29 gru 2019

Od Brianne C.D Cameron

 Czuję, jakbym zapadała się w dół z każdą chwilą. Wrażenie, że mój umysł dosłownie stoi w ogniu nie mija na sekundę, nawet kiedy śpię. Wydaję mi się, jakby ten chciał mnie zniszczyć za wszelką cenę, a ja żałuję, że muszę być tego świadoma. W innym wypadku wystarczyłaby garść tabletek, ale oczywiście chciałam sobie coś udowodnić oddając je Cameronowi. Czy w ogóle mam szanse je odzyskać? Raczej nie, a bez nich nawet nie wstanę z łóżka, tym bardziej, że nie wiem ile godzin, dni lub tygodni minęło, odkąd tu przyjechałam i zaszyłam się na materacu o wielkości dwa na dwa. Moje odliczanie czasu polegało na budzeniu się co kilka godzin, spoglądaniu na sufit i jeśli było ciemno - była noc, a jeśli jasno - dzień. W międzyczasie definicja doby całkowicie straciła dla mnie na znaczeniu, opierała się ona tylko na otworzeniu oczu i uznaniu, że jest dzień lub noc. Liczyłam każdą noc, ale w żadnym stopniu ich naliczona przeze mnie ilość nie była odzwierciedleniem tych w rzeczywistości mijanych. Zatraciłam się w tym za bardzo, pierwszy raz od dawna i to przez co? Przez jakieś marne uczucia do drugiej osoby, to absurd. Pod żadnym pozorem nie powinnam sobie na to pozwolić, to tylko wyciągało na wierzch moje wady i słabości, a przecież każdy, kto by tylko chciał, mógłby użyć tego przeciwko mnie. Nienawidziłam się za to, kim stałam się przez Camerona, ale jednocześnie go za to nie winiłam. Życie w parze z odczuwaniem emocji jest okropne.



     Jak się wkrótce okazało, czwarty dzień był jednym z najgorszych. Poprzednie trzy egzystowałam w ciszy, zapominając nawet jak się mówi. Może się to wydawać nieprawdopodobne, ale nagłe odcięcie od zewnętrznego świata i ludzi okazało się dla mnie gorsze, niż mogłam spekulować. W innym wypadku, wcześniej, nic takiego nie miałoby miejsca - Cameron uzależnił mnie od normalności i pewnie powinnam mu za to dziękować, że naprowadził mnie i moje życie na ludzki tor, ale mi wcale nie było tak źle przed tym, jak go poznałam.
     Moje samopoczucie sięga dna, a oplatają go ciemne wodorosty. Brak leków w żadnym wypadku mi nie pomaga, nawet jeśli te bywają dla mnie szkodliwe i są silnie uzależniające - nie da się ukryć, że bez nich moje normalne funkcjonowanie jest niemożliwe. Może byłoby inaczej, gdyby ktoś przy mnie był i motywował? Ale tylko „może”. Otwieram zapuchnięte od nadmiaru snu oczy. Pewnie są sine, moje ciało wiotkie, a ja nadal zmęczona, ale taki widok nie odstrasza Camerona. Na jego widok w moim wnętrzu zapala się mała, malutka lampeczka nadziei i, swego rodzaju, szczęścia. Wszystko to skrywałam głęboko w sobie tak długo, że już nawet nie mam siły na oszukiwanie samej siebie.
     Ukojenie. To jedyne, co przychodzi mi do głowy, kiedy tkwię w ramionach Camerona. Ten mnie nie odpycha, wręcz przeciwnie, przyciąga mnie do siebie i kojąco masuje moje plecy. Jestem zła na siebie, że się nie powstrzymałam i pozwoliłam na płacz, ale w tamtym momencie to wydaje mi się tak bardzo błahe, że całą swoją uwagę skupiam na mężczyźnie. Wstrzymywane od długich miesięcy łzy w końcu znajdują ujście, kiedy płaczę rzewnie w jego ramionach, ale to ostatnie, czym się teraz martwię. W końcu czuję się lepiej i właśnie to się teraz liczy, czy to już wyższy poziom egoizmu? Bo mam nadzieję, że nie, przyjmuję, że to moja prywatna terapia i swoiste self-care.
     Głowę układam na jego klatce piersiowej, kiedy układa nas do pozycji leżącej. Nie odzywamy się do siebie, nawet jakbym chciała, to niewiele przeszłoby przez moje zaciśnięte gardło. W tej jednej chwili, kiedy płaczę, ściskając jego koszulkę w pięści i kiedy ten głaszcze mnie uspokajająco po plecach, uchodzi ze mnie całe napięcie i negatywne emocje.
     – Nie ignorowałam twoich telefonów – mówię w końcu, po dłuższym czasie leżenia. Mój głos jest zdławiony, a nos zatkany. Od tego całego płaczu boli mnie głowa, a oczy są tak spuchnięte, że aż ciężko jest trzymać je otwarte. – Nawet nie wiedziałam, że dzwonisz.
     – Myślałem, że to twój sposób na subtelne zakończenie tej znajomości. Coś w stylu... okej, było znośnie, ale teraz czas spadać.
     – Chyba oboje się nie zrozumieliśmy – odpowiadam po chwili. – Dlaczego tu przyszedłeś?
     Jest między nami niezobowiązująca do niczego atmosfera. Po prostu rozmawiamy, żadne z nas nie naciska, jesteśmy spokojni i nie rzucamy sobie do gardeł. To chyba kluczowe (i bardzo rzadkie) w naszej znajomości.
     – Chciałem sprawdzić, czy nasze szaleńcze plany na spędzenie sylwestra są aktualne – odpiera. – Przy okazji zobaczyć mieszkanie, dowiedzieć się, dlaczego nie odpowiadałaś i, w razie czego, zapytać, jak się czujesz. Wziąłem kosmetyczkę na wszelki wypadek, jako pretekst, ale pewnie ci się przyda. – Uśmiecha się. – I... może to zabrzmi głupio, ale martwiłem się. Jak widać, słusznie.
     – Myślałam, że już dawno po nowym roku – wzdycham. – Nie pożegnaliśmy się w najlepszy sposób. I mam tak dużo pytań bez odpowiedzi, że nawet nie wiem jakie powinnam zadać i jakie byłoby stosowne i najbardziej odpowiednie – odchrząkam, gdy pod koniec łapie mnie mocna chrypa.
     – Pytaj o wszystko, cokolwiek przyjdzie ci na myśl. Sama wiesz, najlepiej wprost.
     – A ty? Nie uwierzę, jak powiesz, że nic cię nie dręczy albo nad niczym się nie zastanawiasz – podnoszę się na łokciach, wpatrując w jego twarz. – Przykro mi, że to mówię, Cameron, ale nasza relacja jest tak toksyczna, że po prostu sobie ją odpuszczę, jeśli w dalszym ciągu taka będzie. Mimo, że nie chcę, i że bardzo cię lubię, zrobię to.
     Dlaczego sama mam wylewać moje żale, a Cameron ma być biernym słuchaczem i od czasu do czasu komentatorem? To nie działa w jedną stronę, a w dwie. Bez tego nie będzie nas, czy to jako znajomych, czy jako przyjaciół, nie mówiąc już o czymś więcej. Na tym etapie chyba jeszcze nie jesteśmy.
     – Gdyby mnie to nie dręczyło, najpewniej siedziałbym teraz w barze i pił jakieś beznadziejne piwo. – Wzdycha głęboko. – Nie oczekuję od ciebie wiele, Brianne, dobrze o tym wiesz. Możemy choć raz porozmawiać szczerze, bez ogródek i kłamstw? Chociażby o emocjach? Czy to nie dlatego jesteśmy toksyczni?
     – Sam sobie zadaj to pytanie, bo z naszej dwójki to ty wydajesz się w tym bardziej zagubiony – z powrotem układam się na jego klatce piersiowej, przyciskając policzek do jego koszulki, przez którą bije ciepło jego ciała. W porównaniu z nim, jestem lodowata.
     – Dobra, może i jestem trochę zagubiony, ale to od ciebie bije ta aura niedostępności. Mam wrażenie, że ty nawet nie chcesz wyjścia z tego bagna, w którym tkwimy. – Przestań w końcu mnie oceniać. To, że odnosisz błędne wrażenie, nijak ma się do tego, co ze mną jest naprawdę. Nie jestem niedostępna, ani nie staram się taka być, nie każdy po kilkunastu dniach znajomości jest w stanie streścić ci całe swoje życie od kołyski po grób z dokładnym opisem swoich odczuć. Poza tym, gdybym nie chciała wyjść z tego, w czym jesteśmy, nawet bym nie kontynuowała tej rozmowy – mówię ze zmarszczonym czołem. – Nie jestem otwartą księgą, a ty wydajesz się wszystko mylnie odbierać. Ponadto, jestem chora, Cameron. Takie relacje nigdy nie są łatwe. I to nie jest moje usprawiedliwienie, dobrze wiem jak wygląda znajomość ze mną, ale ty nie możesz wymagać ode mnie kwiatków, będąc świadomy tego, jaka jestem. Może po prostu twoje oczekiwania przerosły mnie samą i nie jestem tym, kim chciałbyś, żebym była. Mówiłam ci, że ideału nie ma.
     – Brianne, przecież wyraźnie powiedziałem, że nie oczekuję od ciebie niczego – parska nieszczerym śmiechem. – To nie tak, iż ja jedyny cię oceniam. Oboje to robimy. Zakładasz, że chcę znać każdy szczegół twojego życia, a to nieprawda. To, że jestem rudy, w żaden sposób nie przekłada się moją inteligencję, ale, uwierz mi, żaden ze mnie idiota – zapewnia. – Próbuję być jak najlepszym kolegą, przyjacielem, kimkolwiek miałbym być, nie wywieram na tobie presji, zawsze ostrzegam, że nie musisz odpowiadać i, wiesz co? Szanuję twoją prywatność i wolę. Tu nie chodzi o to, iż chcę, żebyś była otwarta, nie jestem w stanie wytłumaczyć tego w miarę sensownie. Mam wrażenie, że patrzysz na mnie tylko przez pryzmat moich błędów, mówisz o tych szansach, a sama nie jesteś świadoma tego, jak twoje zachowania wpływają na innych, na mnie. Wyprowadź mnie z błędu, zapytaj o cokolwiek, po prostu chcę poznać odpowiedź.
     – Nie jestem świadoma i nie będę, dopóki nie dostanę prawidłowo działających leków. Problem jest tu, Cameron – pukam się w skroń. – Kim my dla siebie w ogóle jesteśmy? Męczy mnie to całe wydrapywanie sobie oczu, a później... całowanie się i sprzeczki, na okrągło sprzeczki – przecieram oczy, czując kolejne łzy gromadzące się pod powiekami, jednak te są już objawem bezsilności. – Dlaczego nie czuję, żeby między nami było choć trochę lepiej? Ludzie muszą się czasem dotrzeć, wiesz, tak jak woda wymywa skały, żeby do siebie pasowały. Ale to, co wyrabiamy, to przesada i nie wiem jak dla ciebie, ale to dla mnie robi się coraz bardziej niezdrowe.
     – W takim wypadku rozejdziemy się w swoje strony? Tak po prostu?
     – To właśnie wywnioskowałeś z mojej wypowiedzi? Nie, nie rozejdziemy, jeśli tego nie chcesz, bo ja nie chcę. Próbujemy dojść do czegoś, a co, nie widać tego?
     – Nie wiem, brzmisz tak, jakbyś próbowała w delikatny sposób powiedzieć, że jestem toksyczny. Dobra, inaczej. – Gwałtownie zmienia pozycję, podnosząc się do siadu. – Chcesz, żebym był szczery, prawda? Brianne, lubię cię, naprawdę cię lubię, nie żałuję niczego, co stało się w ciągu poprzednich tygodni, chociaż przez ostatnie dni ciągle powtarzałem sam do siebie, że nie powinienem był odwzajemniać tego pocałunku, ani w ogóle podchodzić do ciebie na tym lodowisku. Chciałbym to naprawić, chociaż ciągle nie mogę dojść do tego, kiedy to się tak właściwie zepsuło – kiedy wyruszyliśmy w tę podróż? Kiedy wróciliśmy? Może to było od początku skazane na porażkę? Nie wiem. Jeżeli ciągle nie wiesz, co mam namyśli, chodzi tu o to, że... – Bierze głęboki oddech. – Chodzi o to, że mi na tobie zależy, jeszcze nie wiem jak, jednak, mimo wszystko jesteś ważną osobą. Doceń to, bo układałem to zdanie paręnaście godzin, a mówienie o takich... dziwnych, skomplikowanych uczuciach jest trudne. Nie powiedziałem nic nowego, to powinnaś już wiedzieć, ale jeśli odnosiłaś inne wrażenie, było ono błędne.
     – To, że komuś zależy na drugim człowieku wcale nie jest dziwne, więc gdzie są te twoje prawdziwie dziwne i skomplikowane uczucia? – pytam nagle, ledwie podnosząc się do pozycji siedzącej. Z kosmetyczki, która leży w zasięgu mojej ręki wyjmuję opakowania leków i wysypując na dłoń kilka tabletek z różnych listków i pudełeczek, połykam je wszystkie.
     Mam wrażenie, że zaraz zwymiotuję, a nudności nie opuszczają mnie ani na sekundę.
      – Możesz kupić mi jakąś drożdżówkę? Zapomniałam zrobić jakieś zakupy. I sprawdzić, czy coś w ogóle jest w lodówce albo szafkach – pytam zduszonym głosem. – Ostatnie, co jadłam, to jajecznica u ciebie.
     – Mogę. – Jednym ruchem wstaje z łóżka, kierując się na dół.
     Wiem, że nie odmówi. To nie byłby Cameron, gdyby odmówił. Wydaje mi się, jakbyśmy byli ze sobą tak blisko, a jednocześnie tak daleko - prawie jak więźniowie, których oddziela tylko krata. W naszym przypadku też istnieje taka krata, tylko że jest dwa razy trudniejsza do złamania, niż więzienna. Tak jak mówiłam, to wszystko siedzi w naszych głowach i w rzeczywistości sytuacja nie jest trudna, Cameron po prostu ma przed nią psychicznie opory. Jakby nie było, ja też mam, ale jestem ich świadoma, a on chyba niezbyt. Może wzbrania się przed jakimiś uczuciami? Jeśli tak, to przed jakimi i dlaczego? Zbudował wokół siebie mur, który jest jeszcze cięższy do pokonania, niż mój. Ze mną wystarczy przebywać i zaskarbić sobie moje zaufanie, a to wbrew pozorom nie jest trudne. Za to z Cameronem sprawa jest o tyle trudniejsza, że on mimo zaufania i tych wszystkich pozytywnych emocji dalej ma w sobie coś, co go powstrzymuje. Za to ja, za jakiś czas, pewnie byłabym w stanie oddać wszystko co mam, aby jemu było dobrze, a gdybym musiała, odważyłabym się wskoczyć za nim w ogień. Nigdy nie miałam przyjaciela. W okresie szkoły podstawowej miałam koleżanki, teraz, w liceum, osoby, z którymi mam lekcje ledwo mnie kojarzą, zupełnie nikt mnie nie zauważa, a kiedy gdzieś padnie moje imię to reakcje są dwie: „to mamy jakąś Brianne w klasie?” lub „to ta, co nigdy się nie odzywa, a i tak ma szóstki?”. Teraz nawet nie mam znajomych, nie mam kogoś, do kogo mogłabym podejść i powiedzieć „cześć” na korytarzu, po czym pójść dalej. Jedyną osobą, która mniej więcej wie, że ja to ja, jest mój psychiatra. Ale i on nie jest taki, jakbym chciała, żeby był. Nikt taki nie jest. Mówią, że kiedy poznaje się kogoś, kto staje się bliski sercu, jego wady przestają mieć znaczenie i nie skupiamy na nich uwagi.  Na przykładzie Camerona mogę się przekonać, że COŚ w tym jest. Nasza znajomość zaczęła się od kłótni, a potem wystarczył mały szczególik, aby nas poróżnić. Wraz z czasem zaczęłam przymykać oko na sprawy, z których normalnie wynikłaby kłótnia, ale jak widać, nasza znajomość tak czy inaczej nas przerosła. Nieoczekiwanie. Aż znajdujemy się tutaj, w moim łóżku, gdzie jeszcze minutę temu tkwiłam przy Cameronie, szczelnie otoczona jego ramionami. Co za ironia.
     Cameron wraca szybko. Na całe szczęście, pod blokiem znajduje się mała piekarnia, więc to tam pewnie był. Przynosi mi drożdżówkę z jabłkiem, otwiera okno wpuszczając tym samym świeże powietrze, siadając na skraju łóżka. Zaczynam jeść powoli, ale mój zmniejszony żołądek nie pozwala na wiele.
     – Co teraz? – pytam, naciągając na siebie kołdrę, kiedy otula mnie zimne powietrze z dworu, mam na sobie tylko jakąś za dużą bluzkę, która bardziej przypomina szmatę. Chłopak tylko wzrusza ramionami, na co marszczę czoło.
     – A co ma być?
     – Dajemy sobie spokój, czy nie? – zaczynam się denerwować.
     – Wydawało mi się, że już do tego doszliśmy. Ty nie chcesz, ja nie chcę. – Opada na pościel, odwraca głowę w moją stronę. – Wspólnymi siłami uda nam się wyjść z toksycznej znajomości i wkroczyć w etap... – podnosi rękę, kreśląc jakieś kształty w powietrzu – ...pięknej przyjaźni.
     – A co z dzisiaj? – skubię kawałek kołdry. – Boję się tego mieszkania. Ono żyje.
     – Żyje? – parska. – Zawsze możemy spełnić nasze plany, tylko zapewne nie masz tego wina.
     – Nie mam, ale matki nie ma w domu do drugiego stycznia. Zawsze spędza ten czas przy łóżku Cindy i udaje, że z nią rozmawia – mówię. – I nie śmiej się.
     Oburzam się, po chwili mówiąc głośno w przestrzeń „zamknij żaluzje w salonie”. Słyszymy ich zaciąganie, a następnie odpowiada nam zautomatyzowany głos kobiety mówiący „wszystkie żaluzje w salonie zostały zamknięte”.
     – Sugerujesz, że powinienem jechać do twojego domu i, co gorsza, ukraść szampana nieżyjącego mężczyzny?
     – Na pewno się nie obrazi – parskam. – Możemy po prostu tam jechać i zostać do jutra, ale musimy przygotować jakieś jedzenie.
     – Albo coś zamówić – rzuca. – Masz pewność, że nie natkniemy się na twoją mamę?
     – Tak. I nie będziemy zamawiać, bo miesięcznie wydaję na to mieszkanie połowę spadku ojca. Ugotujemy.
     – Miałaś na myśli "spalimy"?
     – Kto spali, ten spali. Ja umiem gotować i to całkiem nieźle – dokończam jedzenie drożdżówki, mnąc opakowanie po niej. – Jedziesz do domu i spotykamy się gdzieś, czy zostajesz i mi pomagasz?
     Wstaję powoli z łóżka, mimo że mój krok dalej jest chwiejny. Muszę się wykąpać i ubrać, jeśli chcę dzisiaj robić coś poza leżeniem w łóżku. Mimo, że druga opcja wcale nie byłaby taka zła, to za sprawą leków... i Camerona, moje chęci do życia powoli wracają. Bardzo powoli, ale to i tak coś.
     – Myślę, że zostanę, i tak wydałem za dużo pieniędzy na komunikację miejską.
     Kiwam głową, wprowadzając walizkę do pokoju. Wybieram z niej kosmetyki i ubrania na zmianę, mając w zamiarze szybki prysznic.
     – Kiedy masz urodziny? – zagajam, nim pójdę się kąpać.
     – Skąd to pytanie? – Patrzy na mnie spod ściągniętych brwi. – Dwudziestego trzeciego stycznia.
     Wzruszam ramionami.
     – Znikąd. Idę się myć, a ty się rozgość, tylko uważaj. Jeszcze nie wiadomo co ten dom potrafi. Mam nadzieję, że nie wie co znaczy komenda „zabij Camerona Monaghana”.
     – Ciekawe, czy zna "ustaw wodę na lodowatą". Jeżeli tak, z pewnością to wykorzystam. – Uśmiecha się promieniście.
     – Zna – posyłam mu oburzone spojrzenie. – Więc nawet się nie waż.
     Znikam za drewnianymi drzwiami. Odkładam wszystkie rzeczy na komodę obok, podchodząc do prysznica. Nie bardzo wiem jak mam uruchomić wodę w tej łazience, jest tylko jakiś czarny panel obok oszklonej, oddzielonej części na prysznic, ponad którym jest deszczownica z zaczepioną słuchawką. I jak ja mam się wykąpać, bo nie rozumiem? Wkurzona, człapię do Camerona nadal ubrana w tę białą szmatę.
     – Nie umiem się wykąpać – mruczę, stając u progu kuchni, przy której siedzi.
     – Może mają tu inteligentnego lokaja? – mówi w przestrzeń, rozglądając się wokoło.
     – Nie jestem aż tak niepełnosprawna – mrużę oczy. – Nie wiem jak się puszcza wodę. Może się przeprowadzę?
     – Zapytaj inteligentnego systemu. – Wzrusza ramionami.
     Oburzona, zakładam ręce na piersi i ponownie wracam do łazienki. Nic nie pomógł. Tam zajmuje mi dobre pół godziny, abym odgadła fenomen tego prysznica. Okazuje się, że panel włącza się pod wpływem dwukrotnego stuknięcia. Przedtem mało brakowało, abym go zbiła, uderzając, a nagle okazuje się, że wystarczy jedynie stuknąć w jego powierzchnie palcem dwa razy pod rząd. Kiedy wychodzę z łazienki po dość długim czasie jestem ubrana w czarne, zwykłe leginsy i szeroką bluzę w tym samym kolorze, włosy mam mokre i wyczesane, a zęby umyte. Kąpiel po czterech dniach to kluczowa sprawa.
     – Nie zanudziłeś się? – wchodzę do salonu, po sprawdzeniu, czy ten nie siedzi w kuchni. Jak się okazuje, zajmuje fotel do masażu, który niesamowicie szybko wibruje, aż Cameronowi trzęsą się policzki, ha ja parskam śmiechem na ten widok.
     – Twoje mieszkanie zadbało o to, żebym miał co robić – mówi lekko.
     – Teraz ja zadbam, bo musimy jechać po zakupy. Albo ty musisz, bo ja nadal średnio się czuję – wsadzam ręce w kieszeń bluzy.
     – Okej. – Odchodzi od fotela, zgraniając płaszcz pozostawiony na kanapie. – Lista zakupów?
     Wyciągam kartkę i długopis z szuflady, po czym zaczynam pisać niewielką czcionką. Mąka, jajka, właściwie wszystkie składniki na babeczki. Jakieś podstawowe warzywa, kurczak, przyprawy, słonecznik. Kiedy lista jest kompletna, podaję mu ją, a do drugiej ręki wciskam kilka banknotów stu avarowych i kluczyki do samochodu.
     – Kluczki zatrzymam, ale zapłacić mogę z własnej kieszeni.
     – Nie wygłupiaj się. Sama wyszłam z inicjatywą zakupów i gotowania, więc ja płacę. Nie zbiednieję – odwracam się w stronę kuchni, otwierając każdą szafkę. Napotykam kilka podstawowych składników, ale nic poza tym. – Właściwie, pojadę z tobą. A potem pojedziemy do domu.
     – Okej, nie będę się sprzeciwiał. – Wzrusza ramionami i, wyminąwszy mnie, kieruje się do drzwi.
     Większy market jest usytuowany jakieś dziesięć minut drogi stąd, więc pokonujemy ją szybko, w ciszy, a między nami panuje luźna atmosfera. Gra także radio, jest przyjemnie. Nie boję się, że umrę, bo jedziemy przepisowo i co najważniejsze, Cameron umie prowadzić, nie jeździmy od prawej do lewej, tylko prosto po naszym pasie. To się ceni po bezpośredniej jeździe ze mną.
     – Pierwszy raz nie martwiłam się o własne życie jadąc samochodem – żartuję, kiedy Cameron parkuje auto przed sklepem.
     – W przeciwieństwie do mnie, kiedy ty prowadziłaś.
     Nie komentuję tego, bo wchodzimy do marketu. Pierwsze, co robię, to biorę wózek sklepowy do rąk. Wrzucam w niego monetę i odblokowuję, prowadząc do bramek, gdzie czeka na mnie mężczyzna. Chodzimy wzdłuż półek, wybierając z nich najpotrzebniejsze rzeczy i oczywiście, kilkadziesiąt nadprogramowych, takich jak ciastka, chipsy, paluszki, precle, chrupki, czekolady, batony, cukierki i wiele, wiele innych. Z moim zamiłowaniem do słodyczy, wszystko to zostanie pochłonięte przed północą. Bierzemy także dużo picia, między innymi colę i smakowe toniki do drinków, coby było kulturalniej.
     – Nowy rok z Cameronem Monaghanem – ironizuję. – Niczego lepszego nie mogłam sobie wymarzyć.
     – Zawsze mogę zrezygnować. Albo ty.
     – A co, nie jestem godna? – przykładam dłoń do piersi, udając oburzenie.
     – To ty narzekasz. – Marszczy brwi. – Lepszy rydz, niż nic. – Puszcza oczko w moją stronę.
     – Nie narzekam – komentuję. – Raczej nie dowierzam.
     – To zaszczyt świętować Sylwester z tobą – mówi dramatycznie, ocierając niewidzialną łzę.
     Parskam śmiechem, wyciągając na taśmę produkty. Miła pani kasjerka kasuje nasze rzeczy, kiedy przychodzi nasza kolej, a ja popędzam Camerona, aby ten szybciej chował je do siatek. Mruczy coś pod nosem, ale nawet nie mam czasu tego komentować, bo płacę za zakupy. Chowam portfel do torby, kiedy ta wydaje mi resztę, odwozimy wózek na miejsce, odbieramy monetę i idziemy do wyjścia. Drzwi rozsuwają się, kiedy nagle jakieś dziecko gwałtownie przetrąca mężczyznę. Ten chwieje się z zakupami, które niesie, dno jednej z siatek pęka, a całe jej wnętrze wypada na ziemię. Łapię się za głowę, modląc się, aby mąka była cała, i żeby słoik masła czekoladowego się nie zbił, i żeby warzywa nie wytoczyły się z siatki na śnieg.
     – Co za dzieciak! – wołam, zdenerwowana. – To się nazywa bezstresowe wychowanie – mówię głośno, aby para obok doskonale to usłyszała. Wiem, że to jego rodzice, bo wcześniej ze sobą rozmawiali.
     – Powinni go zbić? – pytam ze zwątpieniem. – Bez przesady, nie zwalaj winy na bezstresowe wychowanie.
     – Powinni go zamknąć w piwnicy, skoro nie umie się zachować poza domem.
     – Nie przesadzaj, Brianne. To tylko dziecko.
     – Ja nie byłam taka niegrzeczna za dziecka.
     – Każde dziecko jest inne.
     Urywam, schylając się do porozwalanych po ziemi zakupów. Zbieramy je wspólnymi siłami, następnie pakując na tył samochodu. Kieruję Camerona do mojego rodzinnego domu, który powinien być już pusty. Rok rocznie matka znika z samego rana i wraca przed trzecim stycznia, więc nie obawiam się, że tym razem będzie inaczej. Wszystko jest jak narazie na miejscu, kiedy po piętnastu minutach dojeżdżamy do posiadłości.
     A pierwszej kolejności zajmujemy się wypakowaniem zakupów na blat. Mam już zaplanowane co ugotuję, ale zależy jeszcze, czy Cameron to lubi. W każdym razie, on jest najmniejszą przeszkodą. Do dwudziestej zostało jeszcze kilka godzin, dokładniej trzy, czyli akurat, aby wszystko przygotować. W międzyczasie otwieram ciastka i chipsy, jedząc naprzemian raz te, a raz te. Cameron włącza dawno nieużywaną, zakurzoną wieżę, wkładając do niej jakąś płytę ojca.
     – Mógłbyś to wymieszać? – wręczam mu trzepaczkę do ciasta i wypełnioną nim miskę. – Będą babeczki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz