7 gru 2019

Od Brianne C.D Cameron

Leżę bez ruchu na miękkim, choć motelowym łóżku. Nie wiem, czy nie wolałabym w swoim, choć w obecnym stanie jest mi to skrajnie obojętne. Wlepiam wzrok w zasłonkę poruszającą się na wietrze, który dostaje się do wnętrza pokoju przed otwarte okno. Śledzę każdy jej ruch, a moje kąciku ust unoszą się bezwiednie w lekkim uśmiechu, chociaż nie wiem dlaczego. Wszelkie dźwięki ustały, teraz w moich uszach roznosi się tylko piszcząca, głęboka cisza i szum mojej własnej krwi. Wzdycham, przewracając się na drugi bok. O co poszło z Cameronem? I kiedy to było? Leżę tu jedną godzinę, czy jeden dzień, a może więcej? Pulsujący ból w skroniach pogłębia się, gdy oczami wyobraźni widzę pijaną matkę. Ciekawe co u niej. Mimo wszystko, po powrocie z tej pojebanej wycieczki nie chciałabym zostać przywitana przez zwłoki. Rzecz jasna, ciasta ze świeczkami także nie oczekuję, ale niech po prostu będzie. Przytomna albo nie, zaszyta w pokoju, czy leżąca na salonowej, obrzydliwie drogiej, obitej skórą kanapie. Ważne, oby była przy życiu. To, że jestem okropną córką jest wiadome od dawna. Zupełnie nikt nie musi mnie w tym utwierdzać, wystarczy, że sama to robię. Oczywiście, ona też nie jest wzorową matką. Właściwie, nie powinniśmy być nawet rodziną, jakkolwiek źle by to nie brzmiało. Łączą nas tylko więzy krwi, a nie negatywne uczucia, które przelewała na mnie w ciągu osiemnastu lat mojego życia. Pogrzebała moją pewność siebie, dobrą przyszłość i samopoczucie, zdeptała i zasypała do tego stopnia, że nie da się tego w stu procentach naprawić.



     Słyszę trzask. Nie wiem, czy jest prawdziwy, bo zaraz po nim następuje seria niezidentyfikowanych dźwięków. Mam ochotę jedynie zakryć głowę poduszką, choć wiem, że to nic nie da. To tak nie działa. Nie w ten sposób.
     – Nie śpisz, prawda? – przez szum przebija się znajomy głos Camerona. Ledwie podnoszę głowę, widzę zamazaną, męską sylwetkę. Mrużę moje opuchnięte oczy, jednak to nic nie daje. Opadam na poduszki, wciskając między nie twarz.
     – Zależy po co pytasz – nie wiem, czy zrozumiał coś z tego, co wymamrotałam, ale w tym momencie obchodzi mnie to tyle, co nic.
     – Nie chciałem cię obudzić. Dobranoc.
     Po jego słowach, które, tak na marginesie, dochodzą do mnie z dużym trudem i opóźnieniem. Chwilę po nich następuje trzask, na co marszczę czoło, a głośny dźwięk odbija się boleśnie od najodleglejszych zakątków mojego umysłu. Z ulgą przyjmuję ciszę i spokój. Znowu wyszedł? Możliwe. Nie wiem co jest grane z nim i z jego humorkami, ale to wybitnie denerwujące, a mówią, że to kobiety są problemowe. Osoby, które tak twierdzą, chyba jeszcze nie miały okazji poznać Camerona. Ironią jest to, że nadal nie znam jego nazwiska, a w jakiejś niewielkiej części powierzam mu swoje życie i bezpieczeństwo, podobnie tak, jak on mi.
     – Mam na nazwisko Waldorff – mówię cichym, zachrypniętym głosem. Nie wiem czemu, nawet tego nie planowałam, uciekło to ze mnie zupełnie niekontrolowanie. Widocznie mój umysł jest w większej rozsypce, niż myślałam. Mam nadzieję, że Cameron zdążył opatulić się i zasnąć, nim ja to wypowiedziałam.
     Marszczę czoło, przewracając się na plecy. Tak strasznie jest mi tu niewygodnie, i tak strasznie nie chcę znajdować się w aktualnej sytuacji. Pościel na łóżku jest całkowicie skopana i wywinięta praktycznie na lewą stronę, poduszki gorące i zagrzane od mojego ciała, a miejsce, na którym spałam, wyleżane. Czuję mokre łzy znaczące ścieżkę na jednym policzku, chociaż nie wiem dlaczego, a chwilę po tym zasypiam.
     Ranki zawsze były i są ciężkie. Szczególnie, jeśli musisz wstać po nieprzespanej nocy, bo pod taką też kwalifikuję różnorakie sny, przez które ciężko zmrużyć potem oko. Mam wrażenie, jakbym była pod wodą, moja głowa jest równie ciężka i obolała, jak reszta ciała. Po jakimś czasie, dla mnie długim, obrzucam wzrokiem stojący na szafce zegarek. Widnieje na nim godzina dziewiąta dwadzieścia, na co wzdycham, odgarniając włosy z czoła. Nie ma Camerona, a rozpoznaję to po tym, że w pokoju panuje cisza. Nie da się ukryć, że chrapie za nas oboje. Jak pieprzony agregat, gdzie ja jestem cicho jak makiem zasiał, gdy śpię. Unoszę się do pozycji siedzącej, a stopy, na których mam miękkie, różowe skarpetki, opieram na podłodze. Swoje pierwsze kroki tego dnia kieruję do łazienki, przechodząc przez korytarz natykam się na nieznajomego mi chłopaka, prawdopodobnie gościa motelu. Automatycznie przyklepuję burzę loków, którą mam na głowie i przecieram zaspane oczy.
     – Cześć – zagaduje z odległości kilku metrów, najprawdopodobniej po to, abym mu nigdzie nie uciekła, nim zdąży podejść. – Wiesz może gdzie mają kantorek ze środkami czystości? – patrzę na niego przez chwilę z otwartymi oczyma. Kantorek z... po co mu to?
     – A co, sok ci się rozlał?
     – Można tak powiedzieć – uśmiecha się nerwowo. Oby nie rozpuszczał zwłok w wannie.
     – Nie wiem – wzruszam ramionami. – Spytaj pokojówki.
     Bez słowa wchodzę do łazienki. Dziwni ludzie. Ciekawe, czy myślą to samo o mnie i o Cameronie,
co ja o nich. Senne, zimowe miasteczko, jakim jest Nix, na pewno nie jest szczytem moich marzeń. Podchodzę do lusterka, dłońmi opieram się o umywalkę, wpatrując we własne odbicie. Wyglądam okropnie, to fakt, ale nie zamierzam nic z tym robić. Przenoszę wzrok na toaletę i z obrzydzeniem, przez papier, opuszczam podniesioną wcześniej deskę. Chwilę na nią patrzę, ostatecznie rezygnując z moich zamierzeń. Już sikanie w krzakach byłoby przyjemniejsze. Po chwili wracam do pokoju, uprzednio myjąc ręce, ale mam wrażenie, że tutaj nawet woda lecąca z kranu jest brudna.
Dziwię się w duchu (bo tego po mnie nie widać), gdy widzę Camerona siedzącego na fotelu. Klika coś w telefonie, a ja uświadamiam sobie, że pora naładować własny. Wyciągam go, tak jak ładowarkę, po czym przypinam ją ostrożnie do prądu. Nie da się ukryć, że kontakt nie wygląda bezpiecznie i wszelkie kabelki są na wierzchu, dlatego mam wątpliwości, czy dobrze robię, kiedy przez ułamek sekundy razi mnie białe światło. Odwracam się w stronę Camerona, patrząc na niego przez chwilę. To nie jest niekomfortowa cisza, ona jest po prostu grobowa, zupełnie tak, jakbyśmy nie mieli sobie nic do powiedzenia. Podchodzę jeszcze raz do torby, wyjmuję leki i podnoszę ich wieczko, patrząc z nadzieją na dno opakowania z nadzieją, jakby miały się tutaj zaraz pojawić. Nic takiego się nie dzieje, więc odkładam je na miejsce, cicho wzdychając.
     – Wszystko w porządku? – mrugam szybko, patrząc na Camerona. Ten siedzi tak, jak siedział, w ręce dzierżąc swój telefon.
     – Tak – uśmiecham się nerwowo, odwracając się tyłem.
     W pośpiechu zmieniam bluzkę na bluzę, nawet nie tracąc czasu na to, aby iść do łazienki, po czym kieruję się w stronę łóżka. Odsuwam kołdrę, po czym się pod nią wślizguję, przy okazji poprawiając poduszkę. Nie wiem, po co mnie o to pyta i co ma na celu. Między nami wyraźnie widoczne jest jakieś napięcie z nieznajomych mi powodów, a co gorsze, nie mam pojęcia jak moglibyśmy to naprawić. Zastanawiam się, co dalej z naszą podróżą. Kiedy wrócimy? Jutro, za miesiąc, czy za dwa?
     – Mamy jakieś plany? – pyta beznamiętnie, szukając czegoś w telefonie.
     – Plany? – marszczę nos, wyciągając szyję poza kołdrę. – Nie, chyba nie.
     – Będziemy siedzieć tu cały dzień? – patrzy na mnie pytającym wzrokiem. – W porządku, ty zostań, ja pójdę na miasto.
     – Jeśli chcesz – wzruszam ramionami, na powrót zakopując się w zimnej pościeli. Skoro chce, to nie będę go zatrzymywać.
     Nie słyszę odpowiedzi zwrotnej. Przez następną chwilę trwa niczym niezmącona cisza, a ja czuję, że zaczynam zasypiać. I bardzo dobrze. Przynajmniej nie będę się użerać z tym wielkim problemem, potocznie nazywanym życiem. Gdzieś przez odmęty snu trafia do mnie dźwięk zamykanych drzwi, a po tym już do reszty odpływam. Sen zawsze jest odpowiednią ucieczką, nawet jeśli śpisz piętnaście godzin na dwadzieścia cztery, ciało boli cię od ciągłego leżenia i już nawet nie masz o czym śnić. Właśnie tym objawia się moja choroba, niegdyś będąca dla mnie tematem tabu. Teraz, choć niechętnie o niej mówię, to nie wyrażam także specjalnie wielkich protestów i buntu. Jest, jak jest.
     Gdy się budzę, moja głowa dosłownie pęka, zapewne od nadmiaru spania. Mimo to, nie przeszkadza mi to i najchętniej usnęłabym po raz kolejny. Przekręcam się na plecy, w pokoju jest prawie ciemno, jedynym źródłem światła w pomieszczeniu jest zapalona lampka nocna na szafce obok mnie, choć nie przypominam sobie, abym ją włączała. Jestem spocona, przez co odkopuję się zza miliona warstw wszystkich koców i kołder, jakie mieli do dyspozycji w motelu. Unoszę powoli głowę, rozglądam się, a mój wzrok natrafia na siedzącego w fotelu Camerona. Czyta jakąś książkę, a może ogląda jedynie obrazki, bo szybko przerzuca jej kartki. Wygląda na znudzonego.
     – Już wróciłeś? – mamroczę zaspana.
     – Byłem w publicznej bibliotece – podnosi książkę i obraca nią wokół jej osi, odsłaniając okładkę oraz niewielki tytuł. Spoglądam na jego zacienioną twarz, unosząc brwi.
     – W porządku – siadam niezgrabnie na łóżku, palcami masując swoją prawą skroń. – Muszę wyjść.
     – Coś nie tak? – unosi wzrok znad lektury.
    – Nie – kręcę głową. Cóż, będąc elokwentną, chce mi się rzygać, ale nie mówię tego na głos. Podchodzę do szafy, na bluzę naciągając jeszcze dodatkowo sweter. – Nie wiem kiedy wrócę.
    – Widzę, że jesteś blada.
    – Myślałam, że w tych czasach dyskryminację z powodu koloru skóry mamy za sobą – sarkam. – Idę po leki. Chcesz coś?
    – Tak – podnosi się z fotela. – Chcę iść z tobą.
    – Przecież kupię ci to, co chcesz, jak zrobisz mi listę.
    – Nie chcę niczego. Pójdę z tobą, dla pewności. Kiedy zemdlejesz, przynajmniej cię złapię – mówi.
    – Nic mi nie jest – drżącą ręką ocieram pot, którym mam zroszone czoło. – Jakby ci to powiedzieć... Nic mi nie dolega.
    – Co nie zmienia faktu, iż nic złego się nie stanie, kiedy z tobą pójdę. Przestań już tyle gadać i chodź, bo nie wyjdziemy stąd do wieczora.
    – Boże, jaki ty jesteś dzisiaj opryskliwy – przewracam oczami, szalikiem obwiązując szyję, po czym wychodzę z pokoju, nawet nie czekając na Camerona.
    – Opryskliwy – mruczy pod nosem.
    – Masz jakieś obiekcje? – odwracam się oburzona w jego stronę, trochę za szybko, bo od razu kręci mi się w głowie, ale nie przeszkadza mi to przed posłaniem w jego stronę niezadowolonego spojrzenia.
    – Co to za inteligentne słownictwo? Nie, nie mam żadnych obiekcji, panienko Waldorff. Już przestań się dąsać i po prostu idźmy po te leki.
    – Co, zbyt inteligentne na ciebie? – patrzę na niego kpiąco. – Mogę mówić prościej. Było tak od razu.
    Moja złość rośnie z każdym wypowiedzianym przez niego słowem. Jakby nie mógł po prostu być cicho.  Drapię nerwowo wierzch moich dłoni, zdzierając naskórek. Powinnam szybko dostać leki i jestem pewna, że gdyby nie gadka Camerona, to byłabym już w połowie drogi.
    – Jestem prostym chłopakiem, po mnie nikt tego nie wymagał – wzrusza ramionami. – Ty najwyraźniej masz to wyćwiczone.
    – Dobra – zamykam oczy, biorąc głęboki oddech. – Po prostu już chodźmy – przebieram nogami w miejscu okazując swoje zniecierpliwienie. – Nie ukrywam, że jestem na głodzie – mówię dziwnym tonem, patrząc się w sufit. Stoję w progu, kiedy Cameron dopiero zakłada buty.
    W końcu, ponad dziesięciu minutach szarpania się z drzwiami (i Cameronem), wyruszamy w drogę. W rzeczy samej, nie mam bladego pojęcia gdzie jest najbliższa apteka, czy będą mieli to, co chcę oraz czy to dostanę. Mimo to, w jakimś stopniu doceniam starania Camerona i to, że nie puścił mnie samej, chociaż w pojedynkę także nic by mi się nie stało. A może jest po prostu egoistą i nie chciał siedzieć sam w pokoju? Wykluczam to od razu. W końcu nie ma innej opcji, niż bezinteresowność, gdy widzi się pogodę, jaka panuje za oknem. Mimo tej sytuacji, jaka zaszła i atmosfery, jaka między nami panuje, przecież nie jesteśmy pokłóceni, tak więc czemu dziwię się, że zrobił to i postanowił mi towarzyszyć? Chociaż, głupie pytanie. Przecież jesteśmy w tym razem. Zrobiłabym to samo.
    – Może potem pójdziemy na kolację? – napomykam, gdy idziemy przez zaśnieżony, śliski chodnik. – W sensie, zjeść coś – dodaję nagle, mając na uwadze, że mogło zabrzmieć to inaczej, niż miało.
    – Jeżeli znowu się nie oburzysz i nie będę zmuszony wyrzucać jedzenia, pójdziemy – mówi, a ja automatycznie krzywię się na jego słowa. O co mu znowu chodzi?
    – To nie ja udaję obrażoną panienkę. Jak coś ci nie pasuje, to możesz wrócić. Nie kazałam ci ze mną iść, a jeśli masz jakieś obie... problem, to mi to powiedz, a nie rzucasz jakimiś aluzjami – słowa wylatują ze mnie bardzo szybko, gdy w złości przekazuję mu to, co myślę, ale to dobrze. Niech nie uważa, że pozostanę bierna na wszystko, co mówi. I może ja też nie jestem bez winy, ale cała ta sytuacja zaczyna działać mi na nerwy.

+40 PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz