15 gru 2019

Od Camerona C.D Brianne

     Gdyby ktoś powiedział mi – Cameron, jesteś nierozważnym, nieodpowiedzialnym idiotą, niespecjalnie bym się bronił. Nie można całe życie poddawać tego w wątpliwość. Mówiąc o sobie zbyt często, mógłbym być nawet egoistyczny, lubię dbać o swoje dobro, jak każdy chyba. Chciałbym być znowu czternastoletnim głupkiem, który po raz pierwszy zapalił skręta, wypił symboliczną puszkę piwa. Myślę, że moją główną cechą jest to, iż lubię rozgrzebywać przeszłość albo rozkładać na czynniki pierwsze każde moje zachowanie i, ogólnie rzecz biorąc, mój charakter, co z pewnością można zauważyć. To już taki typ człowieka, który powierzchownie nie dba o nic, a, w głębi duszy, chciałby być najlepszym przyjacielem. Moje wywody po czasie stają się już nużące, ale, sam nie wiem, cały czas mnie to gryzie. Jedyne, co chcę powiedzieć, to to, że nigdy nie zostawiłbym Brianne, na pewno nie w takiej sytuacji. Doskonale rozumiem to, iż nie chce, żeby moje dzieci straciły ojca (chociaż nawet ich nie zna, ale pomińmy ten fakt), ale… jestem dorosły i podejmuję decyzje sam za siebie. Tu nie chodzi o mnie, nie o moje życie. Mowa tu o Brianne, która nie zasługuje na śmierć, bez względu na wszystko. Dlaczego ma płacić za błędy ojca?


     Ledwo otwieram oczy, już atakują mnie przeraźliwie jasne promienie słoneczne. Nie ma tu żadnych zasłon, nad oknami nie ma karniszy, do których można przyczepić firankę, czy jak to tam profesjonalnie się nazywa. Przysłaniam oczy dłonią, przeklinając takie warunki. Mimo tego, nie powinienem wybrzydzać. To ma swój urok. Poza tym, lepiej spać w pokoju od wschodu, niż na ławce opuszczonego placu zabaw. Krok po kroku analizuję całą sytuację – podziwiam przestronny, acz starannie umeblowany pokój, przelotnie spoglądam na ciemne rameczki na przeciwległej ścianie, na odbicie plecaka w lustrze, na kurtkę przerzuconą przez oparcie drewnianego krzesła, na jasne ramy okien oraz nieco zabrudzone szyby, a także na drobne ciało tuż obok mnie. Na początku jestem nieco zdezorientowany tak bliską obecnością Brianne, w końcu pierwszej nocy musiałem spać na podłodze, żeby przypadkiem nie dotknąć jej stopą podczas spania na jednym łóżku. Kiedy byliśmy w tym domku, tam w Dale, leżałem niespecjalnie blisko. Ba!, był to sam kraniec łóżka. Chociaż w tym słynnym motelu spaliśmy na dwuosobowym materacu przez większość czasu, wciąż zachowywaliśmy swego rodzaju dystans, który oboje uszanowaliśmy. A teraz, skubana, wykorzystała fakt, iż zasnąłem pierwszy i przysunęła się do mnie, nie wiadomo po co. Pewnie było jej zimno, kołdra nie jest zbyt gruba. Zresztą, ja, w ubraniu, spałem na niej, więc nie mnie to oceniać. Także, tak, Brianne ułożyła się tuż obok mnie, z głową zaraz przy moim ramieniu. Jej dłoń spoczywa zaraz przy moim boku, mniej więcej na wysokości talii. Pewnie zasnęła kompletnie inaczej, we śnie robi się różne dziwne rzeczy. Chociaż, szczerze mówiąc, mam nadzieję, że się mylę. Nie to, że coś, po prostu… mam nadzieję, że się mnie nie brzydzi. Tylko o to chodzi. Coś na zasadzie… fuj, chłopak. Nie, w porządku, Brianne jest zbyt mądra na takie myślenie. W końcu jej plan na morderstwo był idealny. Trochę za idealny, ale to pewnie jej urok.
     Przecieram twarz, starając się przy tym nie ruszać zbyt bardzo – nie chcę obudzić Brianne, jakiej widocznie niespieszno się budzić. Nie identyfikuję się z tym problemem, zazwyczaj wstaję skoro świt, taki ranny ptaszek. Leży się bardzo wygodnie, pomimo warstw sztywnych ubrań na ciele. Ziewam przeciągle, zmęczony samym w sobie snem. Na pewno nie chcę wstawać. W sensie, naprawdę, rzadko kiedy mam taką okazję, dzieciaki zwykły rozpoczynać koncert już o szóstej nad ranem, więc nie mam żadnych szans z wrzeszczącą Raven. Kiedy Isaiah jest głodny, i on daje popalić, chociaż zazwyczaj główną rolę oddaje siostrze. Pozycja na plecach nie jest moją ulubioną, więc obracam się delikatnie, tyłem do Brianne. Co jak co, ale jedynie w filmach romantycznych bohaterowie leżą naprzeciw siebie, z twarzami zwróconymi ku sobie. A to nie jest żaden film. Więc kładę się tyłem, tak, o. A później przewracam się na brzuch, właściwie jest to pozycja pół brzuch, pół lewy bok. Nieważne. Serio. Jest naprawdę wygodnie, łóżko ani nie skrzypi, nie zarywa się, nie ma sprężyn, materac nie jest wgnieciony, niezbyt miękki, niezbyt twardy. Idealny. Cztery dni tutaj będą naprawdę udane, już to czuję. Naszym priorytetem jest znalezienie pracy, choćby na cztery dni. Zarobimy trochę avarów i ruszymy dalej, do Haveny. Albo dalej. Gdziekolwiek. Nad morzem jest drogo, więc musimy wybłagać jak najwięcej się da. Jednak najpierw zejdę z łóżka. Awykonalne.
     Mija dziesięć minut, mija nawet dwadzieścia, a ja, rozleniwiomy, dopiero teraz ruszam tyłek i podnoszę się do siadu. Kątem oka zerkam na Brianne – leży na wznak, oddychając równomiernie. Na moich ustach pojawia się mimowolny uśmiech, a w głowie, już nieco mniej przyjemny, obraz wczorajszego dnia. Historia opowiedziana przez dziewczynę była naprawdę poruszająca i, gdybym tylko mógł, zdjął z niej ten ciężar, ale nie jestem w stanie tego dokonać. Zamiast tego, chcę po prostu pokazać, że mogę być dobrym przyjacielem, który nie zostawi jej w obcej okolicy. Nie oszukujmy się – jesteśmy kimś w rodzaju przyjaciół, a za przyjaciół mógłbym oddać rękę. Albo dwie. Nie odejdę tak szybko, na pewno nie wiedząc, iż Brianne w przyszłości mogłaby zginąć. W tym wypadku będę ją bronił, nawet, jeśli w bezpośrednim starciu nie mam większych szans. Ja wiem, to brzmi szczeniacko, naiwnie, ale… lubię ją, serio ją lubię. Nie chciałbym, żeby zginęła. Cholera, mówię o tym jak o pogodzie. Swoją drogą, w tych okolicach nie pada tak, jak w Dale. Śnieg zalega na dachach, jednak jest to pojedyncza, cienka warstwa. Prószy. Widok jest naprawdę przepiękny, szczególnie, kiedy te płatki śniegu wirują, wprawiane w ruch przez wiatr, na dodatek błyszczą od słońca. Podchodzę bliżej szyby i jeszcze przez chwilę podziwiam błogą okolicę. Miasteczko mogłoby wydawać się przerażające. Znajduje się gdzieś daleko od wszelkiej cywilizacji, nie mają tu zbyt wielu samochodów, ale bar i dom pogrzebowy owszem. Ulice są trzy, może cztery, przynajmniej tyle zauważam. Na żadnej z nich nie ma ani jednej duszy, wszystkie są opustoszałe, nawet, jeśli mamy już ósmą rano. Widzę niewielką tabliczkę wskazującą na sklep spożywczy naprzeciwko. Nie wiem, czy to dobrze, czy źle, ale wpadam na pewien pomysł.
     Idę skrzypiącym korytarzem, dokładnie nasłuchując, czy tutejsza lokatorka krząta się już po domu, czy jeszcze śpi. Starsze babcie mają w zwyczaju wstawać już o wschodzie. Ta ma inaczej. Śpi, słyszę dość głośne pochrapywanie w sypialni nieopodal wejścia. Wchodzę do kuchni i, trochę niekulturalnie, zaglądam do lodówki. Jest napakowana najróżniejszymi produktami, nabiał, warzywa, mięsa, po prostu wszystko, co mogłoby się w lodówce pomieścić. W chlebaku dostrzegam cały bochen chleba i trzy bułki, choć pewnie wczorajsze, muszą być dobre. Głupio mi to mówić, ale czy ona zjada to wszystko samiuteńka? Cholera, kupować dla siebie cały bochen? Ma sporo odwagi. Mniejsza z tym. W głowie układam szczegółowy plan działania, każdy jego aspekt i składnik, tak, żeby się nie zbłaźnić ani nie otruć którejkolwiek z nich. Jaki nadaję tytuł? Akcja śniadaniowa 2.0. Dlaczego 2.0? Sam nie wiem. Właściwie to śniadanie dla Bri robię po raz drugi, za pierwszym wyszło niezbyt przyjemnie, więc może tym razem coś się zmieni i przynajmniej raz jedyny zrobi coś bez kręcenia nosem. Tak, właśnie to mną kieruje. Nadzieja. I ciekawość, to też. Po blatach rozstawiam wszystkie potrzebne produkty, dzielę je na kategorie, czyli na poszczególne elementy całości, inne dania. Nie brakuje mi niczego – są jaja, wędliny, najróżniejsze sery, mleka. Zastanawia mnie to, skąd ona to wszystko bierze, tutejszy sklep nawet z zewnątrz nie wygląda specjalnie bogato. Tak na marginesie, dosłownie w tej chwili, kiedy do myśli wpada mi staruszka, pojawia się i w kuchni, pod pachą trzymając butelkę wody, w dłoni, pudełeczko leków. Co się dziwić, jest starsza, więc zapewne na coś tam choruje. Nie wiem, ile stoi w progu, bo zauważam ją dopiero teraz, odwracając się po bułkę. Zalewa mnie fala wstydu, tak, w tym momencie, nie zanim dobrałem się do jej rzeczy, nie zanim zabrałem się za robienie posiłku, tylko teraz, przyłapany na gorącym uczynku. Zagryzam wargę, w ręce zaciskając pudełko masła z wbitym w masę nożem.
     – Dzień dobry, młodzieńcze. – Ku mojemu zdziwieniu, uśmiecha się całkiem szeroko, odsłaniając przy tym szereg białych, prawdopodobnie sztucznych zębów. – Robisz sobie śniadanie? – pyta i przysuwa się nieco bliżej.
     Zakłopotany drapię się po karku.
     – Właściwie to chcę zrobić je dla nas wszystkich. Dla mnie, dla Brianne i dla pani – mówię zgodnie z prawdą. – Przynajmniej w taki sposób odwdzięczymy się za zapewnienie noclegu.
     Staruszka patrzy na mnie z politowaniem w oczach. Nieco zbity z tropu, odkładam masło, to chyba odruch.
     – Chłopcze, przecież nie musisz. – Śmieje się perliście. – Dawno nie miałam do czynienia z ludźmi w waszym wieku, myślałam, że jesteście gorzej wychowani. – Marszczy brwi. – Żartuję, żartuję, nie rób już takiej miny. Opowiadałam twojej dziewczynie o mojej przygodzie, którą przeżyłam ze swoim, jak to wy teraz mówicie, crushem? – Nie mogę powstrzymać rozbawienia, słysząc to popularne wśród młodszych ode mnie osób słowo z ust starszej pani. – Powodzenia, złociutki. – Kładzie dłoń na moim barku na ułamek sekundy, po czym odchodzi, kierując się w stronę salonu.
     Pierwsza myśl – miło z jej strony. Druga myśl – dlaczego nazwała Brianne moją dziewczyną, halo?
     Na stole stawiam trzy nakrycia – wykluczam to, iż staruszka miałaby nie zjeść z nami. Oprócz tego, przynoszę talerz idealnie okrągłych omletów. Na półmisku ułożyłem parę owoców znalezionych w szafkach, to naprawdę zaskakujące, ile można pomieścić takowych w kuchennych szafkach. Znalazłem też jakiś jogurt, jego też oddaję w ręce Brianne i właścicielki domu, osobiście nie byłbym jego największym fanem. Zaparzam dzbanek najzwyczajniejszej herbaty do połowy, dla Bri robię kawę, wiedząc, iż zapewne będzie zmęczona. To znaczy, jeszcze jej nie ma, ale kiedy się obudzi, zaleję ją i podam. Osłodzi tyle, ile tylko będzie chciała. Boże, mam nadzieję, że nie oburzy się i wróci do sypialni, kompletnie olewając moje starania. Wtedy przeżyję romantyczne śniadanie ze staruszką. Nie ma tego, co by na złe nie wyszło.
     Nie chcę budzić dziewczyny zbyt wcześnie, wtedy najprawdopodobniej miałaby bardzo zły humor. Ale to ona mnie uprzedza. Staje w progu jadalnio-salonu i wbija spojrzenie w nakryty, odwalony jak szczur na otwarcie kanałów stół. Opieram się o kanapę, puszczając jej oczko. Jeju. Jestem straszny. Straszny. Straszny. Kto puszcza takie zboczone oczka??? Muszę się wiele nauczyć. Uśmiecham się słabo, ukrywając narastający stres. Przygotowanie śniadania, fakt faktem, nie jest specjalnie wymagające, ale, sam nie wiem, jakoś się tym przejmuję.
     – Mam nadzieję, że nie masz alergii na cokolwiek z tego – rzucam. – Pójdę ją zawołać, usiądź.
     Wymijam ją bez słowa, kierując się w stronę sypialni babci. Jakkolwiek inaczej mam ją nazywać. Staruszka? Emerytka? Cokolwiek. Pukam trzy razy, dopiero po usłyszeniu “wejść” uchylam drzwi.
     – Niech pani dołączy – sugeruję. – Mamy tyle jedzenia, że we dwoje nie damy rady. We troje pewnie też, ale będzie prościej.
     – Złotko, zostaw…
     – Nalegam?
     Wzdycha. Ale podnosi się i idzie w moją stronę z tym samym uśmiechem na ustach, z jakim witała mnie tego ranka, zaledwie pół godziny temu. Uprzedzam ją, wychodzę z pomieszczenia i w jej towarzystwie wracamy do jadalni, właściwie to nawet salonu.
     – Jest źle? – pytam, siadając naprzeciwko Brianne. Babcia zajmuje miejsce obok niej. – Jeżeli potrzebujesz kawy, zamrugaj dwa razy.
     Zamyka oczy na parę sekund. Kompletnie nie wiem, jak ten sygnał odebrać, może tej kawy wcale nie chce. Niespecjalnie się dziwię. Nie wziąłbym niczego, co wyszło spod mojej ręki. Przenoszę wzrok na staruszkę – z uwagą przygląda się wszystkiemu, co wylądowało na stole. Kiedy podłapuje moje spojrzenie, bezradnie wzrusza ramionami. Zamiast jakichkolwiek słów otuchy, łapie za ten dziwaczny jogurt i jego połowę wylewa na świeżo przekrojoną w pół bułkę.

     Dochodzi godzina jedenasta trzydzieści, kiedy nareszcie podejmujemy decyzję, by urwać się z domu staruszki i poszukać pracy wśród jej znajomych. Przed samym wyjściem podpytujemy jeszcze, gdzie dokładnie moglibyśmy odnaleźć bar Rosalind lub dom pogrzebowy Richarda – nie są zbyt daleko siebie, dzieli je jedynie parę domostw. Stąd będzie jeszcze bliżej, znajdujemy się na krańcu drogi, a oba budynki będą gdzieś w jej połowie. Zbieram najpotrzebniejsze rzeczy, te mniej istotne zostawiam w plecaku. Tak przy okazji, zaglądając do niego, uderzył we mnie smród, pot, ogólnie rzecz biorąc, jakiś koszmar. Muszę zapamiętać, żeby zrobić pranie po powrocie tutaj.
     Wychodzimy więc z domu, kierując się we wskazanym przez emerytkę kierunku.
     – Myślisz, że się uda? – pytam, wbijając dłonie do kieszeni. – Ogólnie, z pracą, pieniędzmi, trafieniem nad morze?
     – Nie wiem. – Wzrusza ramionami. – Myślę, że połowicznie. Co niby zrobimy będąc praktycznie w Calor?
     Na jeden moment robi mi się trochę przykro. Jakby… wszystkie emocje ze mnie uszły, jakby wszystkie cele zniknęły w jednej chwili, jakby zastąpiła je motywacja do szybkiego zakończenia tej wędrówki. Przecież jej celem było poznanie kraju. Pozwiedzanie. Świetna zabawa. A my tułamy się od kąta do kąta, okazjonalnie kłócimy i czasami do siebie nie odzywamy, ja najczęściej w obawie, iż palnę coś głupiego, a Brianne zamruczy coś pod nosem i się obrazi. Może jej nie doceniam? Nie wiem.
     – Mieliśmy odpoczywać na plaży, pomimo chłodów w Avenley River. Taki był pierwotny zamysł, prawda?
     – Ale jak długo?
     No właśnie, jak?
     – Na tyle czasu, ile nam budżet pozwoli – odpieram beznamiętnie, z lekka przerażony tą wizją.
     Nie chcę, by finalnie skończyło się tak, iż jedziemy w jakiś miejsce, chwile tam siedzimy, dorabiamy marne grosze, jedziemy dalej, tam to samo i tak w kółko. Może to lepszy układ, niż jakbyśmy mieli walczyć z przestępczością w pociągu albo wywlekać zwłoki z wanny Litchway, ale… po tak intensywnym tygodniu przydałaby się chwila wytchnienia. Taka na plaży szczególnie.
     Raczej nie oczekiwałem odpowiedzi. To, co powiedziałem, było rzeczą, jakiej łatwo się domyślić. Nie chcę kończyć tej podróży tylko dlatego, iż z czasem będzie stawała się nudna. Fakt faktem, obecność pewnej osoby w życiu dwadzieścia cztery na dobę może być z lekka męcząca, ale, cholera, przecież małżeństwa muszą tak żyć. Tym małżeństwem nie jesteśmy, aczkolwiek mogę to porównać do takiej relacji, gdzie, chcąc czy nie chcąc, musimy trzymać się razem, w szczególności będąc setki kilometrów od domu.
     Wpierw docieramy do niespecjalnie kolorowego domu pogrzebowego. Przechodzimy przez niespecjalnie kolorowy próg, zamykamy za sobą niespecjalnie kolorowe drzwi i stajemy przed niespecjalnie rozradowanym, bodaj, Richardem. Przy ścianach stoją, czasami zamknięte, czasami otwarte, trumny w najróżniejszych kolorach – czarne, ciemnobrązowe, jasnobrązowe, kremowe, białe, z drewna, czegoś śliskiego, wyściełane materiałem, poduszkami, czego sobie dusza zażyczy, choć nieżywa. Naprawdę dziwię się, iż ktokolwiek dba o to, jaką trumnę będzie miał po śmierci. Serio, co to za różnica, czy będzie twardo, miękko, jasno, ciemno, i tak nie żyjesz. I tak nikt na nią nie patrzy. Pomnik? Zrozumiem. Ale trumna? Zakopana gdzieś pod ziemią, parę metrów w dół? Osobiście nie obraziłbym się nawet, gdyby wrzucili mnie w takiej postaci, jak aktualnie, bez żadnej drewnianej skrzynki, mogłyby mnie zjeść nawet robaki. Mam bardzo niskie standardy, już to zauważyłem. Kontynuując, pan Richard nie wita nas żadnym uśmiechem – jest dokładnie taki, jak każdy stereotypowy grabarz, czyli wychudzona, blada cera, siwe, pojedyncze włosy, czarny surdut, podniszczona mucha pod brodą, pusty wzrok. Tak, zdecydowanie wygląda na jakąś marę. Ciekawe, jak miewa się jego żona. Gdybym ja nią był, krzyczenie co rano stałoby się moim nowym hobby. Według tej babci, mógłbym tu pracować. Dobrze, że jedynie przy papierach, a nie pochowywaniu ludzi. Jak już mówiłem, nie jestem szczególnym sympatykiem zwłok, to dla mnie obcy temat.
     – Dzień dobry. – Przysuwam się bliżej lady, stając twarzą w twarz z grabarzem. Brianne zainteresowała się trumnami. – Mam przyjemność mówić z panem Richardem, prawda?
      Patrzy na mnie z mordem w oczach. Nie ukrywam, trochę mnie to stresuje.
     – Pan Clarkson jest na zapleczu – oznajmia ponuro mężczyzna. – Jeżeli jest to sprawa pochówku, proszę o niezawracanie mu głowy.
     Jestem w szoku. Powiedział coś, sam z siebie, nie musiałem o tą konkretną sprawę pytać. Wow, krok po kroku, przełamuje obraz bezdusznego grabarza z opuszczonego miasteczka.
     Dziękuję mu bezgłośnie i od razu gnam w stronę zaplecza. Brianne dołącza do mnie niebawem, wyrównując mi kroku gdzieś w połowie drogi. Richard w mojej głowie, po spotkaniu z tamtym, który na początku wydawał się nim być, nie będzie wyglądał lepiej od niego. Toteż bardzo mnie dziwi spotkanie z całkowicie typowym mężczyzną normalnej wagi, a nie o dwadzieścia kilo wychudzonego. Jego podłużną twarz zdobi brązowa broda, włosy mają parę centymetrów – wygląda naprawdę przeciętnie, nie na właściciela zakładu pogrzebowego, ale i nie na prezesa dobrze prosperującej firmy w stolicy. Patrzy na nas pogodnym wzrokiem, jakbyśmy wcale nie stali w składziku pełnym trumien. Ma ciemne, brązowe włosy sięgające do ramion, brodę zaplecioną w cienki warkoczyk, zauważalne kurze łapki w kącikach oczu i trochę pogniecioną marynarkę w intensywnym kolorze wiśni.
     – Jeżeli wystraszyliście się Edmunda, wcale wam się nie dziwię – oznajmia na powitanie. – Richard. – Podaje rękę mnie, Brianne. Ściskam ją delikatnie. – Co was sprowadza?
     – Pani, u której śpimy, poleciła zapytać cię o pracę. Wspominała o papierkowej robocie – wyjaśniam w skrócie. – Chciałbym zapytać, czy jest taka możliwość.
     – Wycałujcie ją ode mnie, oczywiście, że jest! – Na jego twarzy pojawia się szeroki, szczery uśmiech. – Edmund chce iść na zwolnienie świąteczne jak najszybciej. Potrzebuję kogoś, kto będzie odbierał telefony, zapisywał warunki, prowadził rachunek i tak dalej. Nieźle płacę. – Puszcza w naszą stronę oczko. – Widzę, że przyjazdni. Ile chcesz pracować?
     Lepsze pytanie – ile czasu tutaj spędzimy? Odwracam się do Brianne.
     – Jeżeli to nie problem, parę dni, pilnie potrzebuję pieniędzy.
     – Żaden problem! – Uderza mnie w ramię, ał. – Możesz pracować osiem godzin po dwadzieścia avarów, czyli sto sześćdziesiąt dniówka, albo trochę mniej legalnie, dziesięć, po dwadzieścia dwa avary. Otwieram zakład o ósmej rano, więc siedzisz tu albo do szesnastej, albo osiemnastej. Wybieraj, synu.
     Bez problemu będę w stanie posiedzieć tu trochę dłużej, byleby zarobić więcej. Dwieście dwadzieścia avarów dziennie piechotą nie chodzi. Pracując tu pięć dni będę miał już ponad tysiąc. Chociaż dziwi mnie stosunkowo wysoka płaca, nie zagłębiam się w to i po prostu wybieram drugą opcję. Widzę, iż mój wybór bardzo spodobał się Richardowi.
     – Świetnie, synu! Mamy dwunastą, możesz zacząć już dzisiaj i wyjść o osiemnastej, zgodnie z umową. Wypłata do ręki po dniu, po całym okresie pracy, przelewem?
     – Do ręki, jeżeli to możliwe. Za dzień.
     – W takim razie zapraszam, wytłumaczymy ci wszystko! – Entuzjastycznie podskakuje w miejscu i, wyprzedziwszy nas, wraca do głównego pomieszczenia w budynku.
     Zastajemy go tuż za ladą, tłumaczącego coś bodaj Edmunowi.
     – Edmundzie, idź już, idź, znalazłem kogoś, kto zastąpi cię na chociaż kilka dni. – Richard popycha wychudzonego kościotrupa w stronę drzwi. Mężczyzna jest nad wyraz zdezorientowany, jednakże na jego twarzy szybko pojawia się coś w rodzaju ulgi. Chyba potrzebował tego wolnego. – Chodź synu, no chodź. Pokażę ci, co masz robić. – Wskazuje na monitor.
     Niesamowite, mają tu komputery.
     – Bri, idź do tego baru, ja już zostanę – szepczę do dziewczyny, która wybitnie znudzona ciągle stoi u mojego boku. – Powodzenia.
     Nie mówiąc już nic, opuszcza zakład pogrzebowy, wedle mojej sugestii. Przysuwam się bliżej Clarksona, obserwuję jego poczynania, uważnie słucham, kiedy instruuje mnie, jak wpisywać wszystkie dane. Uczy korzystania z jakiejś tam aplikacji do liczenia (nie, to nie kalkulator). Nie wydaje się to specjalnie trudne, wydaje mi się, że już łapię. Po blisko piętnastu minutach opowiadania o moich zadaniach (odbierać, rozmawiać, wpisywać, klepać, doradzać, wymieniać), w końcu kończy swój monolog.
     – Richardzie? – Zatrzymuję go w progu. – Tak tylko z ciekawości. Macie tu wielu klientów?
     Mężczyzna parska. Jest przeraźliwie autentyczny w każdej swojej reakcji. To trochę dziwne.
     – A jak ci się wydaje, synu? Mało kto po ulicy łazi, a co dopiero umiera. Ale kiedy tak się stanie, to gruba ryba, gruba kasa. Nie denerwuj się, przez sześć godzin niewiele się stanie, może tylko Belinda wpadnie, myśląc, że Edmund siedzi za ladą. Z tobą też pogada.
     W sumie to nic dziwnego. Ta wieś ma z trzydziestu mieszkańców, więc gdyby tak często umierali, w końcu by się wyludniła. Może tak się dzieje? Może te sześćdziesiąt lat temu, w latach dziewięćdziesiątych, Portware, będąc sporych rozmiarów miasteczkiem, miało swój własny dziennik? Zastanawiające. Jakby nie patrzeć, pomimo tych udziwnień w postaci baru (szok) i zakładu pogrzebowego (podwójny szok), nie kursują tutaj żadne autobusy czy taksówki (to drugie jest zrozumiałe). Z tego tytułu chciałbym powiedzieć, iż jest mi bardzo, ale to bardzo szkoda tych dzieciaków, które tu tkwią i nie mają żadnego połączenia z cywilizacją. Swoją drogą, są tu jakieś dzieci? A jeśli tak, jak dostają się do szkoły?
     – Przepraszam cię jeszcze raz, ale chciałbym się czegoś dowiedzieć.
     Richard podchodzi bliżej, opiera się o ścianę.
     – Gdybyś miał wolną chwilę, mógłbyś opowiedzieć mi nieco o Portware?
     – Portware? Co tu dużo mówić? – dziwi się. – Mieszkam tu od pięćdziesięciu dwóch lat, czyli od urodzenia. Mieszkał tu mój ojciec, dziadek, pradziadek, prapradziadek akurat nie, bo on pochodzi z południa, ale ta wiocha to siedziba mojej rodziny. Kiedyś była odpowiednim miejscem do życia. No wiesz, szkoła, szpital, teatr, inne duperele. Teraz wszystko jest albo pozamykane, albo zburzone, a jak nie, to w fatalnym stanie. Chcę się stąd wynieść, ale Rosalind powtarza, że i tak pomrzemy bez dzieciaków, więc nikomu życia nie zniszczymy. No i się z nią zgodziłem, w sumie to dla mnie jeden pies, świat zapomniał o istnieniu Portware, więc przynajmniej mamy spokój. Babunia ze spożywczaka czasami opchnie nam coś za darmo, da się pogadać z sąsiadami. Ale to wiocha, tego się nie da wyprzeć. Wiocha zbita dechami, gdzieś na kompletnym zadupiu, gdzie psy dupami szczekają. Jako jedyni mamy samochód, ale i on stary jak moja kobieta, złom jedno i drugie.
     Uśmiecham się.
     – Dlaczego jest jak jest?
     – Mówisz o tych wszystkich tych, jak to się mówi, in-sty-tu-cjach? Ja jestem rocznik dziewięćdziesiąty dziewiąty, no nie? Mój ojciec to siedemdziesiąty drugi, dziadek, o cholera jasna, pięćdziesiąty któryś, ale nie powiem dokładnie. Kiedyś tam coś tam się stało, mnie nawet w brzuchu matki nie było, jakoś dziewięćdziesiąty piąty? Nie? Nie wiem, synu, coś w tamtych okolicach. Ogólnie całe miasto, czy ki chuj inny to było, sponsorował i opłacał taki facet, co się zwał Charles Beckett i, wiesz ty co, mówiono, że z niego był wampir, ale czy ja wiem. – Śmieje się. – Właśnie ten cały Charles Beckett jest panem całego zamieszania, bo, wyobraź sobie, synu, tak go życie ukarało. Faceta mało kto widział, cały boży dzień w swoim pałacyku przesiadywał. A uwierz mi na słowo, ten pałacyk to jak sprzed tysięcy lat, prawie się rozlatywał, ale ten i tak tam siedział. Za wszystko płacił, miał kasy jak lodu, a to po wujku, dziadku, jakiś tam spadek, a farta miał jak nikt. Kokosy zbijał nie wiadomo na czym, podobno gdzieś za granicą w przeszłości robił i stąd tyle avarów miał. Ojciec opowiadał, że jak go widział, to myślał, że się do tamtej epoki cofnął, taki starodawny ten gość był. Nikomu staruch nie wadził, płacił, więc tu siedział. Portware swego czasu było naprawdę sporawe, mówiłem ci już, synu, jak to kolorowo tu było. Nawet placyk się tu znalazł. A teraz wielki chuj. Dobra, dobra, do rzeczy, bez brzydkich słów, za młody z ciebie chłopak. Beckett był wdowcem, miał z sześć dzieciaków, wszystkie z jednej kobiety. Cała piątka czym prędzej z Portware wyjeżdżała, zabierała swoje sprawy i znikała, nikt więcej ich nie widział. Mówi się, że to wina ich ojca, że opętaniec z niego i z jego pałacyku. Została z nim jedna dziewuszka, ona z lat trzynaście miała, przynajmniej tak mi tata mówił. Dziadek też, więc to chyba wystarczy. Miasteczko było spokojne, nic tu się złego nie działo, policja siedziała na tych swoich dupach w komisariacie. Aż tu nagle mu ta dziewuszka zniknęła. Z tydzień jej ponoć nie widział, martwił się jak diabli. Wiesz, co z tego wyszło? Ano, dziewuchę zamordowali, nie wiadomo kto, nie wiadomo gdzie, nie wiadomo po co. To jest, po co, to chyba wszyscy wiemy, z zemsty, bo kto wie, co Beckett miał za uszami. Pozamykał wszystko, mówię ci, synu, wszystko. Przestał płacić za nas wszystkich, spakował swoje walizki i odjechał pociągiem do tego, jak mu tam, państwa na północnym zachodzie. Calor! Tak, tak, chodzi o Calor. Podobno miał tam jakąś rodzinę, tak ludzie mówią, ja nie wiem, ile w tym prawdy. Potem ktoś podpalił jego pałacyk nie wiedząc, iż starucha już tam nie ma. Spłonęło wszystko, włącznie z okolicznymi drewnianymi domostwami. No i kto miał utrzymywać te wszystkie szkoły, szpitale i teatry? Wszystko zniknęło, wszystko!

     Za oknem jest już ciemno. Tak ciemno, iż nie widzę swoich rąk, wychodząc z zakładu pogrzebowego. Przez całe cholerne sześć godzin myślałem o tym, co powiedział mi Richard, dokładnie wszystko analizowałem i ze wszystkich sił starałem się przypomnieć, co takiego zadziało się w moim śnie. To po prostu nie mógł być przypadek, cholera jasna, nie mógł. Przecież trafiliśmy tutaj, do Portware, mój sen okazał się prawdą, bo przecież właśnie taki obraz domniemanego Charlesa Becketta przyśnił mi się wtedy, w pociągu – charakterystyczny melon, surdut, Goniec Portware (o który, swoją drogą, nie zapytałem, zbyt zszokowany), zmarła córka, kurs w stronę Calor. To brzmi zbyt podobnie, żeby nie było prawdą. Przecież… przecież to takie absurdalne! To nie dzieje się naprawdę! Nie w prawdziwym życiu! To mnie przeraża, przeraża fakt, iż miejsce mają aż tak przedziwne sytuacje, przecież to samo w sobie brzmi jak kawał solidnego fałszu i jakiejś nieudanej fikcji literackiej z gatunku kryminałów. Nie. Wie. Rzę.
     Kieruję się w stronę baru żony Richarda, w nadziei, iż Brianne wciąż tam będzie. Wchodząc drzwiami frontowymi, od razu staję w głównym pomieszczeniu. Bar jest zdecydowanie popularniejszy, niżeli zakład pogrzebowy, chociaż szału też nie ma. Przy stoliku siedzi trójka facetów typowo wieśniackich, z kuflami piwa w dłoni. Czuć alkoholem z kilometra. Bri stoi na barze, wyraźnie znużona dość długą zmianą.
     – Cześć. – Siadam na krzesełku barowym, przenosząc leniwe spojrzenie z pijaków na dziewczynę.
     – Witam pana, co podać? – Uśmiecha się sztucznie, jednym ruchem odrzucając włosy na plecy.
     Zamykam oczy na nieco dłużej, niż ułamek sekundy. Najchętniej poszedłbym spać.
     – Zaraz pęknie mi głowa – ignoruję jej pytanie. – Kiedy kończysz?
     – O północy.
     Wzdycham.
     – Czyli jeszcze sześć godzin? Biedna Brianne. – Spuszczam kąciki ust, wykrzywiając je w grymasie. – Ja na dzisiaj kończę, na całe szczęście. – Opieram policzek na dłoni. – Muszę ci o czymś opowiedzieć, ale nie wiem, czy zrobić to teraz, czy po twoim powrocie.
     – Obojętnie. – Wzrusza ramionami, a widząc kolejnego, przechodzącego przez drzwi klienta, wzdycha głęboko. – Chyba nie nadawałabym się do takiej pracy.
     – Dlaczego? – Marszczę brwi, uśmiechając się pod nosem. – Jest aż tak źle?
     – Jest tragicznie. – Akcentuje drugie słowo i rzuca szmatę na blat.
     Milknę na moment, pozwalając nowemu klientowi złożyć zamówienie. Jakaś kawa. Siada gdzieś przy barze, a Brianne od razu zabiera się za przygotowywanie napoju.
     – Co mi polecisz? – pytam, wyjmując z kieszeni dwudziestoavarówkę. – Co prawda miało mi starczyć do Calor, ale nic się nie stanie, jeżeli wydam malutką część.
     – Mamy tylko frytki leżące w zamrażarce miesiąc i kawę z torebki „3w1”. – Posyła mi rozbawione spojrzenie, a widząc, że jeden z klientów przysłuchuje się naszej rozmowie, odchrząka.
     – Nie lubię kawy, a ta musi być wyjątkowo niedobra – mówię trochę ciszej, z uwagi na klienta. – A przez miesięczne frytki połamię sobie zęby, więc chyba przejdę się do spożywczaka i zrobię z babcią kolację. – Zeskakuję z krzesełka. – Do później, Bri!
     Łamie mi serce, nie odpowiadając na moje przekochane “do później”, ale szybko o tym zapominam, czując przeszywający chłód na dworze. W moim otoczeniu nie ma ani jednego termometru, więc jedynie na oko mogę ocenić temperaturę – poniżej zera. Świadczy o tym mróz, szron, zaśnieżony chodnik, choć wciąż nie tak bardzo, jak w Dale. Im bliżej morza, tym cieplej, jednakże grudniowa pogoda daje się we znaki bez cienia wątpliwości.

     Staruszka, której nazwiska wciąż nie znam, siedzi sobie w swoim salonie, ogrzewa stopy przy kominku, oglądając telewizję. Niewielki telewizor wisi na ścianie na specjalnym, bardzo rzucającym się w oczy uchwycie. Siadam na fotelu obok.
     – Jak leci, kolego? – Babcia uśmiecha się przelotnie. – Byłeś u Richarda?
     – Byłem, byłem. – Kiwam ochoczo głową. – Opowiedział mi trochę o mieście, trochę o historii, chciałem poznać ją bliżej.
     Mierzy mnie z lekka zdziwionym spojrzeniem.
     – Historii Portware? – prycha. – Nic ciekawego, sam chłam. Marna bajeczka.
     – Czyli to nieprawda?
     – Co niby?
     – Że Charles Bennett po stracie córki wyjechał z miasta.
     – Aaaa, że to. Nie wiem, kolego, nie wiem. Jedni mówią tak, drudzy inaczej. Powiem ci, ja mam sześćdziesiąt cztery lata i nawet kojarzę tą całą sprawę, ale jakoś niespecjalnie mnie to interesowało. Wiesz, że Richarda jeszcze nie było na świecie, a to on głównie takie rzeczy opowiada? Chodzi i gada, jakby pozjadał wszystkie rozumy. A tak naprawdę powiedział mu to ojciec, jeszcze większy bajcarz, niż synalek. Pewnie przeinaczył to i owo. – Staruszka wzrusza ramionami. – Mnie się zawsze wydawało, że ktoś podpalił ten jego dom niedługo po śmierci Margaret. I że on zginął w tym pożarze. Ale nie wiem, nie wiem, kolego.
     Zsuwam się delikatnie z fotela, przygniatany ciężarem wielu myśli.
     – Czy… czy zachowały się jakiekolwiek gazety z tamtego okresu? – pytam ostrożnie, w głowie mając tytułową stronę Gońca Portware. – Albo przynajmniej zna pani ich tytuł?
     Zastanawia się przez chwilę.
     – Raczej nie, minęło aż sześćdziesiąt lat. Teraz mało kto się tym interesuje, poza tym Richardem. Idiota tworzy jakieś teorie spiskowe, słuchać się nie da. Pytasz, czy kojarzę tytuł tamtej prasy? Pewnie, wydawali ją do lat dwudziestych, potem, kiedy miasteczko zaczęło się wyludniać, przestali. To był Goniec Portware, bardzo często czytałam. Naprawdę porządna gazeta.
     Przełykam ślinę.
     – Zaciekawiła mnie ta sprawa. Jest tu ktoś, kogo mógłbym o nią zapytać? Ktoś starszy od pani, kto mógłby to pamiętać? – brnę dalej. – Jakakolwiek poszlaka?
     – Mówiłam już, że nikt się tym od lat nie interesował. Może są jakieś dowody albo poszlaki, ale, mówię prawdę, już rok po tym całym wypadku wszyscy zaczęli wynosić się z Portware, a ci, którzy pozostali, mało co dbali o rozwikłanie śmierci Margaret. Możesz popytać tutejszych.
     Tak właśnie zrobię.


+80 PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz