23 wrz 2018

Od Adama C.D Dearden

    Ten dzień zaczyna się dosyć normalnie, bez żadnych, nietypowych dla innych ludzi udziwnień, które można spotkać w moim domu. Raz to pies mnie spycha z mojego własnego łóżka, raz siostra przychodzi, by nakrzyczeć i pozrzędzić, czasem też budzą mnie moi siostrzeńcy, żebym jakoś umilił im czas przesiedziany w domu. Cały czas muszę być w ruchu i przez to czasem nawet mało sypiam. Nikt nie daje mi spokoju ani na chwilę, a ja nie narzekam. Przywykłem.
    Startuję więc z moją poranną rutyną. Budzę się, wstaje, ogarniam, jem śniadanie z rodziną i jadę do pracy razem z bratem, ewentualnie też bez niego. Dzisiaj wyjątkowo wyruszam w drogę sam. Omawiam te wszystkie czynności w wielkim skrócie. Tak wielkim, że zabiliby mnie, gdybym dopisał do tego choć jedno słowo więcej. Dobry żart na początek dnia. Ha! Ubaw po pachy. Uśmiałem się, że aż mi siebie żal.
    Godziny, które spędzam w pracy, mijają mi nad wyraz spokojnie i przyjemnie. Nic szczególnego się nie dzieje. Wykonuje swoje obowiązki. Czasem nawet je przerywam, by pomóc przez chwilę na sali, albo zająć się zamówieniami w kuchni. Od jakiegoś czasu nasza knajpa cierpi na brak kelnerów. Mamy ich dwóch na krzyż, a nikt więcej się nie zgłasza. Dlatego też każdy, kto ma wolne ręce, wchodzi na salę. Mówiąc każdy, mam na myśli nas, właścicieli. Mnie, mojego brata, starszą siostrę i ojca, który tak szczerze to rzadko tu zagląda.
     - Która godzina? - pytam brata, zajmując miejsce przy barze. Kładę obok mojej szklanki z sokiem pomarańczowym notesik z zamówieniami i wzdycham głęboko. Napiłbym się piwa, ale w pracy mi nie wypada.
     - Coś koło osiemnastej albo dziewiętnastej - mówi, przecierając ścierką kolejne szklanki. Jeszcze tylko parę godzin. To minie, jak z bicza strzelił.
    Wtem do moich uszu dociera dźwięk tłuczonego szkła. Jednak nie decyduje się spojrzeć w tamtą stronę. Tutaj talerze rozbija się częściej niż przeciętnie w innych knajpach. Nie jest to dla mnie żadna nowość, więc nie reaguje. A powinienem. W końcu z westchnieniem odwracam się na krześle, by z niego wstać i posprzątać bałagan, jaki ktoś zrobił. Jednak drogę toruje mi dziewczyna, która prawdopodobnie była sprawczynią całego zajścia.
    Posyłam kobiecie krzepiący uśmiech i wstaje z krzesła, mówiąc, jak gdyby nigdy nic.
     - Nic się nie stało. Nie pierwszy i nie ostatni raz ktoś stłukł talerz - mówię, jakby czytając jej w myślach. Dziewczyna oddycha z ulgą. Spodziewała się zapewne jakiejś awantury, jednak ja nie zamierzam robić wielkiego szumu o jeden talerz. Stało się i zdarzyć się to może każdemu. Można by rzec, że to weszło w krew ludziom. No bo kto nie lubi sobie czasem stłuc całej zastawy? Tak… powinienem dłużej spać.
    Nie zauważam nawet momentu, gdy podchodzi do mnie Lydia - pięcioletnia córka mojej kuzynki. To już chyba standard, że przyprowadzamy do knajpy młodsze pokolenie i raczej nikt nie widzi w tym nic dziwnego. Powinni się powoli uczyć co i jak. W końcu kiedyś przejmą ten rodzinny biznes.
Lydia nie pytając mnie ani nikogo innego o zdanie, po prostu zabiera się za sprzątanie. Dostrzegam nawet, że to nie pomoc ją interesuje, ale jej rówieśnik, z którym zaczyna sobie gawędzić jak gdyby nigdy nic, pośród rozbitego szkła.
    Wzdycham głęboko i nie myśląc dłużej łapię dziewczynkę za rękę, odwracając ją w moją stronę. Klękam powoli przed nią i wskazuje ruchem głowy na pozostałości po talerzach.
     - Porozmawiasz sobie z nim, jak posprzątamy szkło - szepczę, śmiejąc się cicho, widzę rozkwitające na jej policzkach czerwone rumieńce. - Ewentualnie odciągnij go na bok, żeby przypadkiem się nie skaleczył - podsuwam jej myśl, a ona nie dodając nic od siebie, nie odzywając się do mnie ani jednym słowem, po prostu odchodzi, by odciągnąć chłopczyka na bok i beztrosko z nim zacząć rozmawiać.
    Wzdycham cicho pod nosem i podnoszę się, by po chwili pomóc klientom posprzątać cały ten bajzel, który się tutaj zrobił. Nawet w miarę szybko się z tym uwinęliśmy. Jednak nie obeszło się bez poszkodowanych. Dziewczyna, która wcześniej podeszła do mnie przy barze, teraz stała z dość silnie krwawiącą ręką. Ze ściągniętymi brwiami i opanowanym wyrazem twarzy proponuję jej pomoc, w opatrzeniu rany, którą ona po chwili namysłu przyjmuje. Prowadzę ją do służbowej łazienki i nie zastanawiając się dłużej, podkładam jej dłoń pod bieżącą wodę i wyjmuje apteczkę z szafki pod umywalką. Wyciągam to, czego potrzebuję najbardziej - bandaże i wodę utlenioną - ale także i zaczynam zagadywać dziewczynę.
     - Jak się nazywasz? - podsuwam jej najprostszą, naprawdę najłatwiejszą inicjację rozmowy, która zazwyczaj… nie zazwyczaj, zawsze wypala.
     - Dearden - odpowiada po chwili ciszy, patrząc zestresowana na dość duże ilości szkarłatnej cieczy spływającej jej po dłoni i brudzącej białą, dosłownie dzisiaj mytą umywalkę. Ale ona o tym nie wie, że akurat dzisiaj zachciało mi się sprzątać łazienkę. - A ty?
     - Adam - mówię wręcz momentalnie, polewając ranę wodą utlenioną, a chwilę później już obwiązując jej dłoń bandażem. - Lydia chyba zaczęła dogadywać się z twoim bratem, chociaż nie wiem, nie widziałem ich z bliska, może być zupełnie odwrotnie.


< Ympuls, Dearden, Deer, Jelonku? Boje się, że źle odwzorowałam charakter ;-; >

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz