1 wrz 2018

Od Eugene do Nivana

Wszedł do klubu.
Prawdopodobnie już wtedy zawiesiłem na nim oko, możliwe, że dość nieświadomie, jednak skutecznie wyrył się w pamięci. Stąd też późniejsze deja vu, gdy ponownie stanąłem z nim twarzą w twarz. Zerkając z niezwykłą pewnością w zachwycająco niebieskie oczy.
Roztrzepane, czarne włosy, dzikie spojrzenie, zadziwiająco luźne ciało. Gibkie ruchy, spowolnione, hipnotyzujące. Był niczym wąż, tak cicho przemykający się między ludźmi, muskający wszystkich, kuszący, zachęcający do działania. Symbol pokusy, symbol pożądania, symbol zdrady. Syczał na odległość, język spokojnie wędrował po wargach, palce wybijały rytm.
Wszedł do klubu.
Zasiał w atmosferze ziarno niepokoju, podwyższył temperaturę, zagrzał towarzystwo. Zmącił powietrze, przekręcił kurek. Zrobiło się gęsto, powietrze można było przemieszać dłonią, byle wprawić w ruch wszechobecny dym.
Nie wyglądał staro. Nie wyglądał też młodo. Nie był w moim wieku. Już sam do końca nie wiedziałem, ile może mieć lat.
A później zaginął w tłumie, zgubiłem gdzieś podgląd na tank top i odsłonięte, ładnie zbudowane ramiona. Na czarne rurki. Na krucze włosy. Na oczyska, dzikie ślepia, które odbijały światła reflektorów wirujących w rytm wygrywanej muzyki.
Wyświetlane na ścianach fragmenty filmów o zabarwieniu stricte erotycznym podsycały cały nastrój panujący w pomieszczeniu. Jakaś goła klatka piersiowa obiła się o moje ramię. Jakieś plecy nagle na mnie wpadły. Dłoń zahaczyła o biodro, w tle rozległ się stukot kieliszków.
Wszedł do klubu.
Już wtedy wiedziałem, że nie wyjdzie stąd samotnie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz