27 gru 2019

Od Michaeli C.D Carneya

– Chyba nawet nie mogę wyrazić niezadowolenia. Za bardzo się obawiam, co byś mógł zrobić po mojej odmowie na nocleg – fuknęłam, wyrywając się z jego uścisku. – Śmierdzisz alkoholem, lepiej się umyj i przebierz w czyste rzeczy – zamknęłam drzwi, przekręcając klucz w zamku. – Dam ci ubrania na przebranie. Masz taki sam rozmiar, jak mój zamordowany współlokator – uśmiechnęłam się słodko, gdy Carney wbił we mnie zdezorientowane spojrzenie.
– Już przepraszałem – podniósł głos, zapewne myśląc, że to załatwi sprawę.
– To go nie wskrzesi – burknęłam, kiedy zniknęłam w salonie. Pospiesznie wygrzebałam z szafy koszulkę ze spranym nadrukiem oraz luźne, wygodnie spodnie i wręczyłam je w trzęsące dłonie chwiejącego się mężczyzny. – Nie śpisz ze mną w jednym łóżku, a w małym pokoju gościnnym, tak dla wyjaśnienia. I miałabym gorącą prośbę, abyś nie szperał w moich rzeczach, jak jakiś pasożyt. Mam już dość twojej ingerencji w moje życie – rzuciłam na odchodne, zaszywając się w głównym pokoju.

~***~
Wyjmowałam dwa duże kubki, gdy do kuchni wkroczył ospały Carney, szurając nogami. Sherlock momentalnie zerwał się ze swojego posłania i, z charakterystycznym stukaniem ostrych pazurów o panele, doskoczył do mężczyzny. Ten podrapał go między uszami i spytał:
– Może mógłbym w czymś pomóc?
– Przynajmniej oszczędź mi psa, wtedy będę wręcz emanowała szczęściem – wywróciłam oczami, wsypując dwie czubate łyżeczki kawy do jednego z naczyń. – Rozpuszczalna czy mielona? – powiedziałam po chwili ciszy.
– Mielona – odparł, siadając ciężko na krześle stojącym przy niewielkim stoliku, tym samym uciął rozmowę i pogrążył się w treściach pojawiających się na ekranie jego telefonu. Wziął głęboki oddech, mocno zaciskając powieki. 
– Jeżeli zajdzie taka potrzeba, to mam coś przeciwbólowego. Jakieś proszki na kaca też pewnie znajdę, więc jak coś, to mów – postawiłam kolorowe kubki ze wrzącym napojem na podkładkach.
– Nie, nie o to chodzi – ciemnowłosy zakrył usta dłonią, wciąż wpatrując się w telefon. – Mój brat... Jego już nie ma.
– Rozumiem – tylko na tyle było mnie stać a tamtej chwili. – Po prostu rozumiem – podeszłam do mężczyzny i położyłam mu dłoń na ramieniu. Pociągnęłam go za rękę, tym samym nakazując, aby się podniósł. Gdy stanął na wyprostowanych nogach, od razu objęłam go w pasie, stając na palcach. – Wydaje mi się, że wiem, co czujesz – powiedziałam szeptem wpatrzona we wzorek na szarej koszulce, ale Car najwidoczniej nie był w nastroju na większe czułości, więc odsunął mnie na długość ramion. Kątem oka zauważyłam, że jego policzki stały się nieco wilgotne.
– Popełnił samobójstwo, chociaż naprawdę nie spodziewałbym się tego po nim – zaśmiał się smutno, próbując powstrzymać szloch. – Za kilka godzin odbędzie się pogrzeb i czy mogłabyś...
– Tak, Carney – niepewna tego, co robię, delikatnie dźgnęłam go w bok. – Znajdę u siebie jakiś garnitur, bo zdaję sobie sprawę, że nie zamierzasz wracać do swojego mieszkania po tym wszystkim, co zaszło wczoraj. Wiem, że to nie na miejscu, ale po ceremonii stawiam kolejkę. Zakładam, że będziesz tego potrzebował, więc... – wzruszyłam ramionami, z pasją oglądając kapcie, które miałam na stopach.
– Zawsze taka jesteś? – podjął rozmowę prokurator. Odpowiedzią było moje pytające spojrzenie. – Po tym wszystkim, co zrobiłem, ty, jak gdyby nigdy nic zapraszasz mnie na drinka? – uniósł brew i wydawało mi się, że na raz jego łzy ulotniły się.
– A jak inaczej można wyrwać faceta, jak nie na alkohol? No, ewentualnie na szybki numerek, ale to przecież nie w moim stylu – pokręciłam głową, jakbym nigdy nie przespała się z osobą stojącą tuż przede mną. – Naprawdę wiem, jak się teraz czujesz, Carney, i  naprawdę jestem w stanie się przemóc i spędzić z tobą najbliższe godziny. A teraz poszukamy tego odświętnego stroju – założyłam włosy za uszy gotowa, aby wywlec zawartość szafy na podłogę w całym mieszkaniu.


~***~
Zacisnęłam mocniej granatowy krawat  założony pod sztywnym kołnierzem białej koszuli po czym zapięłam przy niej ostatni  upierdliwy guzik.
– Jest już trochę lepiej? – delikatnie wygładziłam ciemną marynarkę, spoglądając na nieco oziębłą twarz mężczyzny.
Było już po wszystkim i nie obeszło się bez łez, smutnych min i klepania po ramionach, które teoretycznie miało podnieść drugiego człowieka na duchu. W praktyce zaś te dyrdymały się nie sprawdzały.
– Może i tak, sam nie wiem – mężczyzna westchnął i na nowo się zasępił. – Ale naprawdę coś mi tutaj nie pasuje, czuję, że coś nie gra – uderzył pięścią w otwartą dłoń, aby podkreślić swoją pewność.
– Nie  zajmuj się tym teraz. Jak wrócimy, to wtedy będziemy nad tym myśleć, a teraz natomiast lepiej skupić się na bliskich – po zrezygnowanym westchnięciu Carneya dodałam: – Zdaję sobie sprawę, że integracja z rodziną nie jest twoim ulubionym zajęciem, ale sam wiesz, że oni teraz tego potrzebują, więc chodź – wsunęłam rękę pod jego zgięte ramię i pociągnęłam do wyjścia z łazienki. Za ciemnymi drzwiami naszym oczom ukazał się ponury korytarz oddający równie smętną atmosferę panującą w całym domu. Udaliśmy się – jak domniemałam –  do głównego pokoju w lokum. Był to salon z przestronnym balkonem, z którego rozpościerał się widok na cichą okolicę. Wokół masywnego stołu ustawionego w centrum krzątały się postaci w żałobnych strojach. Zwiesiłam głowę i mocniej przywarłam do ramienia mężczyzny. Nie chciałam nawiązywać z nikim nawet przelotnego kontaktu wzrokowego, tylko trzymać się na uboczu. Natłok myśli przetrwało głuche trzepnięcie o materiał oraz dźwięczny, męski głos:
– Carney, synu, jednak się tutaj pojawiłeś. Po tak długim czasie w końcu cię widzę – przepełniony dumą, siwiejący jegomość zaczepił prokuratora. – Siadajmy już przy stole, powinniśmy nadrobić zaległości – zaśmiał się pod nosem i podążył do pozostałych zaproszonych.
– Nie wiem czy to dobry pomysł, Car – zmarszczyłam brwi, dzieląc się z nim swoimi obawami.
– Będzie dobrze, obiecuję – szepnął, ale jego głos nie był zbyt przekonujący. Obydwoje ciężkim krokiem podeszliśmy do tłumu i zasiedliśmy obok siebie.
Rodzina kolejno wypowiadała się na temat zmarłego, za każdym razem składając najszczersze kondolencje ojcu Carneya, który wyrazy współczucia przyjmował ze stoickim spokojem. Już wiedziałam, skąd prokurator nauczył się tego opanowania.
– Synu, – zaczął gospodarz, zwracając ku nam głowę. Przyglądał się naszej dwójce przez dłuższą chwilę, a z każdą sekundą jego twarz coraz bardziej wykrzywiał grymas niezadowolenia oraz pogardy – myślałem, że stać ciebie na coś lepszego – powiedział na tyle głośno, aby to stwierdzenie dotarło nawet do osób siedzących na krańcach stołu. – To niemałe zaskoczenie i zawód dla twojej rodziny, Carneyu – dodał, przesuwając wzrokiem po mojej twarzy. Gdy dokładnie mnie otaksował, cmoknął z drwiną i otrząsnął się, jakbym była czymś odrażającym i przyprawiającym o mdłości. – Kim w ogóle ma być ta dziewczyna? Psuje twój wizerunek, mój po części też, bo zjawiła się w tym domu – oczy coraz większej ilości ludzi oceniały mnie, aby następnie ofukać ustami, które zaciskały się w wąskie linie, wyrażającym dezaprobatę i lekceważenie. – Nie zarabiasz zbyt wiele, mam rację, hm? – starszy zadał pytanie, które odebrałam jako retoryczne, więc nie odezwałam się ani słowem. – Ponadto nietaktowna. Carney, synu, nie uważasz podobnie, jak wszyscy tutaj zebrani?
– Jak niby?
– Wiązanie się z tak nisko postawioną osobą, jak ta dziewka, to hańba dla naszego rodu. Ona przecież nie potrafiłaby poradzić sobie z odpowiedzialnością zwiazaną z noszeniem twojego nazwiska, co zresztą byłoby największym z jej życiowych osiągnięć, jak nie jedynym. To nie zniosłoby takiej presji, ba, nie mówiąc o poszanowaniu pieniądza, którego z pewnością nie posiada zbyt wiele i... – po tych słowach wyłączyłam się, nie byłam w stanie słuchać dalszych obelg.
Zostałam nazwana "tym".
Odsunęłam się niemal bezszelestnie, jednakże wstałam od stołu odprowadzana przez spojrzenia wszystkich zebranych. Starając się, aby nie stukać obcasami o podłogę, opuściłam salon i przez dłuższą chwilę błąkałam się po labiryncie korytarzy, szukając wyjścia i uwolnienia się od słów, które utkwiły mi w pamięci. Gdy w końcu dorwałam się do frontowych drzwi i zaczerpnęłam potężnego haustu powietrza, wbrew woli moje nogi pod długą spódnicą czarnej sukienki zadrżały tak samo, jak wargi. Zresztą, ojciec Carneya stwierdził tylko fakty i nie miałam mu tego za złe. Winiłam tylko siebie za nieumiejętność radzenia sobie z oceną innych ludzi.
Okrążyłam dom, na którego tyłach dostrzegłam niewielką furtkę, a za nią bujne krzewy i kwitnące drzewa owocowe. Ich widok pozwolił mi wyciszyć myśli, dlatego w mgnieniu oka pchnęłam metalową bramkę i przyspieszyłam kroku, aby skryć się w sadzie. Dogodnym miejscem okazała się być jabłoń, a tak dokładniej jej pień, po którym zsunęłam się powoli i klapnęłam ciężko na bujnej, wonnej trawie. Przymknęłam powieki, nie chcąc dopuścić do histerycznego szlochu.
– Mish... – powiedział zmęczony głos. – Nigdy bym nie pomyślał, że mój ojciec jest w stanie...
– Nie, nic nie mów. On po prostu miał rację, to ja mam problem z przyjmowaniem krytyki. Po drugie, jakoś nie mogę pogodzić się z tymi faktami, to wszystko – wstałam raptownie, napotykając przed sobą tors mężczyzny. – I tak już mieliśmy wyrzucić siebie nawzajem ze swoich żyć, tak będzie prościej i lepiej – wyszeptałam.
Ilość słów: 1384
[ Carney? ] 

+20 PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz