13 lip 2018

Od Einara

Avenley River było naprawdę ciekawym miejscem, jednym z bardziej interesujących, w jakich człowiekowi było dane żyć. Nie mówiąc tu już o ludziach, ci akurat zajmowali stosunkowo niskie miejsce na liście ważnych rzeczy, a raczej o atmosferze, o procesach, jakie zachodziły w tej metropolii każdego dnia, miesiąca, roku. Wystarczy nawet wspomnieć o piątkowych wieczorach takich jak ten. Miasto wręcz odżywało, odradzało się jak feniks z popiołów po tygodniu wypełnionym pracom i poszukiwaniami chociażby chwili wolnego czasu, aby na początku weekendu wyruszyć z nową energią na podbój klubów, barów czy dyskotek.
Przebywanie w tym tłumie dawało poczucie, że żyję. Że jestem członkiem tej społeczności, a wszyscy wokół są potencjalnymi przyjaciółmi czy towarzyszami nocnych zabaw, w moim przypadku, tylko i wyłącznie jednego rodzaju. Uśmiechając się delikatnie pod nosem, zwolniłem nieco, przez co para za moimi plecami musiała puścić swoje dłonie, aby uniknąć spotkania z nagłą przeszkodą. Odczułem przyjemną, delikatną satysfakcję, nawet jeśli taki gest nie zmienił zbyt wiele w relacjach między tą dwójką. Wpatrują się przecież w siebie jak w obrazek. Ktoś kiedyś powiedział, że w dużych miastach można żyć wiecznie. Wystarczy po prostu podnieść rękę i zebrać unoszącą się wokół siłę życiową, jaką każdy mieszkaniec po sobie pozostawia i dzięki temu stać się jednością z miastem, które powstało z kolan. I prawdopodobnie już nigdy nie upadnie ponownie. A wszystko to dzięki pracy ludzkich rąk.
Nie miałem specjalnie jakichkolwiek planów na najbliższe kilka godzin. Po prostu po tym, jak opuściłem szpital, uznałem, że nie chcę jeszcze wracać do tamtego mieszkania, które mój umysł uparcie nie chciał nazywać domem. Bo pokój, w jakim rezydowałem, nie był nim. I nigdy nie będzie, ponieważ dom to miejsce, gdzie czujemy się bezpiecznie i swojsko. A ja? Nie ufałem samemu sobie, spoglądałem zbyt często przez ramię, w obawie, że przeszłość ostatecznie mnie dogoni, a za każdym razem, gdy mijałem lustro, odwracałem wzrok. Tak nie wygląda człowiek, który czuje się bezpiecznie we własnym otoczeniu. Z tego powodu, potrzebowałem odskoczni od rzeczywistości, więc nie odrzucałem możliwości upicia się na smutno w jakimś pierwszym z brzegu barze.
Podążyłem za grupą znajomych do jednego z przybytków, nie spoglądając na nazwę. Znając życie, i tak zbyt wiele by mi nie powiedziała, dlatego uznałem, że nie ma sensu zapełniać pamięci niepotrzebnymi szczegółami. Wnętrze było całkiem przyjemne dla oka, połączenie stylu klubowego z nowoczesnym, momentami nieco kiczowate, lecz nadal, mimo wszystko, zgrabnie złożone w całość. Przy długim barze zamówiłem pierwszego drinka tej nocy i podążyłem na poszukiwania pustego stolika. Ku mojemu nieszczęściu, zgodnie z typową, wredną ludzką naturą, przy każdym z blatów siedziała przynajmniej jedna osoba. Nie zostało mi więc nic więcej, niż stanąć obok pochylonej nad telefonem osoby i cichym chrząknięciem zwrócić na siebie uwagę.
— Masz coś przeciwko — zacząłem beznamiętnym tonem, nie chcąc zabrzmieć, jakbym próbował kogokolwiek zagadywać w celu nawiązania dłuższej znajomości — abym usiadł tutaj?
Zerknąłem znacząco na pobliskie otoczenie, które wydawało się być najcichszym z dostępnych miejsc. O ile za ciche można uznać takie, gdzie muzyka jest tłumiona w nikłym stopniu przez dobudowaną ścianę.

<Ktoś?>

1 komentarz: