25 gru 2019

Od Camerona C.D Brianne

     Patrzę w biały, poplamiony sufit, stukając palcami o metalową ramę łóżka. Stojącej na stoliku wody nie ubyło ani mililitra, nie tknąłem jej, pomimo wyraźnych zaleceń pielęgniarki. Prawdę mówiąc, niespecjalnie przykładałem się do wysłuchiwania farmazonów na temat mojego zdrowia. Lekki wstrząs mózgu? Coś w tym stylu. Mówili, że miałem wielkie szczęście, że dobrze, że ktoś się mną zajął, że trafiłem do szpitala. Wspomnieli również o skręconym nadgarstku, na który rzekomo upadłem, chociaż sam tego nie pamiętam. Dużo siniaków, dużo obić i, jak już napomknąłem, podobno wielkiego farta. No tak, mogłem nie przeżyć. Byłoby niezbyt miło, kiedy dzieci straciłyby ojca w wieku dwóch lat, bardzo niemiło. Unieruchomili mi rękę od łokcia do palców, w ramach leczenia urazu nadgarstka, podali masę leków przeciwbólowych i nie tylko, miałem jakieś badania, to wszystko w ciągu, sam nie wiem, nawet nie paru godzin. Nie pamiętam, w jaki sposób doszło do wypadku, kto mnie potrącił, wiem jedynie, iż wracałem do domu, ledwo rozstałem się z Brianne. Miło, że nie zostawiła mnie na środku drogi. Z drugiej strony, to jej zamartwianie się o mnie… sam nie wiem, pewnie się myliłem, ale nie powinna spodziewać się niczego innego – to ona ma wahania nastroju non stop, więc nie wiem, czego się po niej spodziewać. A troski? Cholera, jest zbyt sielankowo, żeby była to prawda, serio. Ja i Brianne tworzymy mieszankę wybuchową, bez względu na to, które z nas rozpocznie kłótnię – w każdym wypadku pogryziemy się do krwi. A tutaj, nie dość, że przyjęła zaproszenie na wigilię, była miła, zaopiekowała się Isaiah, to jeszcze wzięła mnie pod swoje skrzydła i zajęła się najlepiej, jak potrafiła, znosząc nawet wymiotowanie do jej toalety. No dobra, to… w porządku. Z jej strony. Niepotrzebnie na nią naskoczyłem. Przydałoby się przeprosić. Po raz tysięczny. Zresztą, nawet nie odpisała na moją wiadomość, zrobiło mi się smutno. Jednak czego innego się spodziewać, skoro okazałem się tak niewdzięczny? Też bym zignorował.


     Do pomieszczenia wchodzi piguła, na tacy trzymając inne, mini-pigułki, kolejną dawkę. Przewracam oczami. Cholera, mam dzisiaj okropny humor, zaraz zacznę warczeć na personel szpitala, który w teorii (praktyce też) uratował mi życie, w pewnym sensie. Przelotnie spogląda na plastikowy kubeczek z wodą, po czym odstawia pudełeczko z lekarstwami na stoliczek, tuż obok napoju. Patrzy na mnie wyczekująco, a ja, udając, iż z zaciętością liczę plamy na starym, pożółkłym suficie, ignoruję ten fakt. Czuję się jak zbuntowany dzieciak, któremu nie podoba się, że ktoś mu rozkazuje. I że trafił do szpitala, jakiego zawsze się wystrzegał, jeżeli chodziło o jego zdrowie. Piguła czeka, aż połknę dostarczoną mi chemię.
     – Proszę pana? – O, proszę, potrafi mówić. – Wszystko dobrze?
     Wykrzywiam usta w grymasie. Tak, wszystko w porządku, zaraz wstanę i zatańczę na tym łóżku, uśmiechając się od ucha do ucha. Niedoczekanie, nie mam siły na przerzucenie się na którykolwiek bok, więc leżę jak kłoda, na plecach. Także nie, piguło, nie jest dobrze.
     – Niech weźmie pan te leki – upomina. – Są ważne.
     Odwracam głowę w jej stronę, marszcząc brwi.
     – Serio?
     Zmieszana spuszcza głowę.
     – Tak. – Kiwa.
     – Masz to wziąć. – Do sali wchodzi starsza, głośniejsza pielęgniarka z czereśniowymi włosami związanymi w luźnego koka. Poznałem ją zaledwie dziesięć minut temu, a zdążyła obrazić mnie po wsze czasy. To typowa piguła po pięćdziesiątce, niemiła, z oskarżycielskim tonem i innymi pigułkami u stóp, oddziałowa, o ile się nie mylę. – Inaczej nogi ci z dupy powyrywam. – Mógłbym zgłosić to do kogoś, personel powinien zachować pełen profesjonalizm. Ale nie zrobię tego, mam jeszcze trochę przyzwoitości. No i nie jestem aż tak mściwy. Ona zapewne od razu by mnie pozwała, gdybym powiedział jedno słówko. Głupie baby przed emeryturą.
     Dla świętego spokoju łykam leki, popijając je zimną, niegazowaną wodą – w jednej chwili kubeczek staje się pusty, więc zgniatam go dłonią i rzucam w kierunku kosza, rzecz jasna, nie trafiając. Młodsza piguła ucieka z pomieszczenia, pozostawiając mnie na pastwę starszej, tej czereśniowej.
     – Kiedy dostanę wypis? – pytam, nie spuszczając wzroku z krzątającej się po sali kobiety.
     Chyba mnie ignoruje. Zdrowym palcem uderzam o łóżko, wciąż się nie odzywa. Boże, dlaczego ludzie są tacy problematyczni, jesteśmy w szpitalu, a nie w przedszkolu.
     – Przepraszam panią, kiedy dostanę wypis? – powtarzam, a ta, jak się uparła, tak milczy. Niech ją diabli.

     Do domu zostaję oddelegowany przed osiemnastą, kiedy, w miarę możliwości, uratowano moją głowę i rękę. Chcę zamówić taksówkę, żeby nie włóczyć się na przystanek i czekać na autobusy. Łapię za kieszeń w poszukiwaniu portfela, ale nie ma go w żadnej z nich. Przeklinam pod nosem. Musiałem zostawić go u Brianne. Biorę w dłoń telefon, wybieram numer do Carey’a.
     – Cześć, Cammy, boli cię główka? – pyta sarkastycznie chłopak. – Biedak.
     Marszczę brwi.
     – Mógłbyś odebrać mnie ze szpitala? – zbywam jego żarty.
     – Powiedziałbym, że mogę, ale nie mogę – odpiera. – Jestem w Tightstone, a Lane siedzi z twoimi dziećmi – akcentuje słowo twoimi.
     Mruczę coś i rozłączam się, siadając na ławeczce przed szpitalem. Nie mam pieniędzy na metro, na autobus, który pojedzie prosto do mojego domu, tylko na ten beznadziejny, darmowy, jaki kursuje nie wiadomo gdzie i gdziekolwiek bym nie wysiadł, do mieszkania pozostanie parę kilometrów. Na dodatek muszę odebrać dzieci. Nie chcę o tym myśleć. Kiedy patrzę przed siebie, wciąż kręci mi się w głowie, to naprawdę nie jest przyjemne. Patrzę na usztywniony nadgarstek, przeklinam siebie, ten wypadek, mój niefart, przeklinam wszystko, włącznie z planami na Sylwestra. Świetnie. Nowy rok powitam z kanapy, stukając kieliszkiem ze samym sobą. Zależało mi na tym, żeby wejść w 2051 z przytupem, w dobrym towarzystwie, nawet, gdybym był trochę pijany, to nie ma znaczenia – tak czy inaczej byłoby zajebiście. A teraz? Jestem, prawdę mówiąc, załamany tym, iż wszyscy moi znajomi będą bawić się w najlepsze, nawet w parach, biorąc za przykład takiego Carey’a i Lane. Nie mam ochoty świętować z Raven czy Isaiah, zapewne położę ich spać o dwudziestej pierwszej, sam zasnę o dwudziestej trzeciej. Cały nasz Sylwester.
     Tymczasem wciąż nie mam transportu do domu i jak bezdomny siedzę na tej ławeczce, spoglądając gdzieś w dal. Mam wrażenie, że kiedy wstanę, niemal od razu wyłożę się na bruk, łamiąc sobie drugą rękę wraz z obiema nogami, na dodatek spowoduję jeszcze gorszy wstrząs mojego biednego mózgu i do końca życia będę roślinką. Tak, zdecydowanie nie mogę ryzykować. Dlatego w kontaktach szukam numeru Brianne (ryzykując jeszcze bardziej, ale nie mam innego wyjścia). Przez moment patrzę na pozostawioną bez odpowiedzi wiadomość, po czym klikam ikonkę słuchawki.
     Nawiązywanie połączenia… po usłyszeniu sygnału nagraj wiadomość.
     – Brianne, cześć. – Uśmiecham się pod nosem. – Chcę tylko zapytać, czy byłabyś w stanie odebrać mnie ze szpitala – mówię wprost. – Mam nadzieję, że nie jesteś na mnie zła, a jeżeli tak, jestem w stanie wszystko ci wyjaśnić. Oddzwoń, kiedy będziesz mogła.
     Rozłączam się, pozostawiając nagranie w jej skrzynce. Przez następne dziesięć minut przeglądam Avengrama, lajkuję głupie posty, zapisuję memy – jednym słowem, robię to, co nazywają zapychaczem czasu. Niespodziewanie na ekranie pojawia się numer podpisany nazwiskiem Brianne. Odbieram po paru sekundach, podobno udawanie niedostępnego przynosi lepsze skutki.
     – Jeszcze raz, cześć – witam się jako pierwszy.
     – O której mam być? – mówi bez emocji.
     O, jaka kochana.
     – Jak najszybciej.
     Tym razem to ona kończy połączenie, by, mam nadzieję, wyjechać po obolałego, biednego mnie sterczącego na tym mrozie.
     Na szpitalny parking podjeżdża czarny, sportowy samochód. Wyróżnia się na tle pozostałych pojazdów, w końcu jesteśmy na terenie publicznej instytucji, bogacze leczą się w innych miejscach. Pakuję się do środka, starając się nie uderzyć o dach niskiego Chevroleta. Odwracam głowę w stronę Brianne i uśmiecham się delikatnie.
     – Zostawiłem u ciebie portfel, nie wzięłaś go przypadkiem? – pytam ostrożnie. Nie chcę się narzucać. – Przepraszam, byłem nieprzytomny, nie pomyślałem o zabraniu go ze stolika…
     Próbuję rozładować napiętą atmosferę głupimi żarcikami. Przechodzenie do rzeczy od razu nie jest moją mocną stroną.
     – Nie zauważyłam. Wstąpimy to sobie go zabierzesz.
     Uśmiecham się pod nosem. Wstąpimy. Na piśmie brzmi to lepiej, niż w mowie. Boże, czepiam się jak czereśniowa piguła mojej niechęci do lekarstw.
     Jedziemy w ciszy. W pierwszy dzień świąt mało kto podróżuje przez miasto, wszystkie sklepy są pozamykane. Dlatego możemy jechać wolniej, niż zazwyczaj, bo za nami nie ma praktycznie nikogo, a ci, którzy narzucają sobie większą prędkość, wymijają nas dzięki dwupasmowej ulicy. Jest już ciemno, zresztą, to nic dziwnego.
     – Przepraszam za tamto – mruczę. – Byłem rozdrażniony.
     – Rozumiem.
     W pierwszej chwili mam ochotę rzucić jakimś słowem wyrażającym moje zdziwienie, coś w tylu co?. W takim razie – co? Brianne po prostu odpuściła? Po raz kolejny? Czy Boże Narodzenie niesie cudy tak wielkiego kalibru?
     – Okej. – Kiwam głowę. – I dziękuję za opiekę nade mną. Nie wiem, jak mogę ci to wynagrodzić, ale mam nadzieję, że coś wymyślisz.
     Skręca w ciemniejszą uliczkę, oświetlaną lampami oddalonymi od siebie o paręnaście metrów. Momentami nie widać drogi, a sprawę z pewnością utrudnia oblodzenie. Otwieram usta, żeby przestrzec ją przed ewentualnym niebezpieczeństwem, ale szybko je zamykam, sam z siebie. Nie wiem, co się dzieje, wpadamy w poślizg, Brianne desperacko kręci kierownicą, zmienia bieg, naciska pedał gazu, hamulec. Widzę, że panikuje, zdrową ręką próbuję reagować, łapię za kierownicę, ale to na nic. Z impetem uderzamy o lampę, która, na całe szczęście, jedynie przekrzywia się, a nie upada. Na całe szczęście? To chyba żart. Samochód od przodu musi być doszczętnie zniszczony. Dopiero teraz zauważam poduszki powietrzne. Poczułem szarpnięcie, jednak samochód w miarę je zamortyzował. Miałem nie nadwyrężać głowy. Spanikowany przenoszę spojrzenie na Brianne. Będąc w niemałym szoku, patrzy na mnie.
     – Trzeba wyjść – rzucam, otwierając drzwi.
     Nie dbając o to, co mam pod nogami (może jakąś dziurę? Zaraz skręcę sobie kostkę), idę przed siebie. Staję przed zmasakrowaną maską, niedługo potem dołącza do mnie Brianne.
     – Na ile oceniasz straty?
     – Na „w chuj i jeszcze trochę”, a ty?
     Klepię krzywą lampę.
     – Trochę więcej – mówię z grymasem na twarzy. – Wątpię, żeby udało nam się to dopchać do ciebie, więc… wzywamy mechanika?
     Boże, jestem tak strasznie sztywny. Ta rozmowa to jakiś żart.
     – Myślisz, że lepiej to naprawić czy kupić nowy?
     Wzruszam ramionami.
     – Żebyś rozbiła następny? W życiu – burzę się. – Masz numer do jakiegokolwiek specjalisty?
     – Nie? – Robi zeza
     – Jesteśmy w dupie. – Wzdycham. – Poszukasz czegoś w internecie? Zadzwoniłbym do Carey’a, ale zapewne zatłucze mnie za zakłócanie jego niezmąconego spokoju. Jest na jakimś zadupiu, a to mój jedyny bliższy znajomy. Wszystkie nadzieje pokładam w tobie. – Siadam na krawężniku.
     – Czyli standardowo. – Wyciąga telefon z kieszeni.
     Przewracam oczami.
     – Nieprawda. Po prostu skończył mi się internet – usprawiedliwiam się. – Będziesz tak stać? Usiądź, zapewne trochę tu poczekamy.
     Cofa się o dwa kroki i zajmuje miejsce obok mnie, wchodząc na jakieś strony internetowe. Ciekawe, ile wyniesie koszt naprawy. W teorii to ja powinienem zapłacić, w końcu wracała ze szpitala, skąd odebrała właśnie mnie. Z drugiej strony koszty, które miałbym pokryć, będą niebotyczne. To nawet nie moja roczna pensja. Skąd miałbym wziąć tyle pieniędzy?
     Dzwoni do kogoś. Jej głos jest spokojny, jakby właśnie nie rozwaliła samochodu. Nadrabia za to w innych sytuacjach, kiedy przychodzi czas na wykłócanie się o bzdety. Kończy rozmowę, oznajmia, że mechanik przyjedzie, ale za pół godziny. Na parę sekund zamykam oczy, biorę głęboki oddech, powoli wypuszczam powietrze. Jest zimno, zdecydowanie zimniej, niż wcześniej, moje ubranie nie zapewnia mi odpowiedniego ciepła, Bri, podobnie jak ja, kuli się, choć nie daje tego po sobie poznać. Patrzę na samochód – biedak, wcześniej był naprawdę ładny.
     – Brianne?
     Unosi spojrzenie.
     – To głupie, że cały czas cię przepraszam, ale chcę, żebyś wiedziała, że żałuję tego pocałunku – wyznaję. – Co prawda nie myślę o tym… nałogowo, ale zapewne pomyślałaś, iż jestem idiotą do granic.
     Żałuję to mocne słowo. On po prostu był, stało się, to przeszłość, w dodatku mało znacząca, nie rozpamiętuję tego non stop, nie gryzie to mojego sumienia. W życiu zrobiłem gorsze rzeczy. Ale lubię Brianne, naprawdę ją lubię. Nie chcę, żeby w pewnej chwili przypomniała sobie o tym, wygarnęła i odeszła z tupnięciem nogi.
     – To nie było nic ważnego, zobowiązującego, istotnego, równocześnie mogłoby się nie wydarzyć, a rzeczywistość nie uległaby zmianie. Chodzi o to, że mogłem cię tym wystraszyć, zrazić do siebie. Wiesz, co mam na myśli, no nie?
     – Nie. Po co do tego wracać? – dziwi się. – Stało się, to stało, nie wiem dlaczego, ale czy to ważne? Nasza relacja jest wystarczająco pojebana bez tego. To i tak nic nie zmieniło jeśli chodzi o moje podejście do ciebie, nasz kontakt albo cokolwiek innego.
     Kiwam głową.
     – To fakt.

     Dochodzi dziewiętnasta, a mechanika, jak nie było, tak nie ma. Zniecierpliwiony krążę po ulicy, i tak nikt tędy nie jeździ. Brianne skuliła się przy krawężniku, zasłaniając twarz burzą loków. Patrzę w dal, w oczekiwaniu na niego. Nie nadjeżdża znikąd. Jest zimno, strasznie zimno, pada pieprzony śnieg, który w tej chwili doprowadza mnie do szału. Nie wierzę, po prostu nie wierzę. Co my teraz zrobimy? Przenocujemy tutaj? Cholera jasna, ja nawet nie wiem, w jakiej części miasta jesteśmy i którędy niby mielibyśmy dotrzeć do domu. Wkurzam się nawet na Brianne, chociaż doskonale wiem, że nie powinienem. To nie jej wina. Nie chciała źle. Zresztą, nawet nie protestowała, kiedy poprosiłem ją o kolejną przysługę. W wyniku beznadziei tej sytuacji sięgam po radykalne środki umilenia (lub nie) tego czasu oczekiwania. Podchodzę do Bri, opieram się o murek.
     – Mogę zapytać cię o coś prywatnego? – buduję grunt.
     Zaprotestuje – bywa. Próbowałem. Dziewczyna kiwa głową.
     – Co z twoją mamą? Opowiadałaś, że twój ojciec nie żyje i jakoś tak… nie wiem, po prostu zastanawia mnie, dlaczego to wszystko spoczywa na tobie, a nie twojej matce. – Wzruszam ramionami. – Nie chcę nalegać, głupio mi tak pytać, nawet nie mam sensownego uzasadnienia.
     – Przestań obchodzić się ze mną jak z jajkiem. – Przewraca oczami. – Nie rzucę się na podłogę i nie zacznę się tarzać, bo zadasz mi pytanie. W rodzinie zawsze byłam czarną owcą. Nawet na rodzinnym zdjęciu, które sobie robili przy kominku w święta nigdy mnie nie było. Matka obwinia mnie o śmierć ojca i śpiączkę Cindy, mojej siostry, chociaż nigdy nie zachowywała się jak siostra, ale to w mojej rodzinie chyba dziedziczne. Po wypadku załamała się, alkohol, narkotyki, podbiera nawet moje psychotropy. – Śmieje się bez krzty rozbawienia. – Beze mnie by umarła. Zresztą sam widziałeś jak zapuściła dom, kiedy mnie nie było.
     – Hej, nie obchodzę się z tobą jak z jajkiem. – Ściągam brwi. – Powiedziałbym tak każdemu, bez względu na wszystko. Nie jesteś wyjątkowa – ironizuję. – A propos leków – odchodzę od tematu. – Kupiłaś te swoje?
     – W takim razie cofam to. Jesteś po prostu przewrażliwiony. I nie. Jeszcze nie.
     – Przewrażliwiony… – mruczę pod nosem z niedowierzaniem, spuszczając głowę.
     Wyjmuję telefon z kieszeni. Na ekranie wyświetla się nieznany mi numer, spis połączeń informuje, iż próbował połączyć się ze mną zaledwie piętnaście minut temu. Co się dziwić, wyciszyłem go jeszcze przed wizytą na lodowisku. Pomimo początkowego zawahania, oddzwaniam – lokalizacja nie jest podejrzana, numer wygląda normalnie.
     – Halo? – zaczynam rozmowę, słysząc szum po drugiej stronie słuchawki.
     – Dzień dobry! – wita się mężczyzna. – Cameron Monaghan? Z tej strony Robert Richardson, zapewne o mnie słyszałeś.
     Nie słyszałem ani słowa.
     – Dzwonię do ciebie w konkretnym celu.
     – Coś się stało?
     Śmieje się perliście.
     – Skądże! – zaprzecza. – Jestem ojcem Raven.
     Zalewa mnie fala zimnego potu. Z trudem przełykam ślinę. Ojciec Raven? Skąd się wziął? Skąd ma mój numer? Dlaczego, do cholery, nagle przypomniał sobie o swojej córce i dlaczego po raz pierwszy w życiu słyszę jego nazwisko? Raven nigdy nie wspominała o swojej rodzinie, na pewno nie wprost. Szanowałem to, ona nie wiedziała zbyt wiele na mój temat, byliśmy więc kwita.
     – Jesteś, Cameronie?
     – Jestem.
     – Świetnie! Jak mają się dzieci?
     – Dzieci? – powtarzam z wątpieniem. – Mają się dobrze.
     – Raven i…
     – Isaiah.
     – Isaiah, właśnie. Bardzo ładnie. – Przewracam oczami. Niech daruje sobie te uprzejmości. – Może chciałyby zobaczyć swojego dziadka?
     Na chwilę zamykam oczy. Nie mam pojęcia, co się dzieje i dlaczego akurat tu i teraz. Robert Richardson? Skąd on się urwał? W ogóle, czy taka osoba istnieje, czy może podszywa się pod nią ktoś inny? Mam tyle pytań, a żadnej odpowiedzi. Żadnej.
     – Niech mi pan wybaczy, ale skąd takie zainteresowanie wnuczętami? – pytam podejrzliwie. – Odkąd znam Raven, odkąd na świecie pojawiły się bliźnięta, po raz pierwszy o panu słyszę, panie Richardson.
     – Och, Cameron – parska. – Raven nie wiedziała, że jej ojciec żyje, matka zawsze powtarzała, że nie żyje. To był nasz sekret, wiesz? Chciałbym naprawić relację z moim, kto wie, może przyszłym zięciem oraz, oczywiście, wnuczkami.
     Tego się nie spodziewałem. Naprawdę. Swoją drogą, zastanawia mnie, czy, gdyby moi rodzice żyli, w jakikolwiek sposób zainteresowali się moimi dziećmi (zakładając, że jakimś pojebanym cudem nie zniknąłbym z Ziemii). Pewnie nie. Dlatego doceniam starania Richardsona, choć w dalszym ciągu zastanawia mnie, co oznaczać ma to zatajenie prawdy przed Raven.
     – Mógłby pan skontaktować się ze mną jutro? W tym momencie nie jestem w stanie kontynuować rozmowy. Wesołych świąt – rzucam na pożegnanie i rozłączam się, oddychając głęboko. Odwracam się w stronę Brianne. – Dzwonił facet podający się za ojca Raven. Dasz wiarę że chce spotkać się z dziećmi?
     – I co? Chyba ma prawo, jeśli rzeczywiście nim jest.
     – No właśnie, o ile nim jest. Stwierdził, że razem z matką Rav utrzymywali w tajemnicy fakt, iż jest jej ojcem. Zresztą, skąd niby wie, że ma wnuki, Raven miałaby mu powiedzieć, kiedy była w ciąży? Boże, chora sytuacja. – Ukrywam twarz w dłonia… przepraszam, dłoni, cały czas mam odruch unoszenia dwóch, tym razem skończył się bólem. – Co ja im powiem?
     – Nie dramatyzuj. – Przewraca oczami. – Poprosisz o potwierdzenie tożsamości i zapoznasz go z dziećmi. A przynajmniej ja bym tak zrobiła, ale rób jak chcesz.
     Czy dla niej to wszystko jest faktycznie takie proste? Od tak wprowadzę w ich życie obcego faceta i powiem hej, spójrzcie, to wasz dziadek? No, według niej, najwyraźniej tak. Nie jestem co do tego przekonany, ale, cóż, warto spróbować. Może okaże się miłym, starszym facetem bez złych zamiarów? To całkiem prawdopodobne. I tego będę się trzymał. Zadzwoni jutro, ustalimy warunki spotkania. Tak. Taki jest plan.

     Przetransportowano nas pod dom Brianne, mechanik zabrał samochód do siebie. Nie wiemy jeszcze, jakie koszty dziewczyna będzie zobowiązana pokryć, według niego, dowie się tego na dniach. Nie drążyliśmy tematu znaczącego spóźnienia, po prostu odholowali pojazd, odstawili nas i obiecali, że skontaktują się z właścicielką.
     Brianne otwiera bramę, dzięki czemu dostajemy się na podwórko. Nie wywołuje u mnie tak wielkiego wrażenia, jak za pierwszym razem, zresztą, to tylko dom. Wchodzimy do środka. Niespodziewanie zza kolumny wyłania się żeńska, mizernie wyglądająca postać. W pierwszej chwili, trochę zdziwiony, robię krok do tyłu. Dziewczyna wydaje się zaskoczona, jednak podchodzi do tego na spokojnie. Jak to Brianne.
     – Przyszła córka marnotrawna – drwi kobieta, na co Brianne unosi brwi. – Nawet zakupów nie zrobiłaś? Co zamierzasz jeść? W wieku dwudziestu lat wypadałoby mieć pojęcie o swoich obowiązkach.
     – Mam osiemnaście – mówi dziewczyna przez zaciśnięte zęby, na co jej matka tylko macha ręką.
     – I tak do niczego się nie nadajesz. Lepiej bym na tym wyszła, jakbyś się wyprowadziła, ale ostatnio ubiegam się o twoje ubezwłasnowolnienie. Chyba czujesz się zbyt pewnie – mówi beztrosko, tak jakby powiadamiała nas, że za oknem pada deszcz. Mam wrażenie, że Brianne na chwilę, malutką chwilę, wbija w podłogę, kiedy odzywa się wypranym z emocji głosem:
     – Że o co się ubiegasz? Myślisz, że ktoś, ktokolwiek weźmie narkomankę na poważnie? Chyba, że taka szycha jak ty ma znajomości – drwi. – Przykro mi, mamusiu, ale twoje nazwisko zobowiązywało jakieś trzy lata temu. Teraz powinnaś się go wstydzić, tak jak robię to ja. Wódka wyżarła ci ostatnie szare komórki.
     Pani Waldorff zaciska pięści i chwiejnym, acz szybkim krokiem podchodzi do swojej córki. Instynktownie robię to samo, stając zaledwie metr za dziewczyną. Patrzy na mnie z kpiną, spod uniesionych brwi. Przez tę krótką chwilę panuje głucha cisza – to wystarcza, żeby wyostrzyć moje zmysły. W oczach kobiety pali się ogień wściekłości, a wszystkie moje podejrzenia sprawdzają się, kiedy podnosi rękę. Wpierw odpycham Brianne, później, ku mojemu zdziwieniu, w miarę swoich możliwości blokuję cios, łapiąc za przedramię matki Bri. Zapewne dałaby radę sama. Niemniej nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Kobieta prycha ironicznie, wyszarpując się z mojego uścisku.
     – Twoje zdanie nic nie wnosi w tej sprawie – mówi z wyższością. – Powinnaś być wdzięczna. Ja jeszcze z tobą nie skończyłam. – Nie zaszczycając nas spojrzeniem, wychodzi z domu. Brianne od razu rusza w stronę, jak mniemam, jej pokoju. Idę za nią, pchany przez jakąś niewidzialną siłę. To empatia? O cholera, czy to empatia? Nie wierzę.
     Zanim dotarłem do sypialni, dziewczyna zdążyła wyjąć walizkę i wrzucić do niej pojedyncze kupki ubrań, które w tej chwili rozwalone są po całej długości. Patrzę na pakującą się Brianne, z opóźnieniem łapiąc wszystkie bodźce, analiza sytuacji nie wychodzi mi najlepiej.
     – Gdzie zamierzasz iść? – Podchodzę bliżej.
     – Do hotelu? Nie wiem, gdziekolwiek, oby jak najdalej od tej popieprzonej baby.
     Kiwam głową ze zrozumieniem. Okej, w tej chwili wcale jej się nie dziwię, jej matka odwaliła niezłe przedstawienie. Nie wyobrażam sobie znosić tego przez tyle lat, Brianne musi mieć mocną psychikę, naprawdę. W pewnym sensie ją podziwiam. Siadam na skraju łóżka, obserwując kolejne ciuchy trafiające do wnętrza walizki.
     – Wiesz… – zaczynam, nie odrywając wzroku od ubrań. – Mam u ciebie pewien dług wdzięczności, sama wiesz. Gdybyś wolała domowe warunki od tych hotelowych, zawsze możesz pomieszkać u mnie, mam, powiedzmy, dużo miejsca, potrafię gotować i jestem miły. – Uśmiecham się szeroko. – To znaczy, tak robią przyjaciele, prawda?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz