1 gru 2019

Od Brianne C.D Cameron

     Wtulam się w miękką poduszkę, marząc tylko o głębokim śnie. Owszem, wiedziałam, że porywam się na coś, co nie jest łatwe, jednak myślałam, że dam radę. Po kilku dniach zauważam, że jest trudno, a ja czuję coraz większe zmęczenie mimo odpowiedniej ilości snu i jedzenia. Czuję ulgę, kiedy bez problemu udaje mi się spokojnie zasnąć. Gdyby w domu byłoby to takie łatwe...
     Przez mój umysł przedziera się szuranie. Ponownie. Mimo to, nie wybudzam się od razu. Leżę z zamkniętymi oczami, a kiedy do mojego pokoju pogrążonego w ciemności dostaje się nikła poświata z korytarzowej lampki, otwieram jedno oko, chcąc zobaczyć co takiego się dzieje, że aż musiałam się obudzić. Podciągam się na lewym łokciu, mocniej naciągając na siebie kołdrę. Odgarniam włosy z czoła, mrużąc oczy. W pierwszej chwili wydaje mi się, że to seryjny zabójca albo, co gorsze, duchy, o których wcześniej wspominał Cameron. Na szczęście, widzę znajomego mi mężczyznę trzymającego kilka niedużych poduszek z wyraźnie skwaszoną miną. Uf, wolę go od mordercy, tylko co on tym razem wymyślił?
     – Brianne? – spoglądam na niego. – Użyczysz mi połowy swojego łóżka? Ja... kot oznaczył moje, a w salonie jest zimno jak w Nix.


     Jego twarz spowita jest w mroku, więc jej nie widzę. Parskam cicho. To jest ten jego problem? Łóżko zasikane przez wcześniej uratowanego przez niego kocura? W takim razie naprawdę nieźle mu się odwdzięcza.
     – Tak, jeśli tylko nie kopiesz przez sen – mamroczę, wstając z łóżka. Zauważyłam wcześniej dodatkową kołdrę leżącą na szafie. Podchodzę do niej, wyciągając rękę do góry, jednak mój wzrost robi swoje, przez co nie mogę jej dosięgnąć. – I o ile sobie ją zdejmiesz i obleczesz w poszewkę, bo mojej ci nie oddam. Jest za mała.
          – Widzę – mamrocze pod nosem.
     Podchodzi do szafy i jednym ruchem strąca kołdrę z jej szczytu, a ja wracam z powrotem do łóżka. Nie odzywam się więcej, Cameron wyglądający na przygaszonego z niewiadomego mi powodu także nic nie mówi. Mam wrażenie, że przy okazji słyszę ciche, wymamrotane pod nosem „dzięki", ale nie komentuję tego w żaden sposób. Kładę się, zawijam w kołdrę, a twarz wciskam w poduszkę i nawet nie wiem kiedy, a zasypiam.
***
     – Umyj – podaję mu otwarte opakowanie pełne małych, koktajlowych pomidorków, kiedy szykuję nam śniadanie. Pierwszy raz od początku naszej wyprawy zjemy normalne jedzenie w normalnych, domowych warunkach, na dodatek przyrządzone przez nas. – Lubisz je?
     Zagaduję, krojąc bochenek chleba. Na szczęście półki wypełnione są jedzeniem, które jest przeznaczone do naszego użytku, za drobną, dodatkową opłatą. Wychodzi to taniej, niż jakbyśmy robili zakupy, dlatego chętnie korzystamy z tej możliwości. Otwieram lodówkę, pochylając się nad półkami. Wyciągam serek topiony, sałatę, jakieś wędliny, chociaż nie bardzo je lubię, ale myślę, że Cameron za to tak. Chwilę zajmuje mi, nim znajdę talerze w szafkach, ale kiedy mi się to udaje, na jednym, największym, kładę kilkanaście kromek chleba w większości posmarowanych masłem.
     Kiedyś, za życia ojca, bardzo często robiłam śniadania, głównie dla rodziców wyjeżdżających do pracy wcześnie rano. Potem korzystała z tego także Cindy idąca do szkoły. Dla mnie często nie wystarczało, rodzice jedli w domu, a następną część brali do pracy. Zostawały najczęściej dwie kanapki, które brała Cindy. Nie wiem, czy wiedzieli o tym, że po prostu nie jadałam przez nich śniadań i dalej, z premedytacją robili to samo, czy może zawsze było to nieświadome. Teraz na szczęście wystarczy i dla mnie, i dla Camerona i o nic nie muszę się martwić.
     – Umyję, ale zostawię je dla ciebie – mówi z grymasem, na co wzruszam ramionami.
     – W takim razie zostaje ci to – wskazuję na kanapki z wędliną, serem i sałatą. Przykrywam kromką chleba ostatnią z nich, następnie podając mu talerz wypełniony kanapkami. – Wstaw wodę na herbatę.
     W pewnym momencie czuję jak coś miękkiego i ciepłego ociera się o moje łydki. Spoglądam w dół, widząc czarną kupę sierści, a następnie do moich uszu dochodzi głośne miauczenie, na co wywracam oczami. Przez noc zdążyłam zapomnieć, że jakimś cudem przypałętał się do nas kot, jednak teraz, kiedy ta bestia się obudziła i na dodatek ma czelność miauczeć, prycham.
     – Przejęłaś panowanie nad naszą kuchnią? – marszczy brwi, podchodząc do elektrycznego czajnika. – Skąd ja to znam – napełnia go wodą do połowy, dla pewności, iż wystarczy.
     – Tak. I nakarm swojego kota – nawet nie komentuję jego zachowania, tylko patrzę na kocura chodzącego po oparciu kanapy, który nadal wydaje z siebie bliżej niezidentyfikowane, głośne dźwięki. Kątem oka patrzy na nas, a raczej na mnie, bo trzymam w ręce kawałek wędliny.
     – Myślę, że woli, żebyś ty to zrobiła – zauważa z uśmiechem. – Uważaj, bo nasika ci w nocy na łóżko, a wtedy będziesz spać w prysznicu.
     – Chyba ty – mruczę pod nosem mało inteligentnie. – Przypominam, że to nie ja wpakowałam się do twojego łóżka, tylko ty do mojego.
     Z lodówki wyciągam jakąś kiełbasę. Trzymam ją, chwilę patrząc się na nią i oceniając mój pomysł, a następnie bezwiednie wzruszam ramionami. Kroję ją, obieram, a następnie kładę na ciepłe, kuchenne płytki, wołając nieporadnie „kici, kici".
     – Tak, właśnie tak – kiwa głową na potwierdzenie. – Zrobiłem to dlatego, że moje było przemoczone. To była zemsta za prowizoryczną kuwetę, którą zrobiłem.
     – Pomyślałby kto – sarkam. – Nie wolałeś prysznica?
     Kot przychodzi i zaczyna jeść, co przyjmuję z ulgą. Sama także siadam, stawiam na stół talerz z dwoma kanapkami wysmarowanymi serkiem topionym oraz miskę z pomidorami. W końcu zaczynam jeść, czując coraz to większy głód.
     – Nie, dlaczego? Od ludzi bije ciepło, a w prysznicu tylko by mnie zmoczyło. Jeszcze znalazłbym tam zwłoki.
     – Jeśli byłyby ciepłe, to zarzekam się, że byłoby ci tam lepiej, niż ze mną.
     – W twoim łóżku nie było źle – puszcza mi oczko. – Może to nie ostatni raz... – parskam, słysząc to.
     – Może.
     Śniadanie kończymy piętnaście minut później. Sprzątamy kuchnię, a raczej ja sprzątam, bo Cameron siedzi i popija swoją herbatę, jakby nie mógł robić i tego, i tego jednocześnie. Wkrótce blaty kuchenne błyszczą, jak i kafelki, po których kot rozniósł całą kiełbasę, przez co były po prostu tłuste. Wracamy do pokoju, gdzie mój towarzysz zarządza, że czas na narty.
     Na dworze jest przeraźliwie zimno i w tym momencie cieszę się, że przekonał mnie do wzięcia kilku warstw ubrań, kiedy ubieraliśmy się do wyjścia. Była o to niezła jatka, ale koniec końców, przynajmniej jest mi ciepło. Co prawda, bardzo źle idzie mi jakiekolwiek poruszanie się, a pole widzenia mam mocno zawężone przez owinięty wokół mnie szalik, czapkę nasuniętą praktycznie na oczy oraz dopełniający to wszystko, kaptur. Stok nie jest daleko, bo po kilkunastu minutach marszu w końcu do niego dochodzimy, a ja rozglądam się, zagubiona.
     – Co teraz? Kupuje się jakieś bilety, wchodzi się, czy co? A skąd mam wziąć narty? Jak dostaniemy się tak wysoko? – wskazuję na wzniesienie, z którego zjeżdżają ludzie. Moje serce podchodzi mi do gardła, kiedy jakiś człowiek toczy się w dół. I ja mam nauczyć się jeździć na tym czymś? – Ledwo chodzę – jęczę, mając na myśli milion warstw ubrań. Moich dłoni opatulonych w rękawiczki nawet nie widać zza kurtki i pięciu swetrów.
     – Tak właśnie działają narty, Bri – parska. – Tu jest kasa, wszystko załatwimy.
     Idzie w ich stronę, a ja podążam za nim koślawym krokiem.
     – Już się spociłam, a nawet się jeszcze nie zaczęło. Skaranie boskie – chowam twarz w dłoniach, idąc za Cameronem.
     Ten staje przy kasie, pochyla się do okienka, a następnie tłumaczy coś ładnej pani kasjerce.
     – Masz –  podaje mi niewielki kartonik z paroma cyframi na odwrocie.
     Przy okazji przygląda się swojej, uśmiecha się pod nosem. – Pani kasjerka była bardzo uprzejma i zostawiła mi coś jeszcze.
     – To idź sobie z nią na narty – mrużę oczy, zakładając ręce na piersi. 
     Idę w stronę jakichś bramek, nadal tak samo koślawym krokiem, zupełnie nie wiedząc co dalej mam robić.
     – Ja wiem – unoszę podbródek, mimo że nie, nie wiem. – Ściągasz mi rękawiczkę – mówię oburzonym tonem. – To skąd wezmę te łyżwy?
     – Przystań tyle gadać i chodź – nie puszcza mnie. Zza zaspy wyłania się niewielkie stoisko. – Jaki masz numer buta?
     – Trzydzieści pięć – mówię niezadowolona.
     – Ojej, jaka mała stopa – uśmiecha się z litością. – Jeżeli boisz się ludzi, poczekaj tu, ja wezmę narty dla nas obojga. Mam wziąć różowe, prawda?
     – Tak – siadam z satysfakcją wypisaną na twarzy.
     – Był facet. Nie wziąłem numeru – oznajmia z przekąsem. – Ale mam narty. Dla mnie fioletowe, dla ciebie, jak obiecywałem, różowe.
     Wyciągam ręce, aby je chwycić, a ten mi je podaje. Są duże, długie i ciężkie, a ja zastanawiam się jakim sposobem mam je przymocować do nogi. Wkładam nogę tam, gdzie chyba trzeba ją włożyć, a następnie próbuję się schylić, ale blokują mnie moje ubrania. Stękam, nie mogę się wyprostować, moja kurtka zdecydowanie jest za gruba, a kaptur całkowicie zasłania mi oczy, kiedy próbuję z powrotem usiąść. W pewnym momencie czuję, jak coś odchyla mnie do tyłu, a po chwili siedzę już prosto. Moje policzki na pewno są zaczerwienione, kiedy dmucham, aby odgarnąć włosy z twarzy. Widzę przed sobą rozbawionego Camerona, który chwilę później kuca przy mnie, po czym pomaga mi je zawiązać, zapiąć albo zrobić z nimi cokolwiek, aby tylko nie spadły mi z nóg. Kiedy jesteśmy gotowi, stajemy w kolejce na wyciąg. Nie czekamy długo, o tej porze nie ma dużo ludzi, chyba wolą jeździć po zmroku. To musi być o wiele bardziej przyjemne i klimatyczne.
     Moja nauka jazdy na nartach jest bardzo dramatyczna. Podczas pierwszej próby wywracam się sama, a mój łokieć boleśnie obija się o zmarznięty śnieg. Za drugim razem wywracam się na Camerona, a ten tylko jęczy pode mną, kiedy przez grube ubrania nie mogę się podnieść. Przez dobre dziesięć minut wiercę się na nim, próbując wstać. Za trzecim razem tylko tracę równowagę, ale nie upadam. Cameron jest tragicznym nauczycielem, tylko to wynoszę ze stoku, kiedy go opuszczamy.
     – Masakra! Tylko się drzesz! – krzyczę, pocierając swój łokieć przez ubrania, kiedy człapiemy w stronę domu dwie i pół godziny później. Na domiar złego, z nieba zaczynają spadać wielkie płaty śniegu w niebotycznej ilości.
          – Teraz ty na mnie krzyczysz! – wyrzuca ramiona w powietrze. – Moje dzieci są takie mądre, że same ją sobie wytłumaczą, o to się nie martw – trącam ją w bark. – Ale nie poszło ci najgorzej. Spodziewałem się, że obijesz sobie tę uroczą twarzyczkę o ten lód.
     – Ja krzyczę?! – rozszerzam oczy, przystając na chwilę. – Ty chyba nie wiesz, co to znaczy krzyczeć! – obruszam się, odwracam na pięcie i idę w stronę domu szybkim (na tyle, na ile się da, będąc ubranym w tyle warstw) krokiem.
     – Zarzucasz mi, że się na ciebie darłem, a ja jedynie... sugerowałem parę zmian – broni się dalej, równocześnie dorównując mi kroku. – Brianne, nie mów, że będziesz obrażona...
    – Wieczorem idziemy na lodowisko – oświadczam, przekręcam zamek w drzwiach domu, a następnie je otwieram. Już chcę przejść przez próg, kiedy przed moimi oczami miga czarna, kocia sierść spadająca z półki obok, którą strącił wiatr z dworu. Kłębek opada, a ja taksuję wzrokiem wnętrze domu. Z niemym przerażeniem spoglądam na rozprute poduszki, ich pierze walające się po podłodze, rozbite talerze ze zmywarki, garnki będące wszędzie, tylko nie w kuchni oraz, co najgorsze, przewrócony telewizor. Wchodzimy do środka, zamykamy za sobą drzwi, patrząc z konsternacją na bałagan, a nasz wzrok przenosi się na kota pod naszymi nogami, gdy miauczy.
     – Chyba wiem, dlaczego trzymali go w piwnicy – mówię słabym głosem.
     – Ale nie wywalimy go na próg, prawda?
     – Cameron! Rozwalił cały dom! Nie nasz dom! – patrzę na niego oburzona, wymachuję rękoma, przy tym zupełnie zapominając o moim zbitym łokciu, tak jakby cały jego ból odszedł w niepamięć na widok wnętrza mieszkania.
     – Zadzwońmy do właściciela i wyjaśnijmy okoliczności?
     – W głowę się uderzyłeś na tych nartach? Zbankrutujemy, gdy zażąda od nas za to pieniędzy. Albo się przyznajemy i z braku pieniędzy nawet nie wracamy do Avenley River albo uciekamy stąd zanim to zobaczy.
     Wchodzę głębiej do domu, przy okazji rozbierając się z ubrania wierzchniego. Zbieram z podłogi wypełnienie poduszek, podnoszę także koc, który kot przytachał tutaj z samej sypialni, zauważając, że jest obsikany.
     – Pakuj swoje rzeczy i uciekaj – wzdycha w biegu.
     – Zostawiamy mu sto avarów i kartkę z przeprosinami? Narysuję na niej bałwana – mówię, wkładając garnki do szafek.
     Wchodzimy na pierwsze piętro, do sypialni z naszymi rzeczami. Pierwsze, co robię, to wyjmuje leki z torby, wytrącam z opakowania kilka pigułek, a następnie szybko je połykam, już nawet nie dbając o to, czy Cameron to widzi. Skoro wie, to co to za różnica? Przebieram się w mniej ciepłe, ale bardziej wygodne rzeczy, a następnie powierzchownie sprzątam pokój, aby chociaż on wyglądał względnie dobrze.
     – Jesteś przeurocza, słońce – mówi, pakując swój śpiwór. – Mimo tego myślę, że będzie miał gdzieś twojego bałwanka. Ale możesz narysować go dla mnie, docenię cię. Dobra, mniejsza. Zostawimy mu tę kasę i zwiewamy.
     – Każdy lubi bałwanki – mruczę sama do siebie.
     Schodzimy na dół, do kuchni, a na blacie zostawiamy wcześniej umówioną sumę oraz klucze do domu. To dużo mniej, niż by od nas chciał, jednak na więcej nie możemy sobie pozwolić. Mimo wyrzutów sumienia, wychodzimy na zewnątrz.
     – To dokąd teraz? – pytam, stając przed drzwiami domu. Nie sądziłam, że znowu coś zrobimy źle, i że znowu będziemy musieli uciekać do zupełnie innego miejsca, ale widocznie Camerona trzymają się kłopoty, a klątwa przeszła także i na mnie.
     – Może teraz twoja kolej? Wybierz jakieś miejsce.
     – Poleżałabym na jakiejś ładnej, ciepłej plaży – mruczę, mając czerwone od mrozu policzki. Mój głos jest zniekształcony przez ściskający mnie szalik, na co wzdycham.
     Zimno coraz bardziej nam doskwiera, kiedy stoimy na kamiennych schodkach prowadzących do domu. Moje usta niemiłosiernie pieką, mokre od śniegu rzęsy sklejają się, a nosa nawet nie czuje. Nie sądziłam, że tak blisko Avenley może leżeć miasto zamrożone na amen, ale dobrze wiedzieć, kto wie, może jeszcze kiedyś tu zagoszczę.
     – Taka skrajność? Możemy spróbować, ale to trochę drogi stąd, Bri – odzywa się, a ja wzruszam ramionami.
    – Znajdźmy jakiś hotel, zostańmy w nim kilka dni. Czuję, że trzeba nam odpocząć. Potem zadecydujemy gdzie jedziemy dalej. Chodźmy na autobus – wsadzam ręce do kieszeni, ruszając markotnym krokiem przed siebie.
     Nie idziemy długo na przystanek albo po prostu czas mija mi zbyt szybko, abym zauważyła, jak upływa. Mimo, że jest godzina piętnasta, słońca prawie już nie ma, a niebo staje się szare i ciemne, pełne chmur i śniegu. Wlokę się przed siebie, kiedy w końcu dochodzimy na miejsce. Na zatoczce stoi jakiś autobus, więc do niego wchodzimy, nawet nie sprawdzając dokąd jedzie, bo przecież i tak niewiele by nam to dało. Zajmujemy jedne z wolnych miejsc, nie odzywając się do siebie. Jestem zbyt zmęczona na jakąkolwiek, nawet niezobowiązującą rozmowę, Cameron chyba także. Albo przeżywa, że zostawiliśmy tam kota.
     Wkrótce autobus rusza. Mam nadzieję, że jedzie do centrum miasta, w którym znajdzie się jakiś przyzwoity hotel lub chociaż miejsce godne do odpoczynku. Inaczej wrócę do Avenley River w czarnym worku. Przymykam na chwilę moje spuchnięte oczy i nawet nie zauważam kiedy zasypiam.
     Budzi mnie szturchnięcie. Wzdycham niekontrolowanie, kiedy pora wstać. Przebudzam się, a Cameron obwieszcza mi, że dojechaliśmy do miasta. Kiwam głową, biorę torbę na ramię, a następnie wychodzimy z autobusu, nim ten postanowi odjechać. Na zewnątrz wita mnie mroźny powiew wiatru, na co marszczę nos. Tragedia jest z tą pogodą. Na naszej drodze, kilka metrów dalej stoi jakiś przydrożny motel, na co mrużę oczy. Oby nie był taki, jak jego poprzednicy, w którym gościliśmy. Nie zastanawiając się dłużej, przechodzimy przez ulicę, a kilka minut później znajdujemy się już w jego wnętrzu. Nie powiedziałabym, że jest w nim ciepło, ale lepsze to, niż spanie pod mostem. Mimo wszystko, nie śmierdzi trupem, tapeta nie schodzi ze ścian, podłoga nie ma dziur i wygląda to naprawdę obiecująco, przez co w mojej głowie pojawia się iskierka nadziei. Cameron płaci za trzy noce, a ja uważam, że to wystarczający czas na regenerację i odpoczynek. Bierze klucz z numerem dwanaście, a ja mam cichą nadzieję, że są tam ustawione dwa pojedyncze łóżka. Wkłada metalowy klucz w dziurkę w drzwiach, przekręca, a następnie wchodzimy. Cameron pierwszy, a ja za nim, na wypadek, gdyby w środku czekał na nas zabójca. Zawsze to on będzie na celowniku, a nie ja. Zapala światło w pokoju, a następnie wchodzimy głębiej.
     – Nie mieli dwóch pokoi? – pytam, gdy stoimy obok siebie, patrząc na jedno, podwójne łóżko. Nie żebym miała coś przeciwko, moja introwertyczna dusza nie jest aż taką blokadą w relacjach międzyludzkich, abym nie mogła spędzić w czyimś towarzystwie jednej, niezobowiązującej nocy.
     – Przeznaczenie – rzuca, na co kręcę głową.
     – Padam z nóg.
     – Idziemy spać.
     – Okej.
     – Okej.
     Wykręcam palce, na co te głośno pstrykają. Pierwsza podchodzę do łóżka, ściągam z niego narzutę, a następnie siadam na brzegu. Wybrany pokój nie ma toalety, co nie wiem, czy nie jest przypadkiem wbrew zasadom, ale tego nie komentuję. Jedynie odchrząkam.
      – Mógłbyś się odwrócić? Chcę się przebrać, a nie zamierzam iść do łazienki na korytarzu.
     – Jeżeli muszę. Niejedno damskie ciało widziałem – unosi brew.
     – Jak one się po tym pozbierały? – wzdycham dramatycznie.
     – Zazwyczaj rzucały się na szyję.
     – No tak. To w końcu tam jest tętnica.
     Prycham, z torby wyjmując piżamę. Upewniam się, że mężczyzna jest tyłem do mnie, a następnie zakładam na siebie leginsy, ciepłe skarpetki i za dużą bluzkę, wchodząc pod kołdrę.
     – Już.
     Odwraca się w moją stronę, w tym samym czasie, kiedy przewracam się na brzuch, a twarz wciskam w poduszkę. Słyszę, jak sam się przebiera, a następnie gasi światło. Wślizguje się pod zimną, pachnącą (na szczęście) kołdrę. Z ulgą przyjmuję fakt, że idziemy w końcu spać. Nie wiem co dzieje się z właścicielem domku, który był przez nas wypożyczony, ani co dzieje się aktualnie z czarnym kotem, ale nie obchodzi mnie to, skoro leżę w ciepłym łóżku, czując się w miarę bezpiecznie.
     – Dobranoc – mruczę, na co, mam wrażenie, odpowiada tym samym, ale jestem przykryta po uszy kołdrą i doprawdy ciężko jest cokolwiek zrozumieć.
     Chyba zasypia, jednak ja nie mogę. Do moich uszu napływają przeróżne dźwięki i jestem pewna, że gdybym tylko otworzyła oczy, napotkałabym niezbyt przyjemne widoki, dlatego też tego nie robię. Nauczona doświadczeniem, leżę bez ruchu, czekając, aż wszystko to przejdzie i dostanę wreszcie swój upragniony spokój, jednak ten nie nadchodzi. Po kilkunastu minutach pociągam nosem, a moja poduszka moczy się łzami. Szybko odwracam ją na drugą stronę, usilnie próbując zasnąć. Cameron śpi w najlepsze, przynajmniej tak mi się wydaje, ciężko jest mi to stwierdzić, kiedy dźwięki w mojej głowie mieszają się z tymi realnymi. Dzisiejszego dnia wzięłam leki później, niż zazwyczaj, przez co ich działanie jest w dużej mierze osłabione i jestem pewna, że jutro będę nie do życia. Jedyne, co mi zostaje, to symulować chorobę, bo co innego? Nie wiem kiedy zasypiam, ale kiedy już mi się to udaje, w żadnym razie nie jest to spokojny sen.

+100 PD
+40 PD za bonus adwentowy

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz