23 lis 2018

Od Juliena cd. Dearden

Nie posiadam fotograficznej pamięci. Nawet nie staram się zapamiętać imion i nazwisk innych, jeżeli same naturalnie nie utkną mi w pamięci. Dla niego jednak zrobię wyjątek.
Odwracam się do dyrektorki, która całkiem dobrze zniosła tę scenę, stojąc dalej w godnej postawie głowy tej placówki, która przynieść nam może więcej szkód, niż dobra.
To nie tak, że opina ludzi, jest mi całkiem obojętna. Byłem oceniany, odkąd pojawiłem się w swojej rodzinie. Sprawa wygląda inaczej ze świadomością bycia ocenianym. Kiedyś mi na tym bardziej zależało, dzisiaj nie ma dla mnie aż tak ogromnego znaczenia. Wydaje mi się, że Dearden jednak ma inny pogląd. Wyszła z klasą, odgrywając rolę opanowanej i niewzruszonej arystokratki najlepiej, jak tylko umiała. Mimo wszystko, w mojej głowie pojawiła się myśl, że całkiem niepotrzebnie dała się sprowokować. Mogła mu odpowiedzieć całkiem inaczej.
A ja mogłem się wtrącić. Tylko że jedyne co chciałem zrobić, to zmierzyć odchodzącą dziewczynę wzrokiem i nic więcej. Tym razem wszystko poszło według planu.
Przeciskam się przez wychodzące dzieciaki i idę do wyjścia.
To jedna z najbardziej niekomfortowych sytuacji, w jakiej się znajduję. Ostatnią rzeczą jest pocieszanie praktycznie obcej dziewczyny - jakiegokolwiek człowieka. Nawet fakt, że nie za bardzo wzrusza mnie jej poruszenie, nie wpływa na decyzję, o podjęciu stosownego kroku, połączonego z inicjatywą wobec Dearden, u której na zaróżowionych policzkach od emocji powstały czarne ślady tuszu.
Nie wiem, czy jest mi jej szkoda, bo idąc szybkim krokiem przez korytarz, domyślając się tylko, że musiała koniecznie wyjść na rześkie powietrze w celu ochłonięcia, myślałem tylko o tym prawie dorosłym gówniarzu, który za niedługo zaszczyci społeczeństwo swoją pełnoletnością i pełną przynależnością do reszty "odpowiedzialnych" ludzi.
- Masz ochotę na śniadanie? Znam niezłą knajpę zaledwie kilka przystanków dalej? - stara się brzmieć normalnie, ale nie jest w stanie ukryć głębokiego nabrania powietrza, aby uspokoić wszystko w środku. Pociąga szybko nosem i wyciera wierzchem dłoni łzy, rozmazując przy okazji ślady tuszu. Wygląda żałośnie, ale nie na tyle bym oceniał ją negatywnie.
- Co to miało być? - pytam nieco zbyt ostrym tonem, nie odpowiadając na jej pytanie. Wzdycha i chowa nerwowo dłonie do kieszeni czarnego płaszcza. Nie miało to tak zabrzmieć, ale raz kozie śmierć.
- Jestem w stanie znieść wiele. Spojrzenia, gesty, plotki, ale nie te, które tyczą się mojej rodziny - odpowiada twardo, stanowczo kładąc nacisk na każde słowo, w razie, jakby ktoś niechcący był niedaleko i słuchał rozmowy.
- Jesteś przewrażliwiona - rzucam nieco zirytowany.
Dlatego nie nadaję się na skomplikowane konwersacje. Gdyby tylko jej rodzina była kojarzona ze sprawą, która nie nadaje blasku nazwisku. Prawda jest taka, że nie ona jedyna jest tym szczęśliwcem, naznaczonym przez złe decyzje swojej rodziny.
Moje obawy co do ślubu ojca i Renee są złożone, ale jestem pewien, że to nie będą zwykłe, niekomercyjne zaślubiny, a moment, w którym wszyscy będą próbowali nie dobrać się do swoich gardeł. Na czele z mediami, które są gotowe odkopać nawet najstarszą przeszłość.
- Może i jestem. I nie obchodzi mnie, czy to popierasz, czy nie - wow, gdy jest zła, to szczeka głośniej, niż gryzie.
- Nie powiedziałem, że cię nie popieram i nie interesuje mnie twoje zdanie. Chodziło mi tylko o twoją oszczędność. Groźba? Nie łatwiej było mu po prostu przywalić? - delikatnie się uśmiechnęła, jakbym powiedział właśnie żart. Ja rzucający żartem, to samo w sobie jest żartem. Mniejsza o to. Wyczułem ją.
- Nie posługuję się przemocą fizyczną, aby skazać się na jeszcze większy skandal. Odpowiadając na twoje nieme pytanie, nie pozwolę również tobie spowodować, abym była wytykana palcami - mierzy mnie spojrzeniem - Ale przyznaję, przemknęła mi przez głowę ta opcja.
- Mam lepszy pomysł, co do naszego śniadania - mówię i zastanawiam się, czy właściwie ją minąć, czy czekać na reakcję. Jej wzrok wydaje się nieco mniej obronnie nastawiony, a ramiona delikatnie opadają, co może oznaczać, że nie zdenerwowałem jej aż tak bardzo, jak mogłem. Zresztą, nie miałem zamiaru - Potrafisz grać w bilard?
~*~
Sala na dole wyglądała, jak ciemnia. Pomalowane na czarno ściany. Pośrodku obite suknem stoły do bilardu. Po bokach kilka stolików do pokera. Przyćmione światło podwieszonych pod sufitem reflektorów. W powietrzu duszący zapach dymu papierosowego.
Jestem pewien, że ją to zniechęci.
Wybieram stół najdalej od schodów.
- Nigdy nie grałam w bilard - wyznaje. Rzucam jej ukradkowe spojrzenie - No co?
- Wybierz kij - wskazuję na przymocowany do ściany stojak. Bierze jeden z kijów i wraca z nim do stołu.
Przesuwam dłonią po ustach, ścierając z nich uśmiech.
- Coś nie tak? - pyta.
- W bilardzie nie ma home run - przytakuje.
- Nie ma. Rozumiem.
- Trzymasz go, jak kij baseballowy - spogląda na ręce i momentalnie unosi dumnie głowę - Tak mi wygodniej - denerwuje mnie ta jej przemądrzałość i pokazywanie, że wszystko jest robione z zamiarem. Mam ochotę przewrócić oczami, ale mogę się domyślić, że to tylko wzmocni jej potrzebę robienia mi na złość po kryjomu. Przecież nie okaże tego bezpośrednio, że robi to specjalnie.
A ja też potrafię być złośliwy. I to bardziej niż chcę.
Staję za jej plecami, kładąc dłonie na jej biodrach i ustawiam przed stołem. Otaczając ramionami jej sylwetkę, chwytam kij.
- W ten sposób - mówię, przesuwając jej dłoń o kilkanaście centymetrów - I... tak - ujmuję ją za lewą rękę, układając kciuk i palec wskazujący w "pętelkę". Wspieram lewą rękę na stole. Wsuwam czubek kija między "pętelkę", nad kostką serdecznego palca - Ugnij się w talii - pouczam ją.
- Chyba sobie żartujesz - wciągam powietrze do płuc i rzucam jej znudzone spojrzenie. Przewraca oczami i pochyla się nad stołem. Wyciągam szybkim ruchem kij spomiędzy jej palców.
- W którą bilę chcesz uderzyć? - pytam, mając na myśli kule ustawione na stole, naprzeciw niej, w trójkąt - Polecam tę zieloną z przodu.
- Najbardziej lubię fioletowy kolor.
- Niech będzie fioletowa - przesuwam kijem w przód i w tył, celując w rozgrywającą bilę, żeby nauczyć ją ruchu.
Nareszcie się skupiła. Chociaż coś. Mruży oczy i obserwuje.
- Ciut za daleko - komentuje. Delikatnie unoszę kąciki ust w górę.
- O ile założysz się, że nie?
- O pięć avarów - lekko kręcę głową.
- Kurtka.
- Chcesz moją kurtkę? - prycha rozbawiona.
- Chcę, żebyś ją zdjęła.
Uderzyła z moją pomocą, rozbijając trójkąt. Odbite rykoszetem bile potoczyły się w różne strony.
- Okey - powiedziała, ściągając kurtkę - Może i trochę mi zaimponowałeś - podchodzę do drugiego krańca stołu, taksując układ bil - Ale tym razem tej w zielone paski nie uda ci się uderzyć - mówi, wybierając ją umyślnie, bo przed rozgrywającą zasłania ją masa kolorowych.
Pochyliwszy się nad stołem, wycelowałem i uderzyłem w rozgrywającą, która z impetem trafiła w czerwoną trójkę, wrzucając bilę w zielone paski do łuzy.
Roześmiała się nerwowo.
- Może i zaimponowałeś mi trochę bardziej - unoszę wzrok wciąż pochylony nad stołem - Nie było żadnego zakładu - powiedziała, zmieniając pozycję. Dyskretnie wytarła dłoń o biodro.
- Ty potrafisz powiedzieć coś miłego - udaję zdziwionego. Dziewczyna przechodzi na inny bok stołu i przymierza się do innej, czerwonej bili.
- W przeciwieństwie do niektórych - rzuca mi szybkie spojrzenie i z powrotem spuszcza je na kulę. Opieram się o kij, powstrzymując ochotę westchnięcia spowodowaną tą uwagą.
- Zbyt nerwowo zareagowałaś wtedy w szkole - rzucam - Gdybyś podeszła do tego ze spokojem, gówniarz wiedziałby, że cię to nie rusza. A teraz ma szansę wkurzać cię częściej - uderza w kulę, która jednak nie trafia, odbijając się od ścianki. Dearden prostuje się i przeszywa mnie spojrzeniem.
- Możemy o tym nie rozmawiać? Myślałam, że ten temat zamknęliśmy - stara się, aby jej głos brzmiał poważnie - I dziękuję za radę, ale obędę się bez niej. Twoja kolej - wskazuje na stół.
- Dałaś się sprowokować - kontynuuję bez względu na jej sprzeciw. Słyszę niemal, jak jej wyraz twarzy "warczy" ze zdenerwowania.
- O przepraszam! - rzuca pretensjonalnie - Od kiedy nie wolno mi okazywać emocji? - krzywię się na ten sarkazm. Odwracam spojrzenie, bo w tym momencie ta konwersacja wydaje mi się bezużyteczna i niepotrzebna. Nie zamierzam się z nią kłócić o oczywistą rzecz, której świadomość powinna mieć - Więc właśnie. Niech każdy zajmie się sobą.
- Ludzie to będą wykorzystywać. Jeśli nie nauczysz się przed tym bronić, zjedzą cię i jeszcze się obliżą. Połowa społeczeństwa życzy śmierci takim, jak my, tylko za sprawą nazwiska i dawnych postępków naszych rodzin w przeszłości, choć pewnie o tym wiesz.
- Nie musisz mi tego uświadamiać, ale dzięki za dobre chęci - prycha pod nosem. Uderzam w bilę i podnoszę się, spierając o krawędź stołu.
- Nie ma za co - uśmiecham się sztucznie, lecz po chwili wracam do normalnego wyrazu twarzy - Nie jestem twoim wrogiem, Dearden. A ty się zachowujesz, jakbym to ja był tym szczeniakiem ze szkoły, obraził cię i twoją całą rodzinę i pojechał babkę, która od dawna nie żyje. Nie mam w tym celu, inaczej, gdybyś mnie do tego sprowokowała.
- Nie czuję się ani trochę rozluźniona - stwierdza, ignorując przy tym moją całą wypowiedź.
Prostuję się, bo wiem, że za chwilę prawdopodobnie znów odpowiem jej w sposób, z którego nie będzie zadowolona, a moment ugody zostanie ponownie zerwany. Nasza współpraca, czy jakkolwiek to nazwać, nie ma najmniejszego sensu, a mój ojciec to idiota.
Jednak, gdy tylko unoszę głowę, mój wzrok pada na schody, na których tle miga mi znajoma sylwetka, z powodu której wcale nie jestem zadowolony. Odwracam się plecami.
- Musimy wyjść - mówię. Dearden spogląda mi przez ramię, ale podejrzewam, że nie zauważa nic podejrzanego. Tak czy owak, zabiera kurtkę i odkłada kij. Nie rzuca mi pytającego spojrzenia, jakby doskonale wiedziała, co ma zrobić. To spojrzenie jest raczej ostrzegawcze i z dystansem.
Kieruje się do wyjścia. Odwracam się zaraz za nią, wzrokiem dyskretnie omiatając całą placówkę. Wchodzę po schodach, opuszczając pomieszczenie z potencjalnym zagrożeniem. Staję na przedostatnim stopniu, gdy przede mną zatrzymuje się Dearden i wpatruje, oczekując najwyraźniej wyjaśnienia, dlaczego tak nagle się zrywamy. Chyba śni, myśląc, że jej powiem.
- Nie ma mowy, abym odpuściła - mówi, jakby czytała mi w myślach. Łapię ją za rękę i pociągam parę kroków dalej.
- Skończymy naszą małą wojenkę kiedy indziej, skarbie - uśmiecham się złośliwie.
Chyba nie lubi, jak się do niej ktoś tak zwraca. Widać to było po jej wyrazie twarzy. Mogłem być niemal pewien, że od teraz wprowadzi jakieś słowne złośliwości obronne. Tak naprawdę, nie wiem o niej nic, a tym bardziej o jej zachowaniu. Człowiek nosi swoje maski nieustannie. Może to być jedna z nich.
- Julien! - dźwięk mojego imienia przeszywa powietrze w korytarzu, które i tak jest gęste, i nieprzyjemne.
- Po prostu idź przed siebie i skręć w pierwszy lepszy korytarz - mówię przyciszonym głosem do dziewczyny i zatrzymuję się, lecz nie odwracam. Patrzę, jak idzie przed siebie i według polecenia skręca w lewo. Dopiero wtedy spuszczam spojrzenie, godząc się z tym że będę musiał się odwrócić.
Dotyk na ramieniu dochodzi do mnie szybciej, niż się spodziewałem, dlatego moje plecy nieco się spinają.
- Dawno cię nie widziałem - nieszczery ton zdziwienia połączony z nutką ironicznej radości spowodowanej moim wizerunkiem, wcale nie napawa mnie spokojem.
Daję się odwrócić, tylko dlatego, że zostałem rozpoznany, choć opuszczam ramię jak najbardziej w dół, by pozbyć się nieprzyjemnego ciężaru spoczywającej na nim dłoni. Twarz Henry'ego sprawia, że jest mi jeszcze bardziej nieprzyjemnie i od teraz muszę się pilnować, żeby przypadkiem mój głos nie brzmiał zbyt sztucznie.
- Właśnie wychodzę. Spieszę się - mówię ze znudzeniem, ale nie sądzę, aby to był odpowiedni argument, by móc się wyrwać w tej chwili.

Dearden?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz