18 lis 2018

Od Camerona [3/3]

          Nie odwracałem wzroku, pomimo stukania mnie w ramię. Raven powtarzała w kółko to samo, pytając, czy coś się stało. Nerwowo stukałem palcami w ławkowe deski. Westchnęła. Chwilę później stała już przede mną, mierząc mnie nerwowo.
          — Cześć Raven — odezwałem się. — Miło cię widzieć.
          No nie byłbym taki pewny.
          — Muszę już lecieć, bo niedługo idę na... rozmowę kwalifikacyjną. Mówiłem ci. To znaczy, pisałem.
          Prędko uniosłem się, coraz to szybszym krokiem mknąc w stronę mojego mieszkania. Przysiągłem sobie, iż tak łatwo nie dam zwieść się żadnej kobiecie, a co tu dopiero mówić o Marshall. Pomimo jej bezdyskusyjnych i faktycznych zalet, hejże!, była mi dosłownie obca. A ja musiałem skupić się na mojej pracy, moim rozwoju i moim zarobku, sprawą drugorzędną są przyjaźnie czy inne takie... relacje. Oh, tak, relacje to definitywnie najlepsze słowo.
          Zająłem się różnymi bzdetami, byleby czas minął szybko. Już nadchodziła osiemnasta. Ubrany w moje najlepsze spodnie i jedyną koszulę krążyłem po pokoju, grzebiąc w telefonie. Ten nagle zawibrował, przez co o mało nie upuściłem go na twardą podłogę. Była to mailowa odpowiedź od... autora ogłoszenia o mieszkanie. Zaskoczony otworzyłem wiadomość, czytając ją szybko.
Dzień dobry. Dziękuję za odpowiedź dotyczącą mojego ogłoszenia. Myślę, że najlepiej byłoby spotkać się na żywo, aby porozmawiać na ten temat. Obejrzałby Pan mieszkanie, po czym podjęlibyśmy decyzję. Miłego wieczoru.
          Och, Boże, ekscytacja osiągnęła tak wysoki poziom w mojej krwi, że porównałbym to z adrenaliną towarzyszącą mi w chwili, gdy wraz z Roxy przenieśliśmy się tutaj, do Avenley River. Dobrze, dobrze, Roxanne nie ma nic do rzeczy, powinienem przestać wyobrażać sobie ją tutaj ze mną, cieszącą się tuż u mojego boku. Zaskakujące jest to, jak można tak szybko wprawić się w zły nastrój, tym bardziej samemu. Była na tyle niezwykła, bym nie mógł o niej zapomnieć? Była. Naprawdę była. A teraz jest daleko, hen daleko, a ja osiągam sukcesy. Czy to coś znaczy? Jasne, że znaczy. To wszystko musi być znakiem, że wcale nie była mi potrzebna do szczęścia, wręcz przeciwnie — to szczęście mi zabierała, martwiąc mnie na każdym kroku. Spojrzałem kątem oka na zegarek.
          Siedemnasta pięćdziesiąt.
          O kurwa.
          Pędem wybiegłem z mieszkania. Drzwi trzasnęły, a ja zbiegałem ze schodów jakby goniło mnie stado tygrysów. Pędziłem ile sił w nogach w stronę sklepu, to tylko kilka drobnych kilometrów, tylko dwa, trzy, Bóg wie. Wymijałem ludzi spoglądających na mnie spod przymrużonych powiek, skacząc między nimi i przepraszając. Kiedy zasapany wbiegłem do sklepu, zastałem zdezorientowanych pracowników.
          — Dzień dobry, hmm, gdzie mógłbym znaleźć szefa, um... Travisa Stevensona? — zapytałem, próbując zachować choć gram powagi. Jedna z pracownic wskazała na drzwi na samym końcu sklepu. — Dziękuję!
          Tym razem już szedłem, spokojnie, noga za nogą. Próbowałem powstrzymać stres, uspokoić dłonie, które już teraz oplatały siebie wzajemnie, dając mi do zrozumienie, że jednak to zbyt wielki strach. Zapukałem trzy razy w drzwi, oczekując na krótkie zaproszenie do wejścia, tak na wszelki wypadek. Po usłyszeniu "proszę!", wszedłem do pokoju, siadając automatycznie na krześle.
          — Jeśli się nie mylę, pan Cameron Monaghan? — Odłożył okulary na biurko. — Bardzo miło pana widzieć. Jak wiesz, jestem Travis Geralt John Stevenson, ale najlepiej będzie, jeśli będziesz mówił mi Travis, Cameron, bo wbrew pozorom tak stary nie jestem.
          Skinąłem głową, przegryzając wargę.
          Zadawał mnóstwo pytań, ja ciągle odpowiadałem. Tak wyglądała cała rozmowa. Ach, poza tym trochę pożartował, pośmiałem się. I dostałem tę pracę. Podziękowałem. Na zewnątrz jednak nie próżnowałem, podskoczyłem jak najwyżej, wymachując rękoma. Mam tę pracę. Mam tę pracę. Mam tę pracę. Mam tę pracę. Mam tę pracę. Mam tę pracę. Mam tę pracę. Mam tę pracę. Mam tę pracę. Mam tę pracę. Mógłbym wykrzykiwać to jak najgłośniej, ile tylko razy moje gardło zdoła. W końcu, w końcu, w końcu! Dowiedziałem się, iż najbliższa wypłata czeka mnie za tydzień w piątek, dzięki czemu n a r e s z c i e będę mógł jak najbardziej poważnie załatwić sprawy z mieszkaniem. Niby to tylko praca, jednakże... dla mnie to stanowiło coś w rodzaju kropki. Nie, nie kropki. To nowy rozdział, zatrudnienie w innym miejscu jest jak kolejny epizod w moim życiu. Czy to brzmi sensownie? Nie? Mniejsza z tym, po prostu cieszę się bezgranicznie. Złapałem za telefon, dzwoniąc na załączony w mailu numer telefonu. Przywitał mnie ciepły, damski głos
          — Moglibyśmy umówić się w środę po południu, około siedemnastej, jeżeli dla pani nie będzie to żadnym problemem.
          Niedziela nadeszła nader szybko. Już od rana myślałem o dzisiejszym spotkaniu z Raven, co przejawiało się nie tyle co radością, a... och, nie mam słów. Chodzi mi o coś w rodzaju strachu. Nie, nie strachu. To coś jak... uprzedzenie, dystans do niej. Nie potrafiłem cieszyć się myślą, że hej, z kimś się gdzieś wybieram, bo od razu na horyzoncie pojawiały się czarne chmury krzyczące "nie jesteś jedyny, pewnie robi tak z każdym!". Zastanawiałem się nad ubiorem — elegancko, luźno? Moja szafa liczyła nie więcej niż trzy pary spodni i pięć podkoszulków, na dodatek dwie bluzy. Wszystko było noszone po maksymalnie dwa dni i ręcznie prane, żeby nikt nie wziął mnie broń Boże za brudasa czy niechluja. Sięgnąłem po wsuwaną bluzę z kapturem i zwyczajne czarne spodnie.
          O siedemnastej dwadzieścia stawiłem się na ustalonym miejscu, czekając na Raven.

RAVEN MISIAKU?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz