15 lip 2018

Od Eleanore C.D Leonard

To jeden z tych dni, które moja szefowa określa jako "Poczta Kwiatowa na Życzenie". Raz w miesiącu ekscentryczna dusza starszej, pani z kotem nakazywała aby zorganizować coś na wzór dostarczania na umówione miejsce przesyłek zawierających bukiety złożone z różnych gatunków kwiatów lub żywe rośliny w pięknych, zdobionych doniczkach. Niemalże każdy pracownik zależnie od dziennej zmiany dostawał listę z adresami, na której ulicy, komu i jaki rodzaj prezentu ma dostarczyć.
Przygotowywałam się do mojej zmiany, która miała nastąpić po przerwie obiadowej. W czerwonym, typowo amerykańskim wózku, swoje miejsce znalazły już cztery bukiety różnokolorowych róż, które spoczywały w półmisku pławiącym ich obcięte końcówki w krystalicznej wodzie. Obok misy stały dwie większe doniczki trzymające w swoich ryzach tych samych przedstawicieli świata roślin - dendobrium. Oprócz tego swoje miejsce znalazły także cztery aloesy, osiem małych kaktusów z gatunku korfynta i ogromna, ciężka donica z wielgachną, rozłożystą draceną. Uklęknęłam aby lepiej przyjrzeć się kwiatom, które już za niedługo powędrują do nowych właścicieli i westchnęłam ciężko. Już czułam na sobie wzrok ciekawskich gapiów widzących, zamiast kobiety, zwykłego konia pociągowego użerającego się z ciężarem własnej pracy. Faktycznie, jakby na to nie spojrzeć, ten złom ma małe szanse by w ogóle ruszyć z miejsca. Prawdopodobnie wózek albo pęknie pod natłokiem kilogramów tego zielska albo w lepszym przypadku urwie mi rękę i już nigdy nie będę musiała być Listonoszem Poczty Kwiatowej Madam Mitchell.
- Szemu. Ja... - mruknęłam ochrypłym głosem.
Dumając nad czekającą mnie ciężką pracą nie zauważyłam, że do magazynu zakradła się moja szefowa. Stanęła nad moim skurczonym ciałem sparaliżowała je wzrokiem, sapiąc przy tym niemiłosiernie. Madam Mitchell, o której jest teraz mowa, to starsza i dosyć osobliwa kobieta z lwią zmarszczką i wielkim garbatym nosem. Patrząc na nią zawsze miało się wrażenie, że ten jej nos oderwie się od naczyń krwionośnych, usiądzie jej na ramieniu i zacznie wraz z nią zrzędzić na temat wykorzystywaniu kobiet przez mężczyzny i odwrotnie. Ta zamożna pani, bowiem, miała pewne swoje racje i poglądy, z którymi każdy pracownik i to nawet ten nowo przybyły musiał się liczyć.
- Elluś, skarbie! - wymruczała przesadnie słodkim tonem, jak to zwykła robić, a kiedy wstałam popchnęła mnie w stronę wózka takim gestem, jakim ojciec używa ucząc swoje dziecko jeździć na rowerze.- Idź, już idź! Nie mamy całego dnia.
Spojrzałam na nią i uśmiechnęłam się, najbardziej cmentarnie jak mogłam. Złapałam z impetem za rączkę wózka i silnym skurczem prawej ręki, wymusiłam na nim swoje posłuszeństwo. Mały "przyjaciel" zaskrzypiał wesoło kołami i ruszył mozolnie za swoim przewodnikiem. Pani Mitchell nie ukrywała entuzjazmu, gdyż klekotała ciągle o tym samym - o wspaniałej myśli, którą wdrożyła w życie i prawdopodobnie chodziło o tą całą akcję z pocztą. Odprowadziła mnie aż do drzwi prowadzących z magazynu na tyły kwiaciarni. Drzwi te były niewiarygodnie ciężkie, jeszcze cięższe niż mój wózek. Z trudem udało mi się je powstrzymać od zamknięcia za pomocą stopy. Klekotanie pani Mitchell zniknęło za żelazną kurtyną.
Po kilku chwilach spędzonych na omijaniu przechodniów gwar ulicy i wzrok ciekawskich ostatecznie zadały mi cios śmiertelny. Stanęłam ze spuszczoną głową i zdecydowanym ruchem przekręciłam pokrętło mojego aparatu głosowego. Tak, praktycznie w ciszy, szłam dalej aby wykonać swoją robotę.
Pierwszy z bukietów ofiarowany został jednej z kobiet, która pracowała w pobliskiej drogerii. Blondynka nie kryła zachwytu, a kiedy wzięła kwiaty w ręce i ujrzała mały liścik omal nie zemdlała. Jej oczy błyszczały, łzawiły ze szczęścia, a ona sama podarowała mi niewielką probóweczkę z tajemniczym, wodnym płynem.
- To próbka naszych nowych perfum różanych, niech pani weźmie. Na pewno będą pasować!
Uśmiechnęłam się koślawo i włożyłam prezent w kieszeń bluzy. Chwilę jeszcze stałam i patrzyłam się na kicającą ze szczęścia ekspedientkę. Kiedy inne jej koleżaneczki poderwały się ku niej i zarażone entuzjazmem wtórowały tak hojnie obdarowanej koleżance. Ruszyłam dalej, przeciskając się przez tłum.
Kolejne rośliny trafiały w ręce coraz to bardziej egzotycznych odbiorców.
Wszystkie cztery aloesy przygarnęła najprawdopodobniej dziewczyna pracująca, nie czarujmy się - kokocica. Mówiła coś o tym, że lubi zapach krwawiących liści, zwłaszcza pobudza ją to kiedy czyta Szekspira. Tutaj puściła do mnie oczko, a mnie przeszedł całkowicie uzasadniony dreszcz. Kaktusy miały zostać przekazane fundacji chroniącej jeże/jeżowce/jeżozwierze. Wchodząc do ich biura niestety zostałam włączona jako publika do wykładu i rozdania nagród wolontariuszom. Trwało to aż półtorej godziny, ale ja na szczęście nie nudziłam się zbytnio gdyż moim kolegą z krzesła obok okazał się znawca wszystkich możliwych chorób wywołanych przez grzyby. Cóż za ciekawa podwójna lekcja! Dwa z trzech pozostałych bukietów i wspaniałe dwa dendobrium szły pod opiekę starszego pana. Miał to być prezent dla dorosłych wnuczek-bliźniaczek, córki i żony, która dzisiaj ma wrócić z zagranicy. Widząc u niego aparat słuchowy, szybko doszliśmy do wspólnego porozumienia. Chwilę rozmawialiśmy mieszając ze sobą kuchnię z polityką i kulturą, a na pożegnanie przybyliśmy ochoczo piątki. W wózku pozostał jeszcze jeden bukiet i ogromne, ciężkie trawsko zwane draceną. Z karteczki wynikało, że ma ono zostać dostarczone pod ten sam adres - warsztat samochodowy.
Warsztat mieścił się chyba na jakimś cholernym wzgórzu, gdyż pomimo pozbycia się niemalże wszystkich roślin z wózka i tak czułam, że mięśnie mojej ręki są urywane po kawałeczku przez niewidzialną, złośliwą siłę. Podkręciłam nieco aparat i już z dali słyszałam wesoły nieznajomy śmiech. Szczerze powiedziawszy miałam już dość emanującego od ludzi entuzjazmu i chwilę stałam przed jednym z otwartych garaży, zastanawiając się co właściwie tutaj robię i czemu nie jestem teraz na Hawajach. Westchnęłam głośno i pociągnęłam za sobą wózek. Zimne ściany sporego garażu wydawały się być zainteresowane moją obecnością. Czułam na sobie czyiś wzrok. Przekłuwał moją duszę do cna, rozbijał ją na kawałki, powodował nagły zawrót głowy, prawie straciłam przytomność i gdy rozglądnęłam się mdłym wzrokiem po pomieszczeniu by odszukać sprawcę mego zawodu...
Przyglądał mi się puchaty rudy pies.
Przewróciłam oczami i delikatnie uśmiechając się poklepałam się po udzie na wznak "Hej, jak się masz pieseczku! No chodź!" Ten jednak ani drgnął, właściwie to nawet odwrócił się w inną stronę. Poczułam się poniekąd odrzucona, łezka się w oku zakręciła no ale cóż. Trzeba żyć dalej. Odgłosy dobrej zabawy wyrwały mnie z zamyślenia i niczym zły kosmiczny imperator ruszyłam zniszczyć - tak jak on by to uczynił fregatom rebeliantów - emanujący w tej okolicy świetny humor. Mijając rozłożony na części jakiś starszy rocznikiem silnik i omal nie wdeptując, w czarną jak koń śmierci, plamę smaru ujrzałam chłopaka. Na pierwszy rzut oka można byłoby powiedzieć, że pies rasy akita właśnie trawi mu rękę (cóż za bestialstwo, brak serca żeby pożerać żywcem, biednego homo sapiens). Tkwiła w tym chyba jednak dosyć grubsza ale realistyczniejsza sprawa, chodziło o narzędzie robotnicze. Nie chcąc przerywać im zawadiackich zapasów tylko cicho i jak najnaturalniej wyszeptałam:
- Przepraszam...
Mężczyzna natychmiastowo podniósł się z ziemi, schował swoje wcześniej tak dumnie wyrwane ze szpon bestii, trofeum za plecy i najwidoczniej się zmieszał. Oblała go istna czerwień, można by rzec, że moje włosy świetnie wtopiłyby się w tło jego twarzy.
- W czym mogę służyć!? - odparł głośno, stanowczym tonem, zupełnie takim jakby był na zbiórce w wojsku, a jakiś łysy porucznik krzyczał mu w twarz i oznajmiał mu, że jest babą a nie chłopem.
Obdarowałam go chłodnym spojrzeniem i z obojętną miną wskazałam kciukiem na źródło mojego ciężaru - różany bukiet i dracenę w sporej, ciemnej doniczce.
- Dla. Szef. A. - odrzekłam nieco ochryplej, przez co sama się zmieszałam i odwróciłam wzrok w kierunku psa, który wyglądał jakby zaraz miał i mnie pożreć. Wyprzedziła go jednak poprzednia puchata, ruda kluska, którą spotkałam przy wejściu. Stało się to w krótką chwilę po tym jak chłopak ściągnął dracenę z wózka i położył pod ścianą. Ja tymczasem grzecznie stałam z boku, aż mój "przyjaciel" zostanie rozładowany. Wielki pies dał susa w bok i nagle wylądował łapami na moim brzuchu. Odskoczyłam w bok gdy nagle do mojego podręconego na maksimum dźwięku, aparatu doszło przeraźliwe szczekanie akity. Po chwili zaczął wtórować mu także chow chow. Zgięłam się w pół i zamknęłam oczy usilnie próbując wyłapać pokrętło mojego aparatu. Za duża głośność, hałas dudnił przez całe moje ciało! (niesamowite ale bardzo bolące uczucie). Nie mogąc wytrzymać wyjęłam go z ucha i cofnęłam się krok w tył. Poczułam że tracę równowagę i wywinęłam niezłego orła na śliskiej plamie oleju. W wyniku uderzenia z ręki wypadł mi mój sprzęt. Odbił się dwa razy o ziemię i wylądował tuż przed ciałem akity. Wyciągnęłam rękę, próbując za wszelką cenę powstrzymać psa, do pomocy rzucił się także mężczyzna. Nasz refleks okazał się na tyle marny, że nie zdążyliśmy zapobiec tragedii. Malutkie urządzenie zostało niemal wciągnięte przez pysk akity. Wpatrywałam się na tę scenę jak z horroru z niedowierzaniem. Do tego nie mogłam nawet wstać... Czy to czas aby przeklnąć i ten dzień?

Leonard?
+20PD



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz