własnej osobie – mruczę. Zakapturzony mężczyzna, ubrany na czarno i w dodatku z kominiarką na twarzy stoi bez ruchu. Mimo, że niewiele widać w tym świetle, ja zauważam, że ma broń przy kolanie oraz przy pasie. Postrzelony w udo, niewiele by zrobił, ale stop, Brianne, nie zniżamy się do ich poziomu.
     – To jak będzie z naszą umową? – kiwa głową w określonym kierunku, a kiedy tam spoglądam, moim oczom ukazuje się związany Cameron z jakąś szmatą, która przepasa jego głowę i skutecznie blokuje mu jakiekolwiek widzenie. Nad nim pochyla się drugi facet, porywacz, za sprawą ubrań wyglądający identycznie jak ten, z którym właśnie rozmawiam.
     – Trochę nagniemy jej warunki – uśmiecham się przebiegle, choć wewnątrz cała drżę, ale nie przeszkadza mi to, abym odegrała swoją rolę. – Masz kogoś, kogo chciałabym z powrotem, a ja mam coś, co może cię skutecznie pogrążyć, jeśli dostanie się w niepowołane ręce – pokazuję mu teczkę.
     – Akta? – pyta, widocznie zdenerwowany.
     – Kto by się spodziewał, prawda? – mówię kpiąco. – W tym momencie twój kolega zrobi pięć kroków do tyłu i odwróci się do nas plecami, a wszyscy pochowani po garażach, wyjdą. Inaczej nici z waszych papierków i z życia Camerona. Obie strony będą niezadowolone.
     Ten stoi, pewnie zastanawiając się nad moimi słowami. W pewnym momencie kiwa głową. Zauważam, jak kilkoro osób wychodzi z garaży i zabudowań, a kiedy patrzy znacząco na porywacza, ten wykonuje moje polecenie. Domyślam się za późno. Wszystko dzieje się bardzo szybko, czyjeś silne ręce oplatają mnie w talii, miażdżąc w swoim uścisku moje dłonie, a co za tym idzie - blokując je i krzyżując na klatce piersiowej. Ja także niewiele myślę, w jednej sekundzie podnoszę nogę wysoko do tyłu, uderzając nią w czuły punkt przeciwnika, a także zarzucam mocno głową do tyłu. Rozlega się dźwięk łamanych kości i krzyk pełen bólu. Dwa złamane nosy w ciągu tygodnia to niezły bilans. On także uderza - na oślep, ale trafia, nim osuwa się na ziemię. Na chwilę wszystko staje się rozmazane, a moja linia żuchwy, jakby przesunięta, pulsuje tępym bólem, który szybko traci na znaczeniu pod wpływem adrenaliny. Nie tracę czasu na obezwładnianie go, jest ich zbyt dużo, aby teraz się tym zajmować. Jak najszybciej podbiegam do Camerona, nim ci zdążą zareagować i nożem ukrytym w staniku rozcinam jego więzy. Chwytam jego nadgarstek, mocno zaciskam rękę i koślawym krokiem biegniemy w stronę, w którą nas prowadzę - do opuszczonej fabryki. W biegu, który z każdą chwilą nabiera tempa, zza pasa wyciągam pistolet i wystrzelam kilka razy w podłogę za nami, a przed gangsterami. To spowalnia ich na chwilę, a my w tym czasie wbiegamy tylnym wyjściem ewakuacyjnym do fabryki. Jest duża, czym prędzej zbiegamy na sam dół, wkrótce jesteśmy już na dworze. Z trudem pakuję nadal zdezorientowanego Camerona do sportowego auta, ten się uderza w czoło, gdy wsiada, chyba nie spodziewa się, że samochód jest aż taki niski. Odpalam jego silnik, cicho warczy, kiedy spuszczam sprzęgło, wycofuję i wciskam gaz, jak najszybciej umiem, aby nas nie zauważyli. Kierunek, obrzeża miasta.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz