28 lis 2018

Od Camerona cd. Raven

          Piętnaście minut później wyszliśmy z knajpy, zastanawiając nad kolejnym punktem, tudzież celem, naszej podróży, małego spotkania, Bóg wie, jak miałbym to prawidłowo nazwać. Pomimo wyraźnych początkowych chęci na natychmiastowy odpoczynek, wspólnie uznaliśmy, że wybierzemy się do Parku Ernest Venonce, by to tam przysiąść na parkowej ławeczce. Przez krótką chwilę musiałem intensywniej pomyśleć, czym mogła zmęczyć się znajoma. Hej, z tego co wiem, do umówionego miejsca wcale nie miała tak daleko, a razem byliśmy jedynie w tej restauracji fast-foodowej. Mniejsza z tym, tak na dobrą sprawę większej różnicy mi to nie robiło — taka była jej sugestia, niegrzecznie byłoby wyłamać się z tego, w końcu to ona zaprosiła, więc dlaczego miałbym nie podlegać ravenowskim decyzjom? No właśnie.
          Drzewa stopniowo pozbawiane były liści, które zalegały w każdym miejscu, jeden obok drugiego. Pod naciskiem trzeszczały, łamiąc się, jeśli były suche. W innym przypadku ludzie niefortunnie ślizgali się na nich, niczym na lodowisku, na dodatek wpadając w siebie nawzajem. Plucha towarzyszyła mi na każdym kroku, niezmiennie od października. Pomimo faktycznego chłodnego wiatru lubiłem jesień. Niekoniecznie przez pogodę, albowiem ta już nie raz zgotowała mi nieciekawy los, kiedy zmuszony byłem przedzierać się do fabryki w taką szarówkę. Chodziło bardziej o ten jesienny klimat, kolorystykę w sklepach, coraz więcej owoców. Rzeczą jasną jest to, iż wraz z nadchodzącym grudniem ich ilość malała, dopóki nie spadła niemalże do zera (wyłączając wiecznie zapełnione markety, które niemalże pękały w szwach przez towary, ceny zresztą też). Doskonale pamiętam jesienne poranki w Akademii Williston. Witające z uśmiechem słońce i ciepła herbata czekająca na mnie na stołówce, kadra poowijana w najcieplejsze szaliki pozwalająca na przyjście w najgrubszych kurtkach, tak zimny był tamtejszy listopad, który zmierzał ku schyłkowi — nadchodził grudzień. Śnieg zalegał na chodnikach i krętych uliczkach za wielkim budynkiem, dziewczyny chodziły pod rękę z przyjaciółkami czy chłopakiem, ocierając się wzajemnie, byleby choć trochę ogrzać organizm. Nie ukrywam, moje samopoczucie w okresie jesienno-zimowym wahało się od złego do bardzo złego, niekiedy z przebłyskami w neutralnym kierunku. Mimo wszystko ta chandra udzielała się także mi, kiedy wewnątrz narzekałem na chłód i samotność, nawet ja potrzebowałem kogoś w te przenudne wieczory, ale... no fakt, wtedy nie mogłam na nikogo liczyć, co tu wiele mówić. Na całe szczęście sytuacja obróciła się o całe sto osiemdziesiąt stopni. A więc odpuściłem sobie jakikolwiek sprzeciw, oddając woli Raven. Zgodnie z nią udaliśmy się do owego Parku Venonce, który znajdował się kilka uliczek dalej, na całe szczęście nie tak daleko. Podczas podróży rozmawialiśmy o... niemal wszystkim. Poczynając od kuchni, przez ulubionych wykonawców, ukochane owoce, kończąc na jakichś bzdurach typu lubiany kolor. Próbowałem ze wszystkich sił rozwinąć rozmowę — wbrew pozorom nie było to zbyt wysilające, Marshall sama ciągnęła temat, wypytując o najróżniejsze rzeczy i zdarzenia. Rozmawiało się nader przyjemnie, przez co wzrastała we mnie nadzieja, iż droga wydłuży się o kolejne uliczki, a my będziemy dyskutować do upadłego.
          — Kiedy byłem w liceum, tworzona była lista najprzystojniejszych licealistów — przypominałem sobie. — W pierwszej klasie zostałem ochrzczony jako najbrzydszy pierwszoklasista. Nie zgadniesz, kto w ostatniej klasie zawisnął na liście jako ten najseksowniejszy i zdobył tytuł króla balu kilka miesięcy później. — Na te wspomnienia roześmiałem się, tyle że w głowie. — Zresztą, liceum było dość ciężkim okresem. Ale to... nieistotne. — Kręciłem głową, szukając odpowiedniego tematu, na który mógłbym przeskoczyć bez obaw, że Raven zainteresuje się poprzednim (znając życie i tak ona by to zrobiła). — Spójrz, już widać tę wielką rzeźbę Venonce.
          Zza wysokich drzew wyłonił się kamienny posąg, na którym z dala dostrzec było można zazieleniałe fragmenty świadczące o podeszłym wieku figury. Ta stała na równie potężnym podeście, gdzie wygrawerowano "Ernest Venonce. Od Avenley River w hołdzie dla poległego". Nie znałem historii tego człowieka, co tu mówić o powstawaniu samego posągu, jednakże ten wzbudzał we mnie swego rodzaju szacunek i... zadumę? Możliwe, że to dobre określenie. Obiecywałem sobie, że w końcu udam się do jakiejś i biblioteki i poczytam o przeszłości tego kraju, jednakże odwlekało się to w nieskończoność, przez co nadal czułem się zielony jak pietruszka, jak nie jeszcze gorzej. W duchu przysięgałem sobie, że to koniec z jedzeniem na dziś, tym bardziej, kiedy w fast-foodzie najadłem się do syta. Ale pokusa była silniejsza. Znacznie wyprzedziłem Raven, spotykając się przy tym z jej zaskoczeniem. Pokonałem pasy na jezdni. Po chwili już wybierałem smaki polewy, a Marshall jedynie kiwała głową z dezaprobatą. Gofry od zawsze były moją słabą stroną, co mogło potwierdzić się w takich chwilach jak ta. Kiedy wróciłem do towarzyszki, zmierzyła mnie ciekawskim wzrokiem.
          — Śmiało, siadaj, ławka cała twoja. — wskazałem głową. — Jeśli będziesz chciała, śmiało, kupię ci takiego.
          Usadowiłem się obok niej.
          — Przyjaźnisz się z Markiem? — wypaliłem.
          Co mi strzeliło do głowy?

RAVEN?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz