18 gru 2019

Od Camerona C.D Brianne

     Wyszła. Odwróciła się, tym samym urywając całą rozmowę, wyszła i najprawdopodobniej poszła gdzieś, gdzie jej nie znajdę. Siedzę na łóżku, tak samo nabuzowany, jak przed chwilą – z tą różnicą, iż teraz dochodzi też delikatne zdezorientowanie. To wszystko stało się w jednej chwili. W teorii nie mogłem spodziewać się żadnego cudownego pojednania, ale, cholera, takiego zagrania się nie spodziewałem. Ciężarem całego ciała rzucam się na potężne łóżko, odbijam raz i dwa, rozkładam szeroko ramiona, biorąc głęboki oddech. Krok po kroku, analizuję z lekarską dokładnością przebieg naszej kłótni, począwszy od doręczenia przedziwnego listu, przez powrót dziewczyny do domu, kończąc na tym teatralnie wręcz dramatycznym opuszczeniu pokoju, później i całego budynku. Nie zna miasta, pewnie nie wie, gdzie iść, szczególnie teraz, kiedy jest ciemno jak w norze, a lampy to jeden, nieśmieszny żart (jednym słowem, nie działają). Pokręci się po wsi, może zawieruszy gdzieś na pół nocy, a później wróci, jak gdyby nigdy nic, położy się spać – rano nawet się do siebie nie odezwiemy, a jeśli już, potraktujemy siebie z rezerwą, rzucając jakimiś kąśliwymi uwagami. Widzę to ja, uwadze Brianne z pewnością to również nie umknęło – jesteśmy skrajnymi osobowościami, to nawet nie jest ogień i woda, oboje jesteśmy niczym dwa płomienie, jednak wciąż inne, na swój sposób unikalne i to, jak się okazuje, jest naszą słabością. Nie jesteśmy w stanie znaleźć złotego środka, nie potrafimy się dogadać, kiedy większości osób przyszłoby to z niemałą łatwością. I tak będzie do czasu, kiedy się rozstaniemy, kiedy skończymy tę imitację wielkiej przygody, wrócimy do swoich domów, do swoich żyć, zapomnimy o sobie, będziemy kontynuowali żywot tak, jakby nic się nie stało. Bo to nie tak, że w końcu i tak każdy dogada się z każdym. Zawsze jest jakieś ale. Brianne powiedziała mi o sobie niewiele – pobieżnie o chorobie, coś o ojcu, krótko o swoim życiu. Wszystkie te rzeczy padały tylko dlatego, iż sytuacja tego albo wymagała, albo zwyczajnie była odpowiednia. Ona z kolei wie, że jestem ojcem, o ile mnie pamięć nie myli, i o tym, że nie mam szczęścia do kobiet. Jestem jak otwarta książka, mówię o emocjach, tu nawet nie chodzi o to, że ja lubię to robić – ja taki jestem i mi to odpowiada, nikt nie miał do tego pretensji, ekstrawertyczny, otwarty rudzielec zawsze był tym samym chłopakiem, bez względu na wszystko. Gdyby ktoś kazał mi usiąść naprzeciw niej, a później opowiedzieć o sobie wszystko, od a do z, zrobiłbym to. Mówiłbym z emocjami, starał przekazać jak najwięcej, nie bałbym się uśmiechnąć na myśl o Raven, bo to wszystko w jakiś sposób na mnie wpływało. Miało ogromne znaczenie. Z kolei ona, chociaż by usiadła, zapewne zaczęła mówić, jednakowoż tak, jakby to wszystko nie znaczyło nic. Bez jakiegokolwiek wyrazu, krzty uczucia, jakby opowiadała o historii obcego człowieka, nie o swojej własnej. Jakkolwiek tragiczna by nie była. Szczerze mówiąc, nie wiem, jak by się zachowała, jednakże… czuję, że to najbardziej prawdopodobna opcja. Nie mam pojęcia, czy te mury, które wybudowała wokół siebie są tylko efektem, który ukrywa te wszystkie emocje, czy czymś naturalnym, nieskrywającym żadnych tajemnic. To, co mówię, w pewnej chwili traci sens i zaczyna się cholernie mieszać, ale, reasumując, to wszystko ma jeden cel – Brianne, jako osoba, jest skomplikowana i pełna zagadek. Ale nie żałuję tego. Właściwie, rzadko kiedy żałuję czegokolwiek, ale tego nie będę żałował nawet wtedy, gdy coś skłóci nas na tyle, iż odjadę pierwszym pociągiem do miasta. Może dopadłyby mnie wyrzuty sumienia, że pojawił się jakiś zgrzyt, jednak nigdy, ale to nigdy nie będę żałował odbycia tej podróży. Każde wydarzenie kształci mnie na swój własny sposób i ze wszystkiego staram się wyciągać jak najwięcej wniosków. Dowiedziałem się, iż powinienem zacząć panować nad uczuciami, być mniej impulsywny – staram się, choć to wciąż niezauważalne, przysięgam, staram. Tak mówię zazwyczaj. Ale co, kiedy dojdzie do dyskusji? Ciemna strona rudego zapomina o wcześniejszych obietnicach, wszystko runie, a z gruzów powstanie niepohamowana chęć zemsty, nawet tej słownej. Zrobić cokolwiek, byle się odgryźć. Powiedzieć coś złego, zaczepić o temat tabu – wtedy to wszystko przestaje być ważne.


     Leżę tak, licząc każdy wdech i wydech. Liczę też plamy na suficie, i kształty tańczące gdzieś na białej powierzchni. Nie ruszam się, skupiam na regularnym oddechu. Klatka piersiowa unosi się, opada, doliczyłem się dwudziestu sześciu, wracam do początku, myląc się gdzieś w okolicach dwudziestki ósemki. Czuję się jak w trasie, ogarnięty dziwnym uczuciem, jakby pustką, jednocześnie tak bardzo intensywną. Lada moment pęknie mi głowa od natłoku myśli. Przez ich ilość nie mogę skupić się na jednej, konkretnej, błądzę między wszystkimi, gubiąc się, niczym dziecko w alejach marketu. Minęło ze dwadzieścia minut, raczej nie więcej. Równocześnie mam wrażenie, że upłynęło nawet pięćdziesiąt, albo, lepiej, tysiące, jakby ta kłótnia z każdą chwilą stawała się coraz bardziej i bardziej odległa. Wcale tak nie jest.. Na ułamek sekundy w mojej głowie pojawił się pomysł – może powinienem pójść poszukać Brianne? Szybko go stłumiłem, usprawiedliwiając to niepotrzebnym narzucaniem się. Z pewnością potrzebuje czasu dla siebie. Ja zresztą też. Musimy zapewnić sobie trochę dystansu, odpoczynku od siebie. Później będzie lepiej. Mam taką nadzieję.
     Kiedyś już rzuciłem jakimś elaboratem zawierającym moje skryte przemyślenia na temat Brianne i naszej znajomości, przynajmniej tak mi się wydaje. Jeżeli nie, opiszę to w skrócie – ja naprawdę nie wiem, co się tutaj dzieje. Lubię Brianne. Pomimo tych wszystkich mankamentów, które tak starannie opisywałem w powyższych akapitach, chciałbym, żebyśmy byli wspaniałą parą przyjaciół, jaka przeżywa swoje wspaniałe przygody w najróżniejszych wspaniałych miejscach, nie martwi się o nic, żyje chwilą i rzuca śmiesznymi tekstami na lewo i prawo, jakby to była codzienność. Każdy ma swoje z uszami, ja podbijam wszystkie rankingi, co nie znaczy, iż nie potrafię być lepszą osobą. Bri to Bri, wszyscy popełniamy błędy. Cholera jasna, mój pogląd na sprawę tak bardzo się zmienia, jeszcze tak niedawno byłem w stanie przeklinać ją na wszelkie czasy, teraz próbuję ustalić jej motywy. To oznacza jedno – potrzebuję jeszcze paru godzin, żeby ochłonąć i stawić czoła Brianne. A potem pokłócić się z nią jeszcze raz, tylko na amen.
     Gdzieś między pierwszym i drugim oddechem zamykam oczy, żeby już parę sekund później zapaść w mocny sen.

     Budzik skacze po szafeczce, wydając z siebie charakterystyczny, bardzo wysoki dźwięk odbiajających się od metalu dziwnych kółeczek, przynajmniej tak wynika z budowy zegarka. Leniwie otwieram oczy i patrzę na jego tarczę – wskazówki wskazują dziewiątą, prawie. Uściślając, ósmą pięćdziesiąt siedem. Jestem tu dam – prawdę mówiąc, niczego innego nie oczekiwałem. Uderzają we mnie wspomnienia poprzedniego wieczora. Zastanawia mnie, czy Brianne wróciła do pracy, czy nadal krąży gdzieś po wiosce, bez celu. Zsuwam się z łóżka, lewą stopą dotykając podłogi. Syczę, czując chłód zimnych paneli.
     Dochodzi za dziesięć dziesiąta, kiedy zbiegam na dół. Przyznam szczerze – dzisiaj nie jem nic, nawet nie mam na to ochoty, pomimo świadomości, iż wrócę tu dopiero pod wieczór. Myślę, że nie byłbym w stanie przełknąć kęsa bułki, a kawą oblałbym się na starcie. W pokoju dziennym mijam babcię w jej stałej pozie – z pilotem w dłoni i jakąś przekąską w drugiej. W tym momencie jest to jakaś kanapka z sałatą.
     – Przepraszam? – zwracam się do niej niepewnie. – Widziała pani moją koleżankę?
     Celowo podkreślam koleżankę, tak na przyszłość.
     – Czy ją widziałam? Nie. – Kręci przecząco głową. – Ale gdybyś zapytał, czy ją słyszałam…
     – Słyszała ją pani?
     – Tak, złotko, słyszałam, jak łazi po domu, chyba była w waszej sypialni. Nie obudziła cię? Ojej, miałam wrażenie, że tak strasznie głośno tupie…
     Pewnie nie, spałem zbyt głęboko.
     – Wiesz co, złotko? Nie paniuj mi już, mówi mi na ty – odzywa się jeszcze raz.
     Wzruszam ramionami. Czekam, aż się przedstawi z nazwiska czy chociażby imienia, ale ona wciąż milczy.
     – Więc… jak ma pani na imię?
     Kobieta parska.
     – Słuchaj. – Ścisza głos do szeptu. – Nie mów nikomu, ale chcę się trochę odmłodzić i pokazać moim wnusiom, że znam takie ich słowa. Wiesz, jak się na to mówi…. niech mi się przypomni… że znam ich slang! Tak!
     Teraz ja śmieję się cicho, widząc zaangażowanie i chęć poświęcenia się dla dobra swoich relacji z wnuczętami.
     – Co w związku z tym?
     – Mów do mnie, no wiesz, jak to się teraz mówi, typie albo, eee… gościu? Ty wiesz, młody jesteś. – Trąca mnie w ramię. – Idź już do Richarda, gościu, bo się spóźnisz. Pamiętaj, żeby nie słuchać jego opowieści! – rzuca na odchodne, widząc iż szybkim krokiem zmierzam w stronę drzwi. – Pamiętaaaa-
     Trzask. Zamykam je za sobą, odcinając się tym samym od babci. Nie wierzę, po prostu nie wierzę. Kazała mi nazywać ją gościem. Albo, co gorsza, typem. Albo typiarą. Błagam, żeby nieprędko uświadomiła sobie, iż istnieje damski odpowiednik tego słowa. Nie będę mówił do niej “ej, typiaro, gdzie jest sos pomidorowy”. Nie. No nie. Wszechświecie, nie zmuszaj mnie do tego. Slang to nie moja bajka.
     Trzęsąc się z zimna, docieram do zakładu pogrzebowego za cztery dziesiąta. Richard wita mnie szerokim uśmiechem i rozłożonymi ramionami, a ja tylko wzdrygam się, wymijając faceta dość szerokim łukiem. Zdejmuję z siebie kurtkę, zostawiam na wieszaku w kącie, zasiadam do komputera z znudzoną miną, niegotowy na kolejne dziesięć godzin napieprzania się z myślami, bo nikomu nie zechce się umrzeć. Dziesięć godzin marnowania swojego cennego czasu. Przynajmniej mają tu internet, a Richard pozwolił mi z niego dowolnie korzystać, więc włączam sobie jakiś film, świadomy tego, iż szef zajrzy do mnie może raz, i to na pewno nie teraz. Coś z gatunku science-fiction, po ocenach wydaje się całkiem w porządku – wyszedł na początku tego roku, więc efekty specjalne są na bardzo wysokim poziomie. Dzięki temu ogląda się to z przyjemnością. Odciągając od siebie wszystkie te nieprzyjemne, nieznośne myśli, skupiam się na fabule, śledząc losy bohaterki. Jest nią dziewczyna w, mniej więcej, moim wieku, beztrosko latająca po całym kosmosie. To coś jak Star-Wars, tylko z innym tytułem. Po dwudziestu minutach mogę powiedzieć jedno – jest naprawdę fajny, bez zbędnych wątków, treściwy i, powtórzę to jeszcze raz, bardzo, ale to bardzo przyjemny dla oka. Gdzieś tam, coś tam jakiegoś chłopaka zaraz na początku filmu, także teraz latają sobie razem, co prawda jeszcze nie są w sobie zakochani, ale droga do tego jest niedługa. Przecież widzę, jak na nią patrzy. Jestem facetem, ale to potrafię odróżnić.
     – Cameron! – wyje z sąsiedniego pomieszczenia Clarkson. – Cameron!
     Unoszę głowę.
     – Co? – odkrzykuję, zdzierając sobie gardło.
     – Chcesz coś?! – woła.
     – Skąd?!
     – Ze skle-... – przerywa wpół słowa i wzdycha głośno. Po chwili pojawia się w głównym pomieszczenia. – Idę do sklepu, kupić ci coś?
     Brzuch krzyczy głośniej, niż ja przy zetknięciu z żabą. Domaga się jedzenia bardziej, niż dzieciaki w przedszkolu. Masakra.
     – A utrącisz mi z wypłaty? – Richard w odpowiedzi wydyma usta i rozkłada ramiona. – Dobra, mniejsza z tym. Weź mi jakiegoś batona.
     Co prawda jedzenie słodyczy na śniadanie to szybka droga do wielu chorób, ale co poradzić, kiedy to jedyne, na co mam ochotę? Poza tym, batony mają w sobie mnóstwo węglowodanów, których w tej chwili na gwałt potrzebuję.
      – Z czekoladą, orzechami, karmelem?
     – Richard – zaczynam spokojnie. – Nie mam żadnych wymagań. Poważnie. Wybierz, co uważasz, okej?
     Zwiesza głowę, po czym wychodzi z budynku. W parterówce zostaję sam na następne przynajmniej dwadzieścia minut, przy dobrych wiatrach i czterdzieści, jeżeli facet zagada się z tą całą sprzedawczynią. Nie to, że mi specjalnie przeszkadza, po prostu czuję się o stokroć lepiej, kiedy mogę założyć nogi na biurko i włączyć film na pełną głośność, bez obaw, iż ten zaraz wparuje mi do pokoju z takim niemałym grymasem. Rzuci coś w stylu “spadaj”, co będzie oznaczać tyle, co “jesteś do dupy, zwalniam cię”. On naprawdę nie jest złym szefem, czasami jest… zbyt ekscentryczny, ma swoje zachowania, czasami nawet powie za dużo, jednakże to wszystko nie ujmuje mu do bycia znośnym człowiekiem.
     Mija minuta, nawet dwie. Oglądam ten film, jednak nie jestem w stanie się skupić – błądzę wzrokiem po ścianach pokoju, po trumnach, po drzwiach do gabinetu Richarda. W kryminałach zazwyczaj odkrywa się te najgorsze tajemnice w gabinecie szefa. A on stoi sobie pusty, co zdarza się bardzo, bardzo rzadko. Na moment zapominam o tym, że w żadnym kryminale nie żyjemy i podchodzę do drzwi. Nie ma żadnego zamka szyfrowego. Ani czytnika linii papilarnych. W sumie to żadne zdziwienie, skąd mieliby wziąć pieniądze. Poza tym, kto chciałby okraść zakład pogrzebowy na jakimś zadupiu? Nie licząc mnie? Chociaż, halo, ja go nie okradam, tu nie chodzi o avary. Tylko… zaspokojenie ciekawości, tak! O to chodzi!
     Zamykam się w gabinecie. Pierwszą rzeczą, w stronę której się rzucam, jest jego komputer. Nie wygląda na prywatny, więc nie mam żadnych oporów przed grzebaniem w nim. Klikam na jakiś ogromny guzik, ekran od razu rozjaśnia się na niebiesko. Pojawia się napis: zaloguj się – oblewa mnie fala zimnego potu. Zrezygnowany mam już wyłączać sprzęt, kiedy dostrzegam potężną karteczkę samoprzylepną w naprawdę widocznym miejscu. Zapisano na niej zarówno login, jak i hasło, i to wielgaśnymi literami, drukowanymi w dodatku. Wklepuję ciąg znaków do komputera, po czym klikam magiczny przycisk enter. Na pulpicie nie ma zbyt wiele, parę folderów, kosz, ikonka komputera. Nie wygląda to specjalnie, ot, zwyczajne pliki u zwyczajnego właściciela, umówmy się, jakiejś tam firmy. Jedyne, co mnie interesuje, to rejestr pogrzebów z ostatnich lat. Klikam odpowiedni folder, czyli ten nazwany UROCZYSTOŚCI, więc nietrudno się połapać, co w nim znajdę. Klikam w jakiś dziwny program – otwiera się plik z wypisanymi datami pogrzebów, godnościami zmarłych, kosztami uroczystości i tak dalej, nie skupiam się na tym zbytnio. Na pierwszy ogień idą najświeższe – wraz z kolejnymi rubryczkami pojawiają się coraz odleglejsze daty, jak, przykładowo, rok 2020, czyli zdrowo ponad trzydzieści lat wstecz. Zastanawia mnie, czy biznes to dzieło Richarda, czy całej jego rodziców. W sensie, czy odziedziczył zakład pogrzebowy, czy założył. Zresztą, kogo to obchodzi? Właśnie, Cameron, to nie najmniejszego znaczenia. Przewijam tak w dół i dół, finalnie docierając do ostatniej rubryki. Nawet nie liczę na liczbę – to z pewnością nie jest zbyt daleko. W pewnym momencie, w okolicach roku 1986, kiedy miasteczko jeszcze żyło, pogrzebów było od groma. W szczególności były to osoby starsze, jakoś po siedemdziesiątce zazwyczaj, czasami zdarzały się młodsze, od dwudziestu do czterdziestu lat, jednak, jak widzę, rzadkość. Nie to, że się czegoś spodziewałem, ale… tu naprawdę niczego nie ma. Dużo literek, jakichś danych, ale nic poza tym, ani słowa o pogrzebie Margaret Beckett.

     Wychodzę z pracy o standardowej godzinie – dwudziestej, później, niż zeszłego dnia. Jest też o wiele chłodniej, pocieram zmarzniętymi dłońmi o spodnie, następnie zanurzam je w kieszeni. Rozglądam się po ulicy, świdrując wzrokiem budynek oddalony o parędziesiąt metrów, na drugiej stronie ulicy. Bar, w przeciwieństwie do zakładu pogrzebowego, ma jakichś klientów, interes kręci się w miarę swoich możliwości, chociaż, jak zauważyłem, bogatym menu pochwalić się nie mogą. My za to możemy zaoferować bogaty wybór trumien każdego rodzaju – nawet z głośniczkami w środku, z których mogą lecieć jakieś przyjemne, kościelne pieśni. Same plusy, nieprawdaż? No, najwyraźniej nieprawda, bo nikogo nasze grające trumny nie interesują. Chociaż, z tego, co widzę, mnóstwo tu starców, ktoś prędzej czy później dokona żywota.
     Wracając – patrzę na ten budynek i czuję coś jak ukłucie w sercu. Zapewne jeszcze tam jest. O ile w ogóle przyszła. Z jednej strony tak bardzo chcę wiedzieć, jak się czuje, gdzie była, czy nadal jest zła. Z drugiej wiem, iż żadne z nas nie zachowało się dobrze i nie ja jeden jestem winien. Przecież nie pójdę do niej, nie klęknę, nie zacznę przepraszać. To tak nie działa. To nawet nie byłoby szczere, a właśnie na szczerości polegają każde przeprosiny. Zresztą, niedługo i tak stąd wyjeżdżamy, więc siłą rzeczy będziemy musieli się pojednać. Prędzej czy później.
     Wybieram więc drogę prowadzącą prosto do domu. Wędrówka trwa stosunkowo niedługo, to w końcu prosta droga. W środku otrzepuję buty w ciszy, bez szelestu odwieszam kurtkę i kieruję się w stronę łazienki, z pełnym, wołającym o pomstę pęcherzem. Telewizor w salonie gra najgłośniej, jak jest w stanie, przynajmniej tak mi się wydaje. Z tego tytułu babcia nawet mnie nie słyszy, nawet, kiedy staję tuż za nią, naciskam na ten nieszczęsną deskę, która wydaje z siebie przeraźliwy pisk – siedzi tak, jak siedziała, zajęta oglądaniem swojej telenoweli. Chyba jest już po kolacji, bo nie ma przy sobie talerza ani żadnego pudełeczka po jedzeniu. Przez moment przyglądam się telenoweli, po czym znikam za ścianą wpierw pokoju dziennego, a później naszej wspólnej sypialni. Przez dziesięć nudnych godzin siedzenia w pracy zdążyłem ze sto razy powtórzyć w myślach, iż jeszcze lada chwila, a zasnę. Teraz, kiedy mam taką możliwość, niespodziewanie odechciało mi się jakiegokolwiek snu. Zamiast tego, siedzę na łóżku z zawieszoną głową i splecionymi palcami, patrzę na skrawek podłogi pomiędzy stopami. Nie wiem, co ze sobą zrobić, myślenie okazuje się zbyt trudne, zbyt męczące, równocześnie nie ma mowy o żadnej drzemce, bowiem nie zasnę – nawet na piętnaście minut. Zastanawiam się, kiedy Brianne wróci. Są tu jej rzeczy, musi wrócić tak czy inaczej. Skoro babcia ją słyszała, musiała tu być, a gdyby chciała się wynieść, wzięłaby swój plecak i uciekła gdzieś z dala ode mnie. Ale nie zrobiła tego. To całkiem dobrze.
     Nagle otwierają się drzwi. Nie staje w nich babcia. Nie kryję zaskoczenia.
     – Gdzie byłaś? – pytam trochę zbyt ostro, nie mając niczego złego na myśli.
     – Co cię to interesuje – warczy, nawet na mnie nie patrząc.
     Patrzę na nią z konsternacją.
     – Jedynie zapytałem, nie uważasz, że trochę przesadzasz?
     – Nie. – Przewraca oczami.
     – Byłaś dzisiaj w pracy? – szybko zmieniam temat, zauważając, iż rozmowa schodzi na zły tor. Zachowuję przy tym odpowiedni dystans, odpowiedni ton, żeby przypadkiem nie wyszło tak, jak wyjść nie powinno.
     – Byłam.
     – Będziesz się do końca życia obrażać? – fukam, krzyżując ramiona na piersi.
     – Będziesz do końca życia taki pretensjonalny? – podejmuje temat.
     – Nie jestem pretensjonalny, mówię to, co zdążyłem zauważyć. Ty robisz z tego nie wiadomo co, rzucając jakimiś krótkimi słówkami, jakbyś była obrażana najmocniej na świecie. – Wzruszam ramionami. – Najwyraźniej nie ja jedyny jestem tutaj impulsywny.
     – Ja jestem impulsywna, ale to ty chyba zapomniałeś, że postanowiłeś mnie wymienić sobie na Harriet – prycha, układając usta w uśmiechu.
     Wpierw mam ochotę ją poprawić i opowiedzieć całą tę historię, ale, błagam, to tylko pogorszy moją sytuację.
     – To nie była wina impulsywności – parskam kpiąco. – Nie wiem, czy potrafisz dobrze to zinterpretować, ale jeżeli ktoś jest impulsywny, często robi impulsywne rzeczy, jak wywoływanie kłótni, nieoczekiwane ucinanie jej, czyli, w twoim przypadku, wyjście z pokoju, co tam jeszcze wymienić…
     – To jest zdecydowanie mniejsze zło, niż zostawienie kogoś na pastwę losu, a potem jeszcze powrót, żeby na drugi dzień się kłócić. – Nieoczekiwanie podnosi głos.
     – Brianne! – Wyrzucam ramiona w powietrze i wstaję z łóżka. – Dlaczego do tego wracasz? Przeprosiłem cię, czy to naprawdę za mało? Czego ty jeszcze oczekujesz, że przyjdę z kwiatami, rzucę się na kolana i zacznę błagać o to, żebyś o tym zapomniała? – Chodzę w tę i z powrotem, wymachując nerwowo dłońmi. – Nie możemy pogadać jak ludzie o tym, co stało się wczoraj, tylko, rzecz jasna, cały czas dyskutować, bo ty masz taki ciężki charakter?
     – A czy ja mówię cokolwiek o jakichś kwiatach? – zaczyna się śmiać. – Nie, ale jak myślisz, że przeprosiny wystarczą, to się mylisz, tym bardziej, że twoje słowa, a czyny bardzo się od siebie różnią. I uwierz, że nie tylko ja mam taki „ciężki charakter”, jak to nazwałeś.
     – Jak to wczoraj powiedziałaś? – Mrużę oczy. – Zawsze możesz zrezygnować.
     – No właśnie, Cameron.
     – No właśnie? Co ma oznaczać no właśnie? Nie wiem, czy jesteś świadoma tego, że twoja choroba wszystko utrudnia, ale, popatrz, tak jest. Cały czas coś się dzieje, chodzisz nabuzowana, nie mogę o nic zapytać, bo co? Brakuje ci leków? Czy o co chodzi, Brianne? Przez to, że sama sobie ze sobą nie radzisz muszę cierpieć ja, kiedy jedyne, czego chciałem, to wyjechać gdzieś daleko i zapomnieć o problemach, a tutaj każesz zmagać mi się z kolejnym!
     –  To co tu jeszcze robisz? – Jej głos niespodziewanie staje się chłodny.
     – Miałem szczerą nadzieję na to, że coś się zmieni i nareszcie poznam kogoś, z kim będę rozumiał się bez słów. Próbowałem do ciebie dotrzeć, ale z tobą jest jak ze ścianą. Nie będę zabiegał o to, żeby uzyskać twoje, cholera, miłosierdzie, chciałem być miły, w jakiś sposób cię wspierać. Ale ty wszystko utrudniasz, bo, kurwa, nawet nie potrafisz zadbać o kogokolwiek innego, niż siebie. Z samą sobą masz problemy. Kto normalny, do cholery jasnej, bierze tak mały zapas leków? Czy ty nie widzisz tego, iż nie jesteś jedyną osobą na tym świecie i darcie się na mnie raczej ci nie pomoże? Czy w ogóle cokolwiek ci pomoże, jeżeli nadal taka będziesz? – zadaję kolejne pytania, retoryczne, czy nie, to pozostawiam jej. – Z każdą chwilą uświadamiasz mi, że wybrałem najgorszą z możliwych opcji. – Oddycham głośno, on sam jest nierównomierny, płytki.
     – Nie wypowiadaj się na temat, na który nie masz pojęcia – warczy. – Mały zapas leków? Nie, nie był mały, więc nawet tego nie komentuj. – przerywa na chwilę. – Nie wiem, czy coś mi pomoże i wiesz co? Nie obchodzi mnie to. Ty mnie, z każdym twoim słowem, też coraz mniej obchodzisz. Nie będę się starać o... taką osobę, która nawet nie potrafi uszanować charakteru drugiej. Nie zmienisz mnie, więc śmiało, wracaj sobie do Avenley i dalej karm się nadzieją, że znajdziesz ideał, który tak na marginesie, nie istnieje! – krzyczy. – Jeśli właśnie takie wartości, jakie teraz prezentujesz, chcesz przekazać dzieciom, to cóż. Powodzenia. I mogę sobie być egoistką, ale to już jest jest lepsze, od skreślania osób, które sobie nie radzą. – Patrzy na mnie kpiąco.
     – Skoro nie był taki mały, dlaczego tak szybko się skończył?
     – Proszę cię, z mojej wypowiedzi wyniosłeś tylko to? – śmieje się pustym śmiechem.
     – A co innego mam powiedzieć? Że jest mi bardzo przykro, że jestem ci obojętny? W porządku, jest mi bardzo przykro, nawet nie wiesz jak, tak smutno na tym łez padole. Nie zmienię cię? Z takim podejściem wszyscy będą cię odsuwać. To jakby malarz-amator powiedział, że proszę go nie oceniać, bo on jest profesjonalistą i nie potrzebuje rad. Dzieci? Tak, ty z pewnością znasz wzorzec idealnego rodzica z autopsji, przecież zapomniałem – prycha. – Teraz odpowiesz mi na moje pytanie?
     – Po tym wszystkim? Nie. Zamierzam udać się w pociąg powrotny do mojej idealnej matki, wrócić do szkoły, w której mnie każdy będzie odsuwać i dbać o samą siebie, bo o nikogo innego nie umiem. – Podchodzi do komody, po czym zaczyna zsuwać z niej swoje rzeczy wprost do otwartej torby na podłodze. – Wiesz, co powiedzieć – uśmiecha się, ale nie ma w tym już ironii. – I żałuję, że dałam ci się w to wciągnąć.
     Patrzę na spadające ubrania, niechlujnie lądują we wnętrzu torby, znikając w ciemnościach. Przez dobrą chwilę biję się z myślami – nie mówię nic, jedynie stoję. Spodziewałem się tego.
     – W porządku, wróć do swojego życia. Mam dla ciebie dobrą radę. – Uśmiecham się sztucznie. – Nigdy więcej nie reaguj na facetów, którzy zajeżdżają ci drogę na lodowisku. Zazwyczaj słabi z nich podrywacze. – Niezauważalnie przewracam oczami, czekając, aż Brianne skończy się pakować i dramatycznie wyjdzie na zewnątrz.
     Łapie za uszy torby.
     – Żenujące – prycha. – Tak strasznie narzekasz na mnie, a sam nie jesteś lepszy, wiesz? Obyś nie spotkał na swojej drodze nigdy kogoś takiego, jakim sam jesteś.
     Podnosi ją na wysokość ud i szybkim krokiem wychodzi z sypialni. Mijają kolejne sekundy, ciągle analizując to, co działo się przed momentem, stoję jak osłupiały. Niedługo później tracę ją z zasięgu wzroku. Mrugam kilka razy.
     Naprawdę nie wiem, co mnie do tego skłania – chęć dalszego wykłócania się o własną rację, czy to, iż, mam wrażenie, nie powiedziałem jej wszystkiego? To znaczy… to wcale nie jest tak, że widzę w niej okropną osobę, kogoś bez zalet, kompletne zero. To, co jej wyrzucałem, odnajduje odzwierciedlenie w mojej faktycznej opinii na jej temat, ale nie składa się ona tylko z tych negatywnych rzeczy. Brianne niejednokrotnie była świetną kompanką podróży, ale nigdy tego nie usłyszała, bo jedyne chwile tej pseudoszczerości miały miejsce podczas kłótni. Gdzie zazwyczaj mówiłem najgorsze rzeczy, które przyszły mi na myśl. Nie widzę sensu kontynuowania tej podróży, wieczne przepychanki słowne i mocne słowa, jakie padły dzisiejszego wieczora przekreślają szanse na zbudowanie jakiejkolwiek relacji między nami, nawet koleżeńskiej, nie mówiąc o żadnej przyjaźni. Co nie znaczy, że nie mogę tego zrobić. Jeżeli wyjdę na hipokrytę albo dupka, trudno, nie mam nic do stracenia.
     Truchtam korytarzem w stronę zamkniętych drzwi, których próg przed chwilą przekroczyła Brianne. W biegu zakładam kurtkę, wybiegam w kapciach, które zaoferowała mi zajęta swoją telenowelą babcia. Dziewczyna przeszła już parę metrów, jak podpowiadają mi moje matematyczno-geograficzne zdolności. Choć mnie usłyszała, czego jestem pewien, wcale się nie odwraca, tylko idzie przed siebie, gdzieś w głąb wsi.
     – Brianne! – wołam. – Brianne, poczekaj!
     Nie reaguje, w dalszym ciągu. Właściwie to nic dziwnego.
     – Nie możesz wychodzić sobie o tej porze z nadzieją, iż znajdziesz jakikolwiek nocleg lepszy od tego. Gdyby mogli, pozabijaliby wszystkich turystów – ciąglę wrzeszczę, czując, jak zdziera mi się gardło. – Brianne!
     – I to niby ja mam ze sobą problemy?! – krzyczy, odwraca się nagle, podchodząc do mnie szybkim krokiem. – Wracam do swojego życia, a ty do swoich poprzednich problemów, proszę bardzo, tego chciałeś?! To mnie zostaw, bo nie powinien cię obchodzić mój dalszy los. – Kładzie ręce na mojej klatce piersiowej, odpychając. – Idź sobie, już, na co czekasz?!
     – Tylko na jedną rzecz.
    Nienawidzę siebie najbardziej na świecie. W jej oczach będę dupkiem, obrzydliwym dupkiem, który nie potrafi nad sobą zapanować, nie potrafi zapanować nad emocjami i jest idiotą. Pokaże mi środkowego palca, już to sobie wyobrażam.
     Skoro mamy zakończyć tę wycieczkę, zróbmy to z przytupem. I tak zapamięta mnie jako najgorszego chłopaka na świecie, więc jeden gest w tę czy we wte nie zrobi większej różnicy.
     Nachylam się nad nią, to wszystko nie trwa nawet sekundy, jednak mam jakieś przedziwne wrażenie, że zaraz mnie sparaliżuje. Albo ona psiknie mi gazem pieprzowym po oczach. Albo dziabnie scyzorykiem w kark. To nie taki głupi pomysł na zabójstwo. Delikatnie, można powiedzieć, że niepewnie, dotykam jej ust swoimi. Brianne chyba nie nadąża z tym, co się dzieje, więc, wykorzystując ten fakt, pogłębiam pocałunek. Ułamek chwili. Nie dłużej. Zbyt wiele emocji jednocześnie.
     Odsuwam ją zdecydowanym ruchem i, przyłożywszy dwa palce do czoła, salutuję jej.
     – Idź już, może ktoś cię przygarnie – sarkam, po czym odwracam się na pięcie i najszybciej, jak jestem w stanie, ale nie zbyt sztucznie, wracam do domu babci. Nad ranem prawdopodobnie wyjadę, jeszcze nie wiem jak, ale znajdę sposób. Zresztą, co za różnica.
     Nadal nie wierzę w to, że pocałowałem Brianne Waldorff tak bez konkretnej przyczyny.

+80PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz