6 gru 2019

Od Camerona C.D Brianne

     Budzę się i odruchowo zerkam na przeciwległą ścianę – na niej wisi zegarek, przynajmniej w moim mieszkaniu. Jak się okazuje, tutaj sytuacja wygląda nieco inaczej, bowiem żadnego zegarka tam nie ma. Ziewam przeciągle, zsuwam ociężałą głowę z poduszki, zanurzam nos w kołdrze. W stopy jest bardzo ciepło, nie wiem dlaczego, ale w ciągu tej drzemki chyba zagrzałem to konkretne miejsce. Czuję się tak dziwnie, rozciągam, zaciągam pościel wyżej. Z pewnością nie jest wcześnie – promienie słoneczne są zbyt mało intensywne na godzinę ósmą czy dziewiątą. Ba!, jest praktycznie ciemno, chociaż słowem-klucz jest “prawie” – ostatnie smugi światła docierają do pokoju przez pojedyncze szyby na skrajach ścian. Przerzucam rękę przez całą długość łóżka, nie siląc się na jakikolwiek inny ruch. Gdybym powiedział, że wstaję na trzy, trzy wypowiedziałbym za trzy godziny, gotów do podniesienia swojej tłustej dupy z materaca. W tej chwili nie przewiduję takiego przewrotu akcji. Zbyt miło. Zbyt przyjemnie.


     Kątem oka zerkam na fotel. Brianne siedzi skulona, otoczona grubym, kraciastym kocem. Śpi, jestem tego pewien. Przez krótką chwilę patrzę na nią rozkojarzony, pamięcią sięgając do ostatniego momentu, który pamiętam. Dzisiejsze popołudnie. Machinalnie dotykam policzka – zaczyna boleć pod lekkim naciskiem. Przenoszę palec na łuk brwiowy – wyczuwalna rana, zdążyła już zaschnąć. Wzdycham. Moja uroda została okryta hańbą. Spośród naszej dwójki przynajmniej Brianne jest wciąż w formie i nie wygląda szkaradnie. Swoją drogą, Bri jest taka kochana. Powiedziałem, że nie lubię chińszczyzny, to chińszczyzny nie kupiła. Anioł, a nie dziewczyna, prawda? Większość kopnęłaby mnie w tyłek i poszła na swoje sajgonki. Ale nie ona. Jak mówiłem, ko-cha-na. Cud, miód. Mam nadzieję, że o tym wie. A, no i, jak się spodziewałem, moja kasjereczka ma chłopaka, niezbyt sympatycznego, podjudzonego faktem, iż ktoś podrywa jego przecudowną laskę. Także, moja cegła stała się nieprzydatna.
    Lecz znaczenia nabiera wtedy, gdy na jej ekranie wyświetla się znajomy numer. Co prawda nie jest zapisany, ale znam go doskonale, a przynajmniej jego pierwszą część.
     – Carey! – wołam, lecz od razu milknę, uświadamiając sobie, iż ktoś na fotelu wciąż śpi. – Miło cię słyszeć! – Uśmiecham się szeroko do telefonu.
     Jestem pewien, że chłopak robi to samo. W tle słyszę głos Lane.
     – Cześć, Cam – wita się przyjaciel. – Co tam w wielkim świecie?
     Wielki świat można definiować na wiele sposobów. Jeżeli dla niego miasto na wschodzie jest wielkim światem, nie wiem, czym jest inny kontynent.
     – W porządku, nic specjalnego się nie dzieje. – Wzruszam ramionami. – Poza psychopatą, jeszcze dziwniejszym psychopatą, zabójcą mojego kumpla, policji i kotka, który zdemolował nasz domek – wymieniam. – Absolutnie nic specjalnego. – Cmokam na zakończenie.
     – Co?
     – Co co?
     – Serio?
     – No, prawie nas zabił.
     – Nie chodzi o to.
     – Co?
     – Na serio znaleźliście kota, który rozwalił wam dom? – wybucha śmiechem. – To jak wpuścić do domu złodzieja i pozwolić mu obrabować dom.
     – Jesteś nieśmieszny, Carey – mruczę. – Okropne poczucie humoru. Biedne twoje dziecko.
     Na słowo “dziecko” nagle słyszę Lane. Musiała czaić się gdzieś w pobliżu.
     – A propos dzieci, te twoje powoli odwodzą mnie od pomysłu posiadania własnego. – Mimo, iż go nie widzę, oczyma wyobraźni wyobrażam sobie, że właśnie przewraca wzrokiem. – Skurw… ał! Skubane mają za dużo energii.
     Znowu dopadają mnie wyrzuty sumienia. Przecież powinienem być tam z nimi, a zostawiłem je innej parze. Boże, nie wierzę, jestem jak kobieta w ciąży.
     – Co u nich?
     – W tej chwili śpią – oznajmia dumnie Lane. – Udało się.
     – Z Isaiah pewnie było łatwiej, z Raven gorzej – strzelam.
     Usypianie dzieci jest straszne, szczególnie, kiedy za dnia zapchały się słodyczami. Mają zbyt wiele energii, kiedy przychodzi co do czego.
     – Tak, właśnie tak. – Wzdycha. – Myślałam, że wyjdę z siebie.
     – Przepraszam za to.
     – A tam, przynajmniej mamy trening przed prawdziwym starciem.
     Z tego, co mi wiadomo, akcja adopcyjna ma trwać dłużej, niż pierwotnie zakładano. Nie będzie to wyglądało tak, że przyjdą raz, wezmą pierwsze lepsze dziecko i wyjdą. Co ważne, muszą znaleźć odpowiednie, jakkolwiek bezlitośnie to nie zabrzmi – chodzi o takie, z którym poczują jakąś więź już przy pierwszym spotkaniu. Oboje są młodzi, ekstrawertyczni, więc spokojne, ułożone dziecko będzie przeżywało z nimi koszmar. A jednocześnie zbyt buntownicze, zaborcze dziecko da im popalić niejednokrotnie. Także trzymam za nich kciuki, szczególnie za ich charakterki, byleby nie dały się poznać podczas pierwszej rozmowy. Wtedy dostaną kategoryczny zakaz zbliżania się do jakiejkolwiek placówki tego typu.
     – Wycałujcie ich ode mnie – śmieję się. – Muszę kończyć. Nie wiem, co będziemy dzisiaj robić, ale wolę zacząć od razu.
     Carey i Lane żegnają się zaraz po mnie, po czym kończą połączenie.
     Tęsknię za nimi. Za nimi, za miastem, za moimi przyjaciółmi. Na myśl, iż to oni opiekują się dzieciakami, a nie ja, robi mi się słabo, w jednym momencie dopadają mnie tak straszne wyrzuty sumienia, że nie pofatygowałem się i nie wróciłem po jakichś dwóch dniach, tylko siedzę tu nadal i robię jedno wielkie nic, może poza tymi wszystkimi przygodami, które mogły odebrać im ojca. Śmiesznie, co? Nie, właśnie nie. To mnie przeraża. Pewnie już wspominałem, że jako mały chłopiec marzyłem o normalnych rodzicach, o tym, żeby traktowali mnie tak, jak rodzice Rooney’a. To było krzywdzące, ale należy już do przeszłości, odeszło w zapomnienie, nie mogę się nad tym rozżalać. Także tak, kontynuując, chciałem, chcę i będę chciał, żeby moje dzieci nie odnosiły wrażenia, iż tatuś przestał się nimi interesować. Już kiedyś o tym mówiłem? Tak? Powtórzę – traktowanie swoich dzieci jak rzeczy to największe skurwysyństwo na świecie i nie ma tu żadnego ale, to jest moje potomstwo i to im oddałbym wszystko, co mam. Co jest jeszcze straszniejsze? Że na świecie żyją miliony rodzin, gdzie dzieci są obciążeniem życiowym, a opiekunowie nie wywiązują się ze swoich obowiązków, a my nie możemy nic z tym zrobić, no bo jak? Jak wpłynąć na kogoś, kto działa i żyje na drugiej półkuli? To mrozi krew w żyłach, jednocześnie powodując taką bezsilność. Mimo tego, iż sam nie potrafię określić swoich emocji, każda krzywda, która dzieje się drugiemu człowiekowi, jest przeze mnie potępiana jak tylko może być. Zwierzakowi zresztą też. Nie chodzę z ogromną tubą i plakietką “kocham wszystkie żyjące istoty i bronię ich praw”, ja po prostu… wiem, co czuję oraz jak zareagowałbym, gdyby coś by się stało. Och. Jak zwykle przeżywam. Przepraszam, już nad sobą panuję.
     Przenoszę spojrzenie na blat niskiej komody. Leżą na niej zawinięte w folię bułki, nie mamy chlebaka, co to za nowość. Obok niej pomidor, a nawet dwa. Ser, wędlina, jogurty i konserwy wylądowały w lodówce, więc nie są w zasięgu mojego wzroku. Na małej lodóweczce stoi duży karton soku, obok czajnika pudełeczko z saszetkami herbaty. Zjeżdżam z łóżka najciszej, jak mogę, byleby niepotrzebnie nie obudzić Brianne, chociaż i tak najbezpieczniejszę byłoby zwykłe zejście z niego tak, jak robią to ludzie. Na palcach podchodzę do komody, która imituje kuchnię, przenoszę bagietki na dwuosobowy stolik pod oknem, wracam do lodóweczki. Kucam przy niej, po czym otwieram frontowe drzwiczki. Nie mam, absolutnie nie mam pojęcia, co mogłaby lubić Brianne. Nie chcę, żeby dostała reakcji alergicznej, jeżeli nie może jeść nabiału. Albo nie chcę, żeby odsunęła moje kanapki z wędliną dlatego, iż jest wegetarianką. Muszę być uniwersalny. Chyba lubi pomidory. Na chleb nie powinna mieć alergii, przynajmniej tak mi się wydaje, jadła te tościki czy co to tam było. Przez ułamek sekundy spoglądam na unoszący się w rytm jej oddechów koc, następnie wracam do pracy, która jest moim priorytetem. Mój brzuch wyraźnie daje o sobie znać, a byłoby niemiło, gdyby to on Brianne obudził, nie hałas, jaki produkuję. Kroję po trzy plasterki sera i wędliny, jeżeli nie zechce, zjem je za nią, żaden problem. W międzyczasie włączam wodę w czajniku – zaczyna bulgotać jak pojebana, więc automatycznie trącam rozgrzany plastik. Nie najlepszy pomysł, stękam, kiedy skórą stykam się z źródłem gorąca. Zdradliwe to jak nic. Nie mamy masła, toteż odpuszczam smarowanie bułek od środka – ukrywam ten niewygodny fakt z niewielką pomocą sera i fragmentów pomidora. Oby był smaczny. W sumie to pomidor, pomidory nigdy nie są smaczne. Zniesmaczony przykrywam bułkę owym warzywem, po czym odkładam cały mój twór na okrągły, niebieski talerz, tak dla dekoracji. Obok niego lądują kolejne dzieła, jeden wygląda jak buźka, tak ładnie się to coś uformowało. Mam nadzieję, że jej zasmakuje, inaczej cały mój trud pójdzie na marne. Zostawiam te z wędliną, w razie, gdyby zachciało się Brianne mięsa, sam robię jeszcze jedną dla mnie, tak w ramach zabezpieczenia, gdyby zjadła wszystkie sześć. Zalewam przezroczyste kubki taką ilością wody, jaka się mieści, zanurzam torebki, a kiedy wynurzam, napoje już są pomarańczowo-rude. Na sto procent nie są zbyt mocne. Na moje oko, idealne. Nie mamy cukru, ale co z tego, wypijemy gorzką, jest zdrowsza. Śniadanko układam na tym stole, wazon ze sztucznymi kwiatkami z łazienki przestawiam na środek blatu, odsuwam delikatnie krzesło, stawiam herbatę i staję tuż nad nim. No i co teraz? Obudzić Brianne? A co, jeżeli na mnie nakrzyczy? Albo powie, żebym spadał, bo woli spać? Cholera, mogłem zrobić to trochę później.
     Dopiero teraz uświadamiam sobie, że ja nie zrobiłem śniadania. To, co rozświetla pokój to sztuczne światło sufitowych ledówek, a mój twór to kolacja. Dlatego nie czuję się źle z faktem, iż budzę Brianne. W nocy nie zaśnie, jeżeli utnie sobie drzemkę za dnia. To tak nie działa. Trącam ją w ramię, palcem, jednym, rzecz jasna. Tak delikatnie. Ale nie reaguje, to znaczy, przewraca się na drugi bok, o ile na fotelu to możliwe. Potrząsam jej barkiem, mówiąc coś w rodzaju “ej, ty, wstań na chwilę”. Delikatnie otwiera oczy. Patrzy na mnie zaspanym spojrzeniem.
     – Cześć, Bri. – Posyłam jej niewinny uśmieszek. – Zrobiłem ci kolację.
     W pierwszym momencie patrzy się na mnie, jakbym urwał się z księżyca.
     – Masz gorączkę? – Marszczy nos.
     Prycham.
     – Dlaczego miałbym mieć? – burzę się. – Wczoraj byłaś na zakupach, więc chcę się odwdzięczyć. Zrobiłem kanapki.
     – To w takim razie ja mam – pociąga nosem. – I zwidy też.
     – Brianne, nie jestem dupkiem. – Opuszczam kąciki ust, pokazując jej, jak bardzo mnie rani. – Chcę być miłym, dobrym kumplem, który robi ci śniadanie, bo gotuje lepiej od ciebie.
      – Po drugiej części twojej wypowiedzi myślę, że jednak jesteś. Definitywnie.
     – A tam, już nie przesadzaj. – Odwracam się na pięcie. – Przestań tyle gadać i chodź, bo wystygnie ci herbata.
     – Kolacja z dupkiem nieświadomym tego, że nim jest. Pachnie wspaniale.
     – Zaraz zjem wszystkie twoje kanapki, a herbatę wyleję przez okno – fukam. – Po czym wrócę do Avenley i poskarżę wszystkim, że jesteś okropną, bezlitosną dziewczyną. Nikt więcej cię nie polubi, bo zraniłaś moje kucharskie uczucia. Jak mówiłem, zjem wszystkie twoje kanapki, a ty siedź tu wygłodniała.
     Siadamy do stołu. Wbijam spojrzenie w jedzenie.
     – Więc smacznego – wzdycha, podsuwając mi talerz pod nos.
     Puszczają mi nerwy. Poważnie. Jak na co dzień staram się nad nimi panować, tak teraz cała zbudowana przeze mnie ściana rujnuje się, a zza niej wyskakuje inne, nieco gorsze oblicze Camerona. Doskonale rozumiem, że dziewczyny są ciężkie, może ma okres, coś w tym stylu, ale, kurwa, to było bezczelne. Ja naprawdę się starałem.
     Oddech. Jeden, drugi.
     – W porządku. – Porywam się na równe nogi, łapię za talerz od spodu. Podchodzę do okna, otwieram je na oścież i kontroluję, czy na dole nikogo nie ma. Pod nami są jakieś krzaki, jesteśmy na drugim piętrze. Zamaszystym ruchem strącam z niego wszystkie chlebki, strząsając pozostałości pomidora. Następnie, gdyby nigdy nic, wracam na swoje miejsce z pustym talerzem. Patrzę na herbaty, łapię za uchwyty, kieruję w stronę łazienki. Do zlewu wylewam całą zawartość tak, by nic nie zostało na spodzie. Płuczę kubki, wracam do głównego pokoju, ustawiam je na blacie, żeby się wysuszyły.
     Nie mówię już nic. Przez ułamek sekundy nawiązaliśmy jakiś tam kontakt wzrokowy, który szybko urywam. Zdenerwowałem się, przypłacając tym paroma bułkami, plasterkami sera, wędliny i pomidora, a także herbatą. Nie wiem, reaguję w dość przesadny sposób, tak mi się wydaje. Znaczy, tak mówi rozum. Ale serce jest jego zagorzałym przeciwnikiem, który każe mi trzasnąć drzwiami i wyjść, chociaż nie, to będzie odwrotnie, najpierw wyjdę, potem trzasnę. Albo po prostu wyjdę. Taki kompromis. Tak, właśnie. Po drodzę łapię portfel, moją cegłę oraz kurtkę z szalikiem w rękawie. Jestem w butach, więc nie muszę ich zakładać. Wychodzę bez jakiegokolwiek komentarza z mojej czy jej strony.
     Idę ulicą prowadzącą wzdłuż ciasnych ścian budynków. To jedna z pobocznych, jednak wciąż przejezdna, niezatorowana przez śnieg. Jestem coraz bliżej celu obranego już podczas opuszczania motelu. Z ciekawości chcę sprawdzić, czy Alaia mieszka w tym samym miejscu, co przed laty. Jeżeli tak, wspólna kawa nie będzie taka zła. Opowie mi, co działo się u niej przez najbliższe parę miesięcy, ja powiem jej o swoim życiu, a potem wrócę do siebie późno, tak, żeby Brianne spała. Niby nie pokłóciliśmy się tak bardzo, ale głupio mi tak pokazać się po odwaleniu takiego teatrzyka. Czy to już są wyrzuty sumienia?
     Nie będę rozgadywał się na temat tego, jak ładnie tu jest, bo jest, bo mówię to przy każdej okazji, gdy tylko jestem poza domem, wszyscy już wiemy, że Dale to urokliwe, zimowe miasteczko. Dużo śniegu, dużo lodu, dużo ludzi, dużo światła dekoracji. Dużo wszystkiego. Na rynku stoi wielka wioska elfów – domki, altana, sklepy, wszystko w klimacie elfów, zielone, czerwone, białe. Idzie dostać oczopląsu, ale dla młodszych gości będzie to coś świetnego. Poza tym, wątpię, żebym się tam zmieścił, mam o dwadzieścia centymetrów za dużo. Brnę dalej.
     Pod znajomą kamienicą staję piętnaście minut później. Dla pewności sprawdzam tabliczkę z ulicą. Zgadza się. Numer. Zgadza się. Szukam jej nazwiska na domofonie. Cage, Sullivan, Jones oraz Bridges. To ostatnie należy do Alai. Alaia Bridges – ładnie, prawda? Pewnie. Klikam na przycisk obok godności dziewczyny i czekam, aż połączy się z domofonem umieszczonym w, mam nadzieję, jej mieszkaniu. Czekam minutę, dwie. Zaczynam żałować, iż nie mam jej numeru. Swoją drogą, wiecie, że jedynie raz ładowałem moją cegłę i to zaledwie pół godziny? Jest magiczna, słowo daję.
     Wtem rozbrzmiewa damski głos. Halo?, słyszę. To ona i jej charakterystyczny ton. Odmeldowuję się, przedstawiam pełnym imieniem i nazwiskiem (Cameron Riley Monaghan). Wpuszcza mnie bez wahania. Przeskakuję parę schodków – przeniosła się na pierwsze piętro, widzę to po otwartych na oścież drzwiach oraz szerokim uśmiechu czekającym na mnie na progu. Staję tuż przed nią, rozpromieniony, przeszczęśliwy na myśl, iż spotykam ją po raz pierwszy od paru dobrych lat. Miło widzieć starych znajomych w nowej odsłonie. Jej loki przypominają loki jeszcze bardziej, niż wtedy, ich kolor jest intensywniejszy, a skóra jakby ciemniejsza, czyli, aktualnie, oliwkowa. Ma na sobie ładne ubranie, przypuszczam więc, iż niedawno wróciła z pracy. Czuję mocne perfumy.
     – Alaia! – Uśmiecham się szeroko. – Dawno cię nie widziałem, dziewczyno!
     Jej aura jest taka sama, jak zawsze. Pozytywna. Do granic. Jakkolwiek poważnie by nie wyglądała.
     – Wchodź. – Kładzie dłoń na moich plecach, delikatnie popychajac mnie w głąb mieszkania. – Siadaj na kanapie i mów, co tylko chcesz. Kawy? Herbaty? Czekolady? – W jej oczach pojawia się znajomy błysk.
     – Ty dobrze wiesz, co.
     Na chwilę znika za kolumną, by moment później pokazać się zza kontuaru. Zajmuje się przygotowywaniem zamówionego napoju, więc zaczynam rozmowę.
     – Kiedy przyjechaliśmy do Dale, pierwsze, o czym pomyślałem to to, żeby cię odwiedzić.
     Odwraca się.
     – Przepraszam bardzo? – Marszczy brwi. – Przyjechaliśmy? – Szatańsko unosi kąciki ust.
     – Co w tym dziwnego, Al? – parskam. – Z koleżanką podróżujemy po kraju.
     – Coś w stylu twojej wycieczki te parę lat temu?
     – Zdecydowanie tak! Wiesz, jak miło jeździ się we dwoje? Dobra, teraz powiedz mi, co u ciebie.
     Mam szczerą nadzieję na to, że nie powie, iż jej tata znowu ją nachodzi. O nie. Tego już nie zniosę. Nie Alaię.
     – Jak widzisz. – Wskazuje na swój elegancki garniturek. – Awansowałam na panią manager w firmie reklamowej.
     I rozmawiamy tak cały wieczór, popijając kolejną kubek gorącej czekolady za kubkiem gorącej czekoladki, jakby miała się nigdy nie skończyć.

     Wsuwam klucz w zamek w drzwiach, przekręcam go delikatnie. Słyszę, jak coś przeskakuje. Napieram na klamkę, wydaje z siebie ciche skrzypnięcie, ale działa. Wchodzę do mieszkania na palcach, zamykam je z taką samą delikatnością. Zdejmuję kurtkę, zsuwam ze stóp buty, zostawiam wszystko na swoim miejscu. Święcie przekonany, iż Brianne śpi, nie zauważam, iż na ścianie pali się lampka.
     – Nie śpisz, prawda?
     – Zależy, po co pytasz – mruczy w poduszkę.
     Z mniejszą uwagą brnę w głąb mieszkanka, w stronę łóżka. Nawet na nim nie siadam, po prostu staję gdzieś obok.
     – Nie chciałem cię obudzić. – Wzruszam ramionami. – Dobranoc.
     Wyciągam z plecaka swoją pseudo piżamę, kierując się do wyjścia, rzecz jasna, w poszukiwaniu łazienki. Nie wybaczyłbym sobie, gdybym w takim stanie poszedł spać.
     Zdejmuję wszystkie ubrania i pakuję się pod ciepłą wodę. To naprawdę świetne uczucie, szczególnie po intensywnym dniu. Nieco chłodniejszą wodą przemywam ranę, żeby później, po wyjściu spod prysznica, posmarować ją dziwnym czymś, co udało mi się zdobyć w pobliskiej aptece.
     Wracam do pokoju. Brianne śpi, nie śpi, bez różnicy, nie zwracam na to większej uwagi. Biorę swój śpiwór i układam go na podłodze.

+40PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz