7 gru 2019

Od Camerona C.D Brianne

     Błądzę wśród pomalowanych na brązowo regałów, z uwagą przyglądając się wszystkim grzbietom. Spoglądam w górę – nade mną wisi ogromny karton z napisem “literatura obcojęzyczna”. Wśród niej widzę perełki takie, jak Gołębi dwór, W głębi lasów, Autopsja. Swego czasu czytałem tony książek, w wakacje pochłaniałem ich dziesiątki, ponieważ większość zajmowała mi jedynie dwa dni, w porywach do trzech. Nie dość, iż miałem szybkie tempo, całkiem sporo z nich wynosiłem. Doskonale pamiętam Garbarza z prześwietnym morałem, a także Grabarza, czyli tom drugi tej samej serii – nie gorszy, niż jego poprzednik. Po tych dwóch lekturach nie odzywałem się do nikogo przez parę dni, na okrągło rozmyślając nad dziejami głównych bohaterów. Bezustannie myślałem o tym, co robili, jakie błędy popełniali i jak wielkie wrażenie zrobiło na mnie zakończenie całej historii. Skoro jeszcze chwilę w tych zaspach posiedzimy, chciałbym doedukować się choć trochę, nic złego się przecież nie stanie. Kontynuując – poszukuję czegoś, co wpasuje się w moje wymagania i nie będzie miało stu stron. Nie znam wielu z tutejszych tytułów, co nie oznacza, iż tak łatwo odpuszczę. Niektóre książki wysuwam z szeregu, mniej więcej zagłębiam się w fabułę i staram się zapamiętać ich położenie, w razie, gdybym nie znalazł niczego ciekawszego. Nie da się ukryć, iż jest tu parę dzieł, które miałem w zamiarze przeczytać, ale nie mogę zdecydować się na jedną – wszystkie są tak samo kuszące, a obawiam się, iż gdybym wziął, załóżmy, dwie sztuki, musielibyśmy siedzieć tu przez następny tydzień, bo nie opuściłbym miasteczka przed skończeniem obu lektur.
     Podchodzę do bilbliotekarki z Żubrem w dłoni. Brzmi całkiem dobrze, więc biorę ją ze sobą, a nuż uda mi się przeczytać ją w dwa pozostałe wieczory.



     Okazała się beznadziejna. Beznadziejna przez ogromne B, a jedynym jej plusem są obrazki w środku. Nudna, akcja to jakiś żart, a dialogi sztywne niczym kłody w lesie. Ucieleśnienie słabej literatury. Także przeglądam te obrazki z gasnącym zapałem. Dużo tu żubrów. W sensie, serio, dużo tu żubrów, niemal każdy obrazek to żubr.
     Niebawem Brianne budzi się, zakłócając mój idealny spokój. Nie to, że kiedykolwiek istniał.
     – Już wróciłeś? – Odwracam głowę w jej stronę, po części ciesząc się z faktu, iż odciągnęła mnie od dziwacznych obrazków ze zwierzętami na pierwszym planie.
     Wygląda na bardzo zaspaną, ma podkrążone oczy, zmętniałe spojrzenie, potargane loki, na dodatek garbi się dokładnie tak, jak ja każdego ranka, kiedy dane jest wstać. Zdążyłem zauważyć, iż kiedy kładzie się spać, śpi bardzo długo. Odruchowo patrzę na zegarek. Szesnasta czterdzieści trzy. Spała całą noc i dodatkowe sześć godzin. Pobija moje rekordy.
     – Byłem w publicznej bibliotece. – Pokazuję moją zdobycz z żubrem na okładce, po czym wracam do przeglądania czegoś, co równie dobrze mogłoby być atlasem żubra.
     W pokoju panuje półmrok – ciemność przełamuje jedynie słabe światło ściennej lampki, pod jaką spała Bri. Kiedy zacząłem czytać, było jeszcze jasno, ale teraz jasność nie jest mi specjalnie potrzebna. Widzę kontury. Wszystkie takie same.
     – W porządku. – Podnosi się, a jej dłoń wędruje w okolicy skroni. – Muszę wyjść.
     Nie mam pojęcia, co natchnęło ją do podjęcia tak nagłej decyzji. Poważnie, rzadko kiedy wstaję i pierwsze, o czym myślę to “muszę iść tam i tam”. Nie jest głodna? Nic z tych rzeczy? Żadna toaleta? Tylko iść? Mógłbym jej na to pozwolić, gdyby nie to, jak wygląda. Nie chodzi tu o to, że jest brzydka, czy coś. Zwyczajnie wygląda źle. Jakby była chora.
     – Coś nie tak? – Odsuwam książkę na dalszy plan, przenosząc wzrok na jej twarz.
     – Nie. – Wyciąga z szafy sweter i zakłada go na siebie. – Nie wiem, kiedy wrócę.
     Ośmielam się zareagować.
     – Widzę, że jesteś blada.
     Mierzy mnie zdziwionym spojrzeniem.
     – Myślałam, że w tych czasach dyskryminację z powodu koloru skóry mamy za sobą – sarkam. – Idę po leki. Chcesz coś?
     Idzie po leki – powtarzam sobie w myślach. Jeżeli po przeciwbólowe albo na gardło, przecież mogę jej pożyczyć. Jednak… czuję, że chodzi o te drugie leki. Włącza mi się lampka.
     – Tak. – Podnoszę się, dorównując jej kroku. – Chcę iść z tobą.
     – Przecież kupię ci to, co chcesz, jeżeli zrobisz mi listę.
     To jednocześnie nie zdziwiło i delikatnie zabolało. Czy Brianne myśli, że jej nie ufam i nie pozwoliłbym jej zrobić zakupów dla mnie bez listy? No nie.
     – Nie chcę niczego. Pójdę z tobą, dla pewności. Kiedy zemdlejesz, przynajmniej cię złapię – odpieram lekko.
     Bri chyba nie odpowiada taki układ. Samodzielna dziewczyna.
     – Nic mi nie jest. – Pociera błyszczące czoło. – Jakby ci to powiedzieć… nic mi nie dolega.
     Czasami nie rozumiem kobiet i ich zawziętości. Właściwie to nie tylko kobiet, mężczyźni też udają takich samotników, którzy wszystko zrobią sami, a najchętniej upolują jakiegoś kozła z pomocą własnych zębów i upieką nad ogniskiem rozpalonych przez nich samych, beznadziejnego kamienia i mokrego patyka. Ja się po prostu martwię, boję, jakkolwiek głupio i naiwnie by to nie brzmiało, nie chciałbym, żeby Brianne stała się krzywda. Jesteśmy w obcym mieście, zdani tylko na siebie. Chcąc czy nie, powinniśmy o siebie dbać.
     – Co nie zmienia faktu, iż nic złego się nie stanie, kiedy z tobą pójdę. Przestań już tyle gadać i chodź, bo nie wyjdziemy stąd do wieczora – ponaglam ją.
     – Boże, jaki ty jesteś dzisiaj opryskliwy – mruczy, po czym opuszcza pokój. Nawet na mnie nie poczeka.
    Wybuchnę. Za momencik, za sekundę. Jestem opryskliwy? Ja? Jestem opryskliwy? Cholera jasna, ona chyba nie spotkała człowieka opryskliwego. Chcę pójść z nią, przypilnować, żeby nic się jej nie stało, a ona zarzuca mi coś takiego?
     – Opryskliwy – powtarzam pod nosem, dorównująć Brianne kroku.
     Właściwie to tak, miała to usłyszeć. Usłyszała. Odwraca się do mnie z grymasem na twarzy.
     – Masz jakieś obiekcje?
     – Co to za inteligentne słownictwo? – kpię. – Nie, nie mam żadnych obiekcji, panienko Waldorff. Już przestań się dąsać i po prostu idźmy po te leki.
     Nie odpuści. Widzę to w jej oczach.
     – Co, zbyt inteligentne na ciebie? – Nie odwraca spojrzenia. – Mogę mówić prościej. Było tak od razu.
     Zaciskam usta w wąską kreskę. Emocje przejmują nade mną kontrolę, jakkolwiek bym nie chciał. Już kiedyś mówiłem, że strasznie szybko się irytuję. Ta sytuacja jest potwierdzeniem moich słów. Denerwuję się za szybko. Za szybko.
     – Jestem prostym chłopakiem, po mnie nikt tego nie wymagał – Wzruszam ramionami. – Ty najwyraźniej masz to wyćwiczone.
     Brianne spina się.
     – Dobra. – Wzdycha. – Po prostu już chodźmy. Nie ukrywam, że jestem na głodzie.
     W milczeniu opuszczamy nasz hotel i kierujemy się we wskazanym przez znaki kierunku. Apteka znajduje się niedaleko stąd, parę przecznic dalej. Atmosferę między nami można pokroić nożem tak, że rozpadłaby się na kilka kawałków, które z łatwością przygniotłyby nasze stopy, ba!, zgniotłyby je na dwa placki. Cztery, sumując obie pary. Niespieszno mi do rozpoczęcia jakiegokolwiek tematu, nie uśmiecha się do mnie kolejna kłótnia, która w naszym przypadku byłaby nieunikniona. Jedyne, czego chcę, to żeby Brianne wiedziała, iż przyszedłem z nią tylko po to, by w razie czego ją złapać albo zadzwonić po karetkę, w najgorszym przypadku. Kupimy lekarstwa i wrócimy. Pochłonę całą resztę obrazków z żubrami, a ona będzie spała do rana. Taki jest plan. Po drodze może wejdę do marketu i kupię coś dla siebie, żeby nie prowokować kolejnej przepychanki słownej ze współlokatorką. Moje avary leżą na ziemi pod oknem od rana. Ciągle to przeżywam.
     – Może potem pójdziemy na kolację? – wypala ni stąd, ni zowąd Brianne, jakby czytając mi w myślach. – W sensie, zjeść coś. – Macha ręką.
     Muszę pomyśleć co najmniej dziesięć razy, czy to aby na pewno bezpieczne. Lubię, ale może spędzamy ze sobą zbyt wiele czasu? Może na tej kolacji pokłócimy się o bzdurę i wrócimy do Avenley River, ona pierwszym busem, a ja drugim? Co będzie z naszymi planami na podróż w okolice Calor? Co ja powiem dzieciom?
     – Jeżeli znowu się nie oburzysz i nie będę zmuszony wyrzucać jedzenia, pójdziemy – mówię trochę zbyt ostro i chłodno, jednak, w pierwotnym założeniu, tak właśnie miało to brzmieć.
     – To nie ja udaję obrażoną panienkę. Jak coś ci nie pasuje, to możesz wrócić. Nie kazałam ci ze mną iść, a jeśli masz jakieś obie... problem, to mi to powiedz, a nie rzucasz jakimiś aluzjami – Brianne burzy się na moje słowa, uraziłem jej dumę.
     Kobieca duma. Coś niepojętego.
     Jestem kapryśny, to prawda. Ale ona też się wykłóca. Mogłaby uchodzić za tę mądrzejszą, gdyby nie odpowiadała na moje zaczepki, ale, nie oszukujmy się, to ona zaczęła kręcić kołowrotkiem niezręczności i kłótni, kiedy zaatakowała mnie po powrocie ze sklepu. Zirytowała się. Rano, kiedy zrobiłem dla niej śniadanie, odsunęła je z przekąsem, wcześniej rzucając niemiłymi komentarzami, ale to jestem w stanie zrozumieć, bo była to raczej przyjacielska przepychanka słowna, przynajmniej z mojej strony. Tak strasznie denerwuje mnie ta jej niestałość emocjonalna – nie wiem, kiedy mam oczekiwać niemiłej, chłodnej Brianne, a kiedy kogoś, kto kupi mi bagietki w sklepie na końcu miasta.
     – Posłuchaj, Brianne – zaczynam powoli, krok po kroczku łapiąc za wodzę uczuć, które jeszcze nie tak dawno przejmowały nade mną kontrolę. – Powiedziałem wprost, że nie spodobała mi się ta akcja z kolacją, którą dla ciebie zrobiłem w ramach zadośćuczynienia za podróż do sklepu, używając tych mądrych słów. Odmówiłaś, będąc przy tym tak złośliwa. Poszedłem za tobą, bo się zwyczajnie martwiłem, że coś może się stać. Przewidzisz przyszłość? Nie? W takim razie pozwól sobie pomóc przynajmniej w ten sposób, bo nie uśmiecha się do mnie zbieranie twoich zwłok spod śniegu. Rozpoczęliśmy tę podróż wspólnie i chcę, żebyśmy wspólnie ją zakończyli.
     – A znasz takie przysłowie jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie? Nie wiem jak jest z tobą, ale u mnie przez całe życie ono funkcjonowało. Wybacz, ale nie pozbędę się złych nawyków w ciągu kilku dni. – Uśmiecha się sztucznie. – Poza tym, to ty reagujesz zbyt emocjonalnie i nerwowo. Nie ja.
     Nie zatrzymuję się.
     – W takim wypadku do końca życia będziemy podchodzić do siebie z rezerwą? Kompletnie zero emocji?
     – Chyba nie rozróżniasz pozytywnych emocji od negatywnych. To, co powiedziałam, tyczy się sytuacji takich, jak wczorajsza kolacja. Chyba nie tylko ja tutaj muszę się nauczyć kontrolowania swoich emocji i tego, co mówię. – Krzywi się. – Nie zabraniam ci czuć, ale relacja międzyludzka często staje się nieprzyjemna przez nadmiar negatywnych emocji. Ot co, chodzi o kontrolowanie swoich zachowań. Gwarantuję, że byłoby wczoraj wszystko dobrze, gdybyś nie był taki impulsywny.
     Trochę, troszeczkę brakuje mi mowy. Tak bardzo trochę. Trochę bardziej, niż trochę. Ogarnia mnie takie dziwne uczucie, jakby ktoś powiedział coś szczerego po raz pierwszy. Nie chodzi o to, że jestem wielce zawiedziony, wręcz przeciwnie – lubię ludzi, którzy nie patyczkują się z wymyślaniem wymówek, tylko mówią coś wprost. Dziwne uczucie zaistniało dlatego, iż… to do mnie trafiło. Na swój własny, dziwny sposób, ale trafiło. Tak jakby podsunęła mi to pod sam nos i powiedziała “patrz, rudy, to są twoje wady, popatrz sobie na nie”. Wskazała impulsywność, nie pomyliła się wcale. Jestem impulsywny, łatwo się denerwuję, nakręcam, pomimo tego, jak bardzo tej cechy się wypieram i staram się pozbyć. To część mnie. To część młodego, siedmioletniego awanturnika Monaghana i piętnastolatka, jaki wymierzył cios w policzek przyjaciela, gdy ten go sypnął. To część osiemnastoletniego dupka, który po pijaku nakrzyczał na Bogu winną dziewczynę, z jaką aktualnie chodził oraz dwudziestotrzyletniego ojca niezdolnego do samotnej opieki nad dwójką dzieci. A także osoby, która wyrzuciła jedzenie przez okno, bo ktoś zachował się nie tak, jak on oczekiwał. Ciężko jest zrozumieć, iż nie jest się tak dobrym człowiekiem, jak mogłoby się wydawać. Jeszcze ciężej jest to zwalczyć.
     Nie wiem, co mógłbym jej teraz powiedzieć, żeby nie wyjść na osła.
     – Nie robię tego celowo, Brianne. – Wbijam wzrok w czubki moich butów. – Odkąd tylko pamiętam, byłem dość agresywny, szybko podejmowałem na pozór ciężkie decyzje i nie żałowałem ich następstw, czyli konsekwencji, zazwyczaj. Nie potrafię nad tym zapanować. Przepraszam.
     – No właśnie. Nie widzisz tego, że oboje mamy ze sobą problemy? Nie zamierzam obwiniać cię za coś, na co nie masz wpływu, więc ty też tego nie rób w stosunku do mnie – mówi szorstko.
     Na myśl przychodzi mi jedno pytanie. Jedno jedyne, które niesie za sobą potężne ryzyko.
     – To ma bliski związek z twoją… chorobą? – pytam niepewnie. – Nie bierz tego do siebie, wybacz.
     – To nie jest jakiś temat tabu. Skoro już spędzamy ze sobą dziewięćdziesiąt dziewięć procent czasu do sami-nie-wiemy-kiedy, to chyba powinieneś wiedzieć. I tak, ma, chociaż zależy o co pytasz.
     – Idziemy po tabletki, jak mniemam, związane z nią. – Spoglądam na Brianne. – Ich brak jakoś działa na twój organizm, za wyjątkiem objawów schizofrenii, czyli, no wiesz, halucynacji, i tak dalej?
     – Są mocno uzależniające. Za schizofrenią ciągnie się też depresja, tak na marginesie, ale objawy odstawienia są takie, jak u narkomanów na głodzie – mruczy.
     – Czyli to dość pilna sprawa. – Kiwam głową, odpowiadając sobie na własne pytanie. – I są na receptę, prawda?
     Nie zaprzecza.
     – Nie ma szans, że zdobędziemy je tutaj. – Zatrzymuję się.
     Leki, które są na receptę, sprzedaje się w kompletnie innym miejscu. Na pewno nie w aptece. To znaczy, o ile tej recepty nie masz, rzecz jasna.
     – Poczekaj. – Unoszę palec, kiwając nim tuż przed twarzą dziewczyny.
     Z kieszeni wyjmuję cegłę i wybieram niedawno zapisany numer Alai. Odbiera po dwóch sygnałach.
     – Cześć, Alaia! – witam się serdecznie. – Podyktujesz mi numer do Tristana?
     W głowie zapamiętuję kolejne cyferki. Dziękuję jej i kończę połączenie. To pewnie idiotyczny pomysł, ale wolę spróbować. Tristan bowiem choruje na schizofrenię odkąd tylko go znam i z pewnością jeszcze dłużej. Jest szansa jeden na ilość nazw tabletek, iż biorą te same. Brianne dyktuje mi nazwę swoich lekarstw. Dzwonię do Tristana.
     – Halo?
     – Tristan! – Uśmiecham się do telefonu. – Z tej strony Cameron. Cameron Monaghan, może mnie pamiętasz.
     – Ee… – zawiesza się. – Rudy?
     – Oczywiście, że rudy – parskam. – Dobra, słuchaj, jest sprawa. Wiem, że to drażliwy temat i trochę mi głupio, ale powiedz mi, proszę, jakie leki bierzesz.
     Przez chwilę myśli.
     – Abilify – dyktuje. – Co w związku z tym?
    Zakrywam słuchawkę.
    – Tristan bierze abilify – zwracam się do Brwi. – Myślisz, że ujdą?
    Brianne kiwa głową.
    – Byłbyś w stanie odsprzedać mi parę sztuk? Znajoma pilnie potrzebuje, a nie mamy recepty.
    – Na pewno?
    – Boże, Tristan, nie będę ich brał. Nie są dla mnie. – Przewracam oczyma.
    – W porządku, tylko nie dzisiaj. Jutro na południe? O dwunastej? W ciemnym zaułku?
    – To ostatnie sobie odpuścimy, ale dzięki, Tris, ratujesz nam dupy.
    Rozłączam się.
    – Załatwione – informuję. – A teraz na kolację.

    Znajdujemy knajpę nieopodal centrum. Licząc pieniądze, które nam zostały, dochodzę do wniosku, iż na spokojnie posilimy się w tym miejscu – i to nie byle jak. Brianne idzie pierwsza, ja tuż za nią. Wchodzimy do środka. W twarz dmucha mi rozgrzane powietrze z wnętrza restauracji. Powierzchownie rozglądam się po stolikach, większość z nich jest pozajmowana – zapewne podają smaczne jedzenie, w przeciwieństwie do tamtego ohydztwa. Żeby nie być niemiłym, siadamy przy podwójnym, nieopodal wyjścia. Menu stoi już na stołach, nie trzeba więc biegać do kasy i z powrotem, żeby o nie prosić. Przyglądam się każdej pozycji. Wszystkie brzmią tak wykwintnie, jakby sprzedawane w światowej sławy restauracji. Nazwy warzyw, których nie znam figurują pod niemal każdym numerem. Nie to, iż jestem ignorantem, po prostu w mojej kuchni nie ma tego typu spraw – ograniczam się do najprostszych produktów, co wcale nie oznacza, iż gotuję słabe potrawy. Proszę mnie o to nie oskarżać. Moje ego zapłacze gorzkimi łzami.
    Zamawiam spaghetti, całkiem dawno go nie jadłem. Do spaghetti sok pomarańczowy. Nie mam pojęcia, co zażyczyła sobie Brianne, wyłączam się, patrząc na widok za oknem. Po drugiej stronie, na parapecie, stoi mała choineczka mieniąca się wszystkimi barwami. Na święta Bożego Narodzenia dostałem podobną, od babci. Tylko to było z piętnaście lat temu. Lampeczka pewnie nie działa. Nie wiem, czy Bri wykorzystuje moją nieuwagę, czy po prostu nie słyszę ostrzeżenia, ale znika. Przez chwilę jestem zdezorientowany jak jasna cholera, ale dopiero po paru momentach zauważam ją idącą w stronę toalet. Stukam nerwowo o blat stolika, czekając na kelnera, który dostarczy nasze jedzenie. Stukam tak intensywnie, iż wprawiam w ruch lekki wazonik z plastikowymi kwiatuszkami. Chowam dłoń, widząc zaciekawiony wzrok dzieciaka z boksu naprzeciwko. Mija minuta, mijają dwie minuty. Dochodzi mnie kobiecy głos, który źródło ma gdzieś za mną. Machinalnie odwracam się w jego stronę.
    – Przepraszam pana, chciałam tylko zapytać… – mówi szatynka. Podchodzi do mnie bliżej. – Czy wie pan może, gdzie odnajdę siedzibę Euphoria Magazine?
    Tak się składa, że wiem, gdzie znaleźć ten budynek. Łapię za telefon w zamiarze napisania szybkiego SMS’a do Brianne, żeby poinformować ją o chwilowym zniknięciu. Ich siedziba jest dosłownie dwie ulice dalej, więc szybki spacer zajmie mi nie więcej, niż dziesięć minut – do tego czasu zdąży wrócić do naszego stolika i odebrać zamówienie
    – Zaprowadzę panią, tylko chwileczka....
    – Bardzo się spieszę, moglibyśmy już iść?
    Marszczę brwi, wsuwając telefon do kieszeni. Wychodzimy z budynku.

+40 PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz