4 lis 2018

Od Juliena cd. Dearden

Właściwie, to czuję się jak na osiemnastowiecznym przyjęciu. Pomijając już cały sens tej sprawy, naprawdę uważam, że omawianie wszelkich rzeczy przy zgromadzeniu powyżej dziesięciu osób jest niepraktyczne. A co dopiero organizowanie tak wielkiego przyjęcia. W tym czasie mogłem mieć mnóstwo innych, o wiele ciekawszych rzeczy do robienia. Choćby na przykład przynajmniej egzystowanie w swoim pokoju.
Jedzenie godne najlepszego szefa kuchni, wystrojone kobiety w przeróżne sukienki, za które można było wykarmić kilkanaście rodzin. I wszyscy rozmawiają o rzeczach, które swoją płytkością aż powodują skrzywienie na twarzy i niechęć.
Szukam spojrzeniem gabinetu, który pewnie musi znajdować się w tej części domu, który jest w miarę cichy. W głowie mam jedynie obraz raczej mahoniowego pomieszczenia, takiego jak ma ojciec i specyficznego zapachu drewna, papieru i lawendy. Tego ostatniego tylko ze względu na Renesmee.
Nie zamierzam nikogo pytać o drogę. Każdy tutaj przebywający i tak znalazł sobie kompana do rozmowy o rzeczach, które każdego obchodzą, jak zeszłoroczna gwiazdka.
Odnajduję w końcu gabinet i wchodzę od razu, podobno dostając przyzwolenie już od momentu, kiedy moje przybycie zostało potwierdzone przez ojca. Wcale nie musiałem się zgadzać. Przywitałem się tak, jak należy z głównym organizatorem przyjęcia i zająłem swoje miejsce.
Gdy usłyszałem o pomyśle, na jaki wpadli mój ojciec i jego najlepszy przyjaciel, zarazem partner zawodowy, prowadzący równie ogromną korporację, odjęło mi mowę. Z wielu złożonych przyczyn, ponieważ nie spodziewałem się po pierwsze aż tak dużego pokładu zaufania ze strony Malvina, po drugie wpadnięcia na podobny pomysł, aby cały projekt i fundusze powierzyć w nasze ręce, a mówiąc w nasze, mieli na myśli mnie i niedawno spotkaną przeze mnie w parku córkę pana Yates. Nie była to dla mnie komfortowa sytuacja pod żadnym aspektem, a obawy ojca, które za niedługo wygłosi, gdy tylko będzie mógł ze mną porozmawiać w cztery oczy, wisiały nade mną, jak wyrok. Z chęcią bym je ominął, ale są nieuniknione.
- Oczywiście, najpierw w ramach przebudowy i odnowy szkoły, będzie trzeba załatwić uczniom miejsce zastępcze oraz dojazd do niego - dociera do mnie zdanie wypowiedziane z daleka. Nieco wyłączyłem się na rozmowę dwójki panów, która bezpośrednio dotyczyła również mnie i zakresu moich obowiązków. Odnoszę wrażenie, że stanę się jako syn biznesmena, marionetką, na co nigdy nie zgadzałem się absolutnie, choć w niektórych sytuacjach było to na mnie wymagane. To część chytrego planu mojego ojca, jak w końcu wymusić na mnie poczucie obowiązku przejęcia po nim całej fortuny, biznesu, a tym samym wpływów i wszystkiego tego, co powinienem otrzymać.
Włączam się do rozmowy.
- Wydaje mi się nie najlepszym pomysłem przenoszenie tej młodzieży w samo serce miasta. Myślę, że rodziną niezbyt spodoba się myśl, że dzieci z tak zwanego niżu społecznego, mają mieć wpływ na główną społeczność szkoły w Nashleen - wtrącam z pełną świadomością, że moje zdanie może być uznane za dyskryminację i jawnie przedstawianie młodzieży z tych stron za gorszą. Mimo wszystko nie uważam się za rasistę, a moje zdanie wynika jedynie z zaznajomienia się już z takim środowiskiem - Jest jeszcze jedna szkoła w dzielnicy. Dalej, ale to lepszy pomysł.
- Nie mają miejsca - odpowiada mi niemal natychmiast pan Yates - Nawet jeśli chcielibyśmy, nie jesteśmy w stanie pomieścić wszystkich ze szkoły imienia Hendersona. Jakaś część tam oczywiście pójdzie, ale nie wszyscy.
- Po rozmowie z ministrem Dunkym wyszło na to, że nawet i on nie ma z tym problemów, pod warunkiem, że ukończymy projekt na czas. Zamierza nas nawet wspomóc finansowo - dodaje mój ojciec. Nie zamierzam jednak odpuścić, nawet jeśli jestem już przegłosowany. W końcu część odpowiedzialności została zwalona, dosłownie zwalona, również na mnie. Męczę się w tej czysto biznesowej rozmowie. Miałem trzymać się z daleka od schematów, a powoli staję się tym samym, kim jest mój ojciec.
- Nie potrzebujemy pomocy finansowej, tym bardziej, że podobno dostaniemy dofinansowanie od miasta - podkreślam każde słowo, tak aby było słyszalne w całym pokoju - Jedyne, co nam teraz jest potrzebne, to sposób, aby nikogo nie pokrzywdzić ze względu na akcję charytatywną.
- Wszystko jest ustalone i zatwierdzone - Malvin pochyla głowę i wpatruje się we mnie intensywnie, co ma oznaczać sugestywnie koniec rozmowy. Przez głowę przechodzi mi myśl, aby nie zamykać tego tematu, nawet jeśli jest załatwiony. Przerywa to jednak pukanie do drzwi i pojawienie się Beatrice Yates. Rozmowa schodzi na inny tor, a zainteresowanie skupia się jedynie na dziewczynie. Rozsiadam się wygodnie w fotelu i połową siebie uczestniczę w tej krótkiej wymianie zdań pomiędzy córką a ojcem. Unoszę głowę dopiero wtedy, kiedy słyszę swoje imię i rzucone gdzieś w eter znów bardzo sugestywne zdanie ojca na temat lepszego poznania. A potem pojawia się wcale nie narzucona propozycja Beatrice.
Uśmiecham się krzywo półgębkiem. Ogrody... mmm, kuszące, doprawdy.
- Uwielbiam patrzeć na rośliny - mój głos prawie nie ocieka sarkazmem, przez co mogę czuć się dumny, ale dla bezpieczeństwa nie spoglądam na ojca, by nie dostać ostrzegawczego spojrzenia. To zdanie było w swoim istnieniu bardzo sarkastyczne i nawet nie chodziło mi o świadome urażenie samej dziewczyny, ale wyśmianie sytuacji.
Opieram ręce po obydwóch bokach fotela i podnoszę się z niego. Zgarniam marynarkę (nadal przeklinam eleganckie stroje) i zarzucam ją na ramię. Otwieram drzwi i przepuszczam Yates pierwszą ze względów czysto moralnych.
Znów czuć zaduch i gorąc. W gabinecie było otwarte okno, więc dało się wyczuć chłodny powiew powietrza, który łagodził moje poczucie sztywności, będąc tam. Idę za dziewczyną, która co jakiś czas puszcza do nieznajomego gościa uśmiech powitania. Większości tych ludzi nie znam, może poniektórzy czasem bywali u nas w domu na spotkaniach, ale do nudnych person nie mam pamięci fotograficznej. Wszyscy dla mnie wyglądają tak samo. Marynarka, koszula, starannie zawiązany krawat na szyi, ewentualnie muszka, uśmiech przy małostkowej rozmowie i pięknie prezentująca się partnerka.
Wychodzimy na zewnątrz przez szerokie drzwi werandy, która jest tu totalnie oddzielnym pomieszczeniem. Chłód listopadowej pogody daje się we znaki, ale dzięki temu prościej jest nabrać powietrza, które wydaje się czyste i świeże. Zamykane drzwi tłumią głosy i śmiechy gości.
Idziemy w ciszy wzdłuż ścieżki, żadne z nas się nie odzywa do momentu, gdy okna nieco nie znikną nam z oczu. Dearden zatrzymuje się i krzyżuje ręce na piersi. Patrzy na mnie tak, jakbym miał właśnie zrobić coś, co ją ma rozbawić.
- Podoba ci się ten pomysł? - pyta. Odnoszę wrażenie, jakby chciała zbadać grunt i możliwości rozmowy ze mną.
- Samo jego założenie nie jest złe - odpowiadam - Nie podoba mi się tylko wprowadzenie w niego na siłę mojej obowiązkowej ingerencji - nie kryję się z tym, że liczyłem wyłącznie na wtajemniczenie w projekt, a nie wzięcie w nim tak aktywnego udziału.
- Musimy przygotować coś na czas, kiedy mamy zacząć realizować projekt. Czy tego chcemy, czy nie, od teraz oficjalnie zostaliśmy współpracownikami - nieco zbywa ciekawszy motyw rozmowy bezsensownymi, czysto oficjalnymi pojęciami z pracy.
- Nie musisz się starać o tak poważny ton - rzucam niedbale, nieco wytykając jej to - Nie jestem kimś, komu to się może podobać.
- Nie musi ci się podobać, wcale mi nie o to chodzi - odpowiada, ale przerywam jej przy samym końcu.
- Jeśli mamy współpracować, rozmawiaj ze mną jak człowiek. Nie jak mój ojciec - brzmi jak polecenie, a nie, jak nieco zbyt rygorystyczna prośba, ale może być i tak. Mnie osobiście to nie przeszkadza.
- To będzie jednak trudne - mówi sama do siebie.
- Jeśli chcemy chociaż w połowie doprowadzić sprawę do szczęśliwego zakończenia bez skandalu, który tak ciężko wisi nad waszą rodziną, powinniśmy się bardziej poznać, aby kolejnego nie wywołać. Dziedzic fortuny, to tak pięknie brzmi - to rusza Dearden, która unosi spojrzenie na dźwięk słowa skandal. Wiedziałem, że z czymś kojarzę tę rodzinę. Musiałem tylko nieco poszperać i wykazać swoje umiejętności śledcze. Trudne to nie było.
- Z natury jesteś taki zgryźliwy, czy specjalnie to robisz? - dziewczyna mruży oczy i spogląda na mnie, udając zaciekawioną. Wzruszam ramionami.
- Nie wiem, jakoś samo wychodzi.
- Nie zamierzam się w to wgłębiać...
- A ja bardzo chętnie, w sumie to dosyć ciekawe.
- Możesz przestać? - krzyżuje ręce na piersi - Próbuję odbyć normalną rozmowę, jeśli nie zauważyłeś. Skoro jesteśmy skazani na swoje towarzystwo...
- Mówisz jak Adaline - znów wtrącam się jej w słowo. Tym razem jednak natychmiast nie odpowiada. Szybko mierzy mnie spojrzeniem, potrząsając głową.
- Nie zamierzam się w to wtrącać.
- W nic się nie wtrącasz - mówię - Nadasz rozmowie charakteru, a pewnie sama z doświadczenia wiesz, że tam - wskazuję ruchem głowy na jej dom - Raczej rozmowy nie są zbyt ciekawe. Znalazłaś kogoś, kto nie będzie ci opowiadał o tym, ile pieniędzy wydał w zeszłym tygodniu na zegarek bądź jaką ważną umowę musiał podpisać zaledwie wczoraj. Może to trochę zbyt stereotypowe spojrzenie, ale mam wrażenie, że jest dosyć prawdziwe. To kiedy zapraszasz mnie na randkę do szkoły, oczywiście wyłącznie w szczytnych celach.

Dearden?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz