8 gru 2019

Od Camerona C.D Brianne

     – Tak właściwie, jestem Cameron – wtrącam gdzieś po drodze.
     Idziemy wąskim chodnikiem, ledwo mieszcząc się w jednej linii. Z każdym krokiem wieżowiec należący do Euphorii staje się proporcjonalnie większy i większy, znikają budynki obok, co nieznajoma zdążyła zauważyć. Raz po raz zerkam na jej twarz z przedziwną myślą i wrażeniem, iż skądś ją znam, jednak ani jedno wspomnienie nie przychodzi mi do głowy. Dużo się uśmiecha, to zauważam już w pierwszej chwili – nie potrafię odgadnąć, czy jest to uśmiech szczery, czy na pokaz, o ile miałaby w nim jakikolwiek cel. Ciągle odgarnia kosmyki, które opadają jej na oczy. Włosy kobiety są koloru jasnego, ciemnego brązu. Pasuje to do popularnego brązu tęczówek. Towarzysząc jej nie sposób nie zwrócić uwagi na jej ubiór – pomimo panującego w mieście mrozu, ubrała długą, kopertową sukienkę w odcieniach ciemnej zieleni. Dodatkowo ma na sobie czarną ramoneskę, która skutecznie przełamuje formalny wyraz sukni. Na jej szczęście, nie założyła szpilek, bo z pewnością skręciłaby sobie kostkę przy pierwszej lepszej okazji. Przez pierwsze minuty drogi non-stop mówiła, zadawała pytania, opowiadała o magazynie, swojej pracy, a nawet o swojej córce. Jeżeli mam być szczery, nie wygląda, jakby niecały rok temu urodziła dziecko. Chcąc nie chcąc, przez materiał widać odznaczające się kształty bioder i talii – prezentują się naprawdę dobrze. To znaczy, nie chcę wyjść na przerażającego faceta, to po prostu widać, nawet, gdy nie zwraca się na to większej uwagi.
     – Harriet – odpowiada zdawkowo, nie siląc się na żadne farmazony i upiększenia wypowiedzi, co jest dziwne z uwagi na to, iż wcześniej nadawała przez cały czas.


     Kiwam głową, niespecjalnie wiedząc, co teraz powinienem zrobić. Na ogół nie jestem niezręczny, jeżeli chodzi o relacje międzyludzkie, więc gdzie podziało się moje wyczucie? Myślę, iż jego brak spowodowany jest zdezorientowaniem. Przypomina mi kogoś i doskonale o tym wiem. Imię Harriet zapadło gdzieś w mojej pamięci, najwyraźniej odbijając jakieś piętno, inaczej raczej bym go nie znał. To naprawdę dziwne uczucie. Dlatego muszę zaryzykować.
     – Mam wrażenie, że się znamy – rzucam, widząc na horyzoncie coraz to większy wieżowiec.
     Harriet patrzy na mnie zaciekawiona.
     – Tak myślisz? – Marszczy brwi. – Nie wiem, czy to w czymś pomoże, ale mieszkałam w Dale przez dziesięć lat, kiedy miałam dwadzieścia, wyjechałam. I dopiero teraz wróciłam.
     Myślę. Myślę intensywnie. Analizuję wszystkie wspomnienia z tamtych lat, z mojego pobytu w mieście. Znałem jakąś Harriet. Jestem tego pewien. Miała ciemne włosy i orzechowe oczy.
     – Harriet Levesque – oznajmiam dość głośno, doznając przy tym niemałego olśnienia. To była Harriet Levesque! Współlokatorka Deana i Karen. To. Jest. Ona. Wygląda. Jak. Harriet.
     Szatynka rozchyla delikatnie usta, odsłania zęby w szerokim uśmiechu, jakby doskonale wiedziała, o czym mówię.
     – W takim wypadku chyba się znamy. – Puszcza do mnie oczko.
     Pamiętam tę dziewczynę z czasów, kiedy święta trójca jeszcze istniała. Dean, Karen i Harriet mieszkali razem przez szmat czasu, znali się na wylot, a i tak kłócili non-stop. Ich życie było taką chaotyczną linią – gdy było źle, było naprawdę źle, a kiedy dobrze – zajebiście dobrze. Pomijając fakt, że Dean kręcił z obiema na raz, ale to tylko mały szczegół. W jednej chwili przypominam sobie wszystko, a przynajmniej część tego, co działo się kiedyś. Spędziłem u nich parę nocy, śpiąc w salonie. Na myśl, iż kręciłem się tak z domu do domu czuję się jak nachalny bezdomny, który wpraszał się do każdego mieszkania. Ale lubiliśmy się, ba!, lubiliśmy się bardzo, ile razy upijałem się z Deanem do nieprzytomności, bo Karen dawała mu kosza, a Harriet nie chciała go widzieć, chociaż mieszkali w jednym miejscu. Świetne czasy. Takie bezproblemowe.

     Pobyt w siedzibie Euphoria Magazine zajmuje jej zaledwie dwadzieścia minut – przez ten czas kręcę się po okolicy, przyglądam różnym szyldom i sklepowym witrynom. Nie zliczę, ile manekinów z męską odzieżą stoi za szybą. Szczerze mówiąc, żadna kolekcja nie podobała mi się tak bardzo, jak ta tutaj. Ceny też nie są wygórowane, jednak nie mogę sobie na to pozwolić z uwagi na inne priorytety. Zresztą, musiałbym nosić to ze sobą do końca podróży. Umówiliśmy się na kawę, a z racji, iż zwyczajnie nie opłacałoby mi się gdzieś wędrować, czekam tu na nią, bo co innego miałbym robić. Wychodzi z budynku rozpromieniona, jeszcze bardziej, niż przed wizytą. Opowiada mi o rozmowie kwalifikacyjnej, o pracy modelki, którą wykonywała przez trzy lata oraz o tym, iż byłaby w siódmym niebie, gdyby mogła dla nich pracować. Słucham jednym uchem, myślami będąc gdzie indziej.
     W tej chwili po raz pierwszy pomyślałem o tym, kogo zostawiłem na pastwę losu. Nie chodzi o moich przyjaciół z Avenley River, nie chodzi nawet o Raven czy Isaiaha. Ani o Thomasa. O coś bardziej realnego, przyziemnego. Zostawiłem Brianne w tamtej restauracji, bez słów obiecując, iż za dziesięć minut będę z powrotem. Minęło i z trzydzieści, mnie nie ma tak, jak nie było. Jestem pewien, że już wróciła do motelu, to jest Brianne, nie siedziałaby tam ani chwili dłużej, to jestem w stanie przewidzieć. Tylko Harriet zagaduje mnie na tyle, iż w trybie natychmiastowym zapominam i o Bri, chociaż przed chwilą tak zawzięcie zajmowała moje myśli.
     Idziemy więc na tę kawę. Harriet opowiada mi o swoim życiu. Mówi dużo, ciągle, bez przerwy, sporadycznie popija swoją kawę, a później mówi dalej, z taką zawziętością, tak emocjonalnie, aż czuję, jakbym sam to przeżywał. Podobno miała męża, który zostawił ją, kiedy dowiedział się o ciąży. Męża! Wziął z nią rozwód, bo zaszła w ciążę! Nie chce się w to wierzyć, ale to prawda. Jest zbyt autentyczna. Zaczynam jej współczuć, gdy kontynuuje historię, wprowadzając do niej postać fotografa – podczas sesji molestował ją, trwało to parę miesięcy. Zastraszał ją i groził zniszczeniem kariery. Co innego miałaby zrobić, jak nie milczeć? Więc milczała. Uratował ją przypadek – nakryła go sekretarka, która miała pilną sprawę, weszła, nawet nie pukając. Zastała sparaliżowaną Harriet oraz swojego szefa tuż nad nią. Z jej opowieści wynika, iż przeżywała dość intensywne lata. Mówię jej co nieco o sobie, Raven, Isaiah i Raven II, o moim aktualnym położeniu i trochę o Brianne, nazywając ją tą, z którą podróżuję. Po dwudziestej opuszczamy kawiarenkę, żeby udać się do klubu. Nie zamierzamy pić, po prostu się pobawimy.

     Gęsiego wchodzimy do motelu, posyłając recepcjonistce dwa wesołe uśmiechy. Jak już mówiłem, nie piłem nic a nic, żadnego alkoholu, jedynie dwie szklanki napoju gazowanego, podobnie jak Harriet. Idę do pokoju po pieniądze, których mi zabrakło. To jest, nie wydałem krocia, zaledwie pięć avarów, całą resztę skitrałem gdzieś w plecaku, w obawie, iż mógłbym je zgubić. Trzecim celem naszego spotkania są food trucki na placu nieopodal centrum, gdzieś za galerią sztuki. Mają działać do czwartej nad ranem, więc mamy mnóstwo czasu – jest dopiero dwudziesta trzecia trzynaście. Z dziewczyną rozmawia się świetnie, chcę korzystać, dopóki mogę, dopóki nie wyjedziemy z Dale, dopóki nie zerwiemy kontaktu spowodowanego zbyt dużą odległością oddzielającą nas od siebie.
     Pomimo tej euforii, pojawia się i zwątpienie. Dziarskim krokiem idę do n a s z e g o pokoju, w którym zapewne jest Brianne. Nie żałuję tego, co robię, jednak taka konfrontacja może przynieść niepożądane skutki. Nie chcę się kłócić, naprawdę. Z drugiej strony czuję, iż to nieuniknione, jeżeli nie będzie spała. Na pewno nie będę jej za to przepraszać, nie zrobiłem tak wiele złego. Miałem same dobre zamiary. Zresztą, z Bri spędzę jeszcze parę, jak nie paręnaście dni, a z Harriet mamy tylko ten dzisiejszy.
     Wchodzimy do pokoju w ciszy, choć przed chwilą toczyliśmy żywą dyskusję. Harriet rozumie Brianne. Przynajmniej takie mam wrażenie. Dziewczyna przystaje w progu sypialni, ja podchodzę do plecaka. Ale zatrzymuje mnie damski głos. Odwracam głowę. Współlokatorka patrzy na mnie spod zmarszczonych brwi.
     – Nie wiem, czy wiesz, ale nie masz tego pokoju na wyłączność, aby sprowadzać do niego dziewczyny.
     Nie, że coś, ale tego się spodziewałem, chyba tak. Nie jest to zbytnie zdziwienie. Brianne znowu ma zły humor. Pewnie ma mnie za alvaro, który podrywa każde oddychające stworzenie, które jest w stanie poruszać się samodzielnie i mówić.
     – Wpadliśmy tu tylko na moment, zaraz musimy wracać na miasto. – Przewracam oczyma. – Przecież nie będę zakłócał ci twojego niezmąconego spokoju.
     Brianne to chyba nie przekonuje. Spod byka patrzy na Harriet, wzrusza ramionami.
     – Proszę cię – prycha. – Wybacz, że zawadzam, ale jest środek nocy. Przynajmniej dla mnie, bo rozumiem że zbuntowany Cameron wcześniej niż o dwudziestej trzeciej nie śpi. W takim wypadku idź zająć się koleżanką gdzieś indziej, bo tutaj nie masz na to szans.
     Boże, czy ja już mówiłem, jak bardzo irytują mnie osoby, które podsycają rozmowę, kiedy teoretycznie powinna być zakończona? Sam tak robię, ale, cholera, gdyby była mądrzejsza, odpuściłaby i pozwoliła nam wyjść, zamiast szastać tymi komentarzami o moim rzekomym buncie i chęci zajmowania się koleżanką.
     – Przyszedłem tu na chwilę, Brianne, chcę coś wziąć, zaraz pójdę. Mogłabyś już przestać się nakręcać i iść spać? – Wzdycham zrezygnowany, chcąc urwać się stąd jak najszybciej.
    – Jasne. Z takim towarzystwem twój powrót do Avenley będzie miły. Życzę miłego wieczoru. – Uśmiecha się do nas złośliwie.
    Co to ma znaczyć? Czy Brianne naprawdę chce się awanturować o godzinie prawie dwunastej w nocy? Przecież wyraźnie powiedziałem, że coś wezmę i już pójdziemy, znikniemy z jej oczu, a dopiero jutro zobaczy mnie samego, bez Harriet, która najwyraźniej mocno działa na jej nerwy. Naprawdę nie jestem w stanie zrozumieć Bri. No dobra, poza tym, iż ją zostawiłem, ale ona najwyraźniej buczy się o to, iż wparowałem do n a s z e g o mieszkania nie o tej porze, co chciała. Litości.
    – Harriet, poczekaj na mnie na korytarzu, okej? – Odwracam się do towarzyszki, która posłusznie kiwa głową i opuszcza pomieszczenie. Spojrzeniem wracam do współlokatorki. – Co ty w ogóle robisz, Brianne? To tylko dziewczyna, której pomagam, nie będziemy siedzieć w tym mieszkaniu całą noc, popijać wino i śmiać z tego, że nie możesz przez nas zasnąć. – Zatrzymuję się na chwilę, w głowie układając pytanie. – Czy ty… jesteś zazdrosna?
    Oczy Brianne wyglądają jak dwie pięcioavarówki. Mimo tego, nie krzywi się, nie uśmiecha prześmiewczo, nie robi nic, co mogłoby świadczyć o pojawieniu się jakichkolwiek emocji.
     – Zazdrosna? – kpi. – Gdybym ja zostawiła cię w środku miasta, którego nie znasz, a później wróciła z jakimś facetem w środku nocy do motelowego pokoju, to jedyne, co byś czuł, to zazdrość? – kontynuuje, a w jej głowie rozbrzmiewa zwątpienie, zapewne w mój tok myślenia, jakby jej był nieomylny. – Jesteś płytki. I nie, nie czuję zazdrości. Nawet nie znam takiego słowa, a wiesz dlaczego? Bo nigdy na niczym i na nikim mi nie zależało do tego stopnia, aby zazdrościć, więc nie wiem, czy to ze mną jest problem.
     A później znika pod warstwą kołder. Nie chcę mówić już nic, rozdmuchiwać tej kłótni, bo nie jest to coś, czego potrzebuję najbardziej na świecie. Brianne lubi wyrzucać innym ludziom rzeczy, które są w jej odczuciu złe. Ale Brianne nie można niczego powiedzieć, bo się oburzy. Oburzy, że ktoś zwrócił jej uwagę, że jak ktoś mógł tak pomyśleć. Robi z siebie ofiarę.
     Ale nie jestem na nią zły, nawet, jeśli ona bulgocze ze złości ukryta gdzieś między pościelą. Niech ochłonie.

     Nie chcę spędzić nocy w mieści, sam. Dlatego z radością i ulgą przyjmuję propozycję Harriet, żebym przespał się u niej i nazajutrz ponowił próbę porozumienia się z Brianne. Mówi, że ma sporą kanapę oraz że z pewnością się na niej zmieszczę. Zależy mi jedynie na tym, by znaleźć skrawek podłogi, sofa to już luksus. Dziewczyna mieszka w ładnej części miasta, nieopodal jednego z tutejszych uniwersytetów. Mieszkanie ma ładne, schludne, wysprzątane, jakby nieużywane. Tłumaczę to sobie tym, iż Har niedawno przyjechała do miasta i zapewne nie miała czasu na rozpakowanie swoich rzeczy, które zapewne stoją gdzieś w sypialni. Pokazuje mi, gdzie znajdę łazienkę, w jaki sposób rozkłada się tę kanapę oraz w jakiej szafce stoi sok, w razie, gdybym pilnie potrzebował napoju. Idzie do łazienki jako pierwsza. Prowadzony przez ciekawość wykorzystuję tę chwilę, żeby w pewnym sensie włamać się do jej sypialni. Nie wiem, co mnie do tego pokusiło. Nie będę miał wyrzutów sumienia, jeżeli okaże się taka, jak wszystkie inne – to będzie oznaczało, iż mogę spać spokojnie.
     Przyglądam się pustym szafkom, biurku, idealnie pościelonym łóżku. Nigdzie nie widzę pudeł. Jedynie jej torebkę na owym biurku. Wyleciał z niej portfel i telefon – leżą na blacie, odbijając światło żarówki. Pierwsze, za co łapię, to telefon. To właśnie komórka na ogół stanowi skarbnicę wiedzy. Ale mój plan nie powodzi się, bowiem skarbnica jest zaszyfrowana. Biorę więc portfel, w uwagą przeglądając całą jego zawartość. Pieniądze, drobne, karty do sklepów, karty podarunkowe, dowód. Dowód. Wyjmuję dowód.
     W jednym momencie doznaję paraliżu.
     Imię i nazwisko: Vaughn Rowan Laverne
     To nie jest Harriet. Ona nawet nie ma na imię Harriet. To kompletnie obca mi osoba. Nawet nie wiem, czy ma córkę. Czy miała męża. A co, jeżeli to wszystko zmyśliła? Ale… po co? Dlaczego, jaki miała w tym cel? Boże, co się dzieje?
     Biorę wszystkie moje rzeczy i wychodzę, narażając się na koszmarny chłód nocy.

     Od czterech godzin nie robię nic. Krążę po mieście, zżerają mnie wyrzuty sumienia. Nie wiem, gdzie pójść. Byłem w motelu. Wziąłem wszystkie moje rzeczy. Po Brianne nie było śladu. Jakby nigdy nie istniała. Musiała spełnić swoją obietnicę, odeszła Bóg jeden wie gdzie. Pewnie mnie nie znosi. Nie mam odwagi do niej zadzwonić, bo pewnie i tak nie odbierze. Czuję się przeokropnie. Postąpiłem koszmarnie. I jest zimno. Cholernie zimno.
     Calor.
     Brianne chciała jechać do Calor.
     Na plażę.
     Boże. Boże. Boże.
     Przecież to jest logiczne. W jaki sposób miałaby tam trafić? Autobusy nie kursują tak daleko. Pociągiem. Do Calor można dostać się pociągiem. Idę, albo, precyzując, biegnę w jego stronę. Nie jest tak daleko stąd. Po ciemku poziom trudności wzrasta kilkukrotnie, ledwo widzę swoje nogi, a światło lamp ulicznych niewiele daje. Muszę ją złapać, póki jest na peronie. Przynajmniej mam taką nadzieję. Błagam, niech pociągi nad morze nie kursują zbyt często. Błagam.

     – Przepraszam, z którego peronu wyjeżdża pociąg do Calor? – pytam kobiety stojącej za ladą, tuż przy wejściu.
     – Z jedenastego.
     – Dziękuję! – rzucam i biegnę w stronę wskazywaną przez prowizoryczny drogowskaz.
     Gorączkowo rozglądam się po wszystkich. Nie wiem, czy stoję na peronie dwunastym, dziesiątym czy jedenastym, wszędzie jest od groma ludzi, mimo tego, iż godzina jest bardzo wczesna. Przepycham się między nimi, przechodzę z korytarza na korytarz. Tabliczka. Peron jedenasty. Szukam dalej, tym razem wzdłuż.
     Stoi tuż przy skraju kostki, czekając na swój pociąg. Zauważa mnie, przyspieszam kroku. W głowie powtarzam sobie Cameron, nie kłóć się z nią, nie zaczynaj. Kiedy dzielą nas zaledwie dwa metry, decyduję się na pierwszy ruch.
     – Brianne. – Przełykam ślinę. – Znowu zrobiłem coś złego i znowu chciałbym cię przeprosić, chociaż to trochę ciężkie.
    – Doprawdy? Gdzie twoja koleżanka? – Rozgląda się teatralnie, stając na palcach i patrząc mi za ramię. – A niech to, myślałam że tak świetna nieznajoma będzie nam towarzyszyć – mówi chłodnym tonem. – Wybacz, ale nie mam czasu. Mój pociąg zaraz odjeżdża.
    Mrugam kilka razy. Nie oczekiwałem kokosów. Bądźmy szczerzy, nie oczekiwałem niczego, nie oczekuję w dalszym ciągu. Dla Brianne jestem nikim – gościem, którego poznała przypadkiem, z którym całkowicie losowo pojechała do obcego miasta, kimś nieznajomym, z którym właśnie się rozstanie bez jakiegokolwiek żalu. Pomimo paru przyjemnych wspomnień, ja i Brianne nie jesteśmy charakterami, które w pewnym momencie życia mogłyby się dogadać. Polubiłem ją, to fakt niezaprzeczalny, ale wpędziłem siebie w niezłe bagno, a jej odejście będzie tylko częścią pokuty. Jeżeli chce to zrobić, niech to zrobi.
    Ale nie tak szybko.
    – Proszę cię, nie odjeżdżaj teraz. – Robię krok do przodu, wręcz czekając na to, aż się odsunie. – Brianne, ja wiem, że jestem dupkiem. Żałuję tego, co zrobiłem i, gdybym tylko mógł, cofnąłbym czas. Jednak nie potrafię wracać do przyszłości, więc jedyne, na co mogę wpłynąć, to przyszłość. Powiedziałaś niedawno, że starych nawyków się nie zmienia. W jednej chwili nie zmienię tego, jaką impulsywną, emocjonalną osobą jestem oraz tego, że czasami robię, czego konsekwencję poniosę ja i moi najbliżsi. Ale mogę spróbować się zmienić i bez względu na to, jak płytko i beznadziejnie to nie brzmi, że pewnie zaraz rzucisz jakimś komentarzem i odjedziesz tym pociągiem do Calor, chcę, żebyś o tym wiedziała, ponieważ nie chcę kończyć tej podróży w tym miejscu. Tej znajomości też nie, nie wiem, jak ty. – Ostatnie zdanie jest ledwie słyszalne, taki był cel. – Możesz teraz wsiąść i odjechać, ale przynajmniej wiedz, że żałuję. I przepraszam.
    Nie odpowiada. Prawdę mówiąc, nie czuję się z tym źle, bo w głębi serca mam nadzieję na to, iż analizuje to w głowie, niekoniecznie na głos. Nadzieja matką głupich, powiedziałbym. Brianne wpatruje się w nadjeżdżający pociąg. Jeden z jego wagonów zatrzymuje się tuż przed nami, jedynymi ludźmi w tej części peronu – cała reszta wpycha się gdzieś do innych sektorów, chociaż finalnie i tak ten tutaj będzie zapchany przez tłumy.
    Dziewczyna stawia nogę na progu. I odwraca do mnie.
    – Wsiadasz, czy nie? – Patrzy na mnie surowo.
    Bez słowa idę za nią, po drodze zawadzając plecakiem o ściankę. Przemilczmy ten fakt, i tak za dużo wstydu sobie narobiłem. Korzystam z możliwości zakupienia biletu w pociągu, kosztuje mnie to sporo, ale to w końcu porządny kawał drogi. Nasz przedział jest pełny, prawie, ale pełny.

+40 PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz