25 sie 2018

Od Antoniego do Nivana

No i kolejne dni mijały, a ja w sumie po raz kolejny w ciągu tego dosyć niedługiego, ale coraz dłuższego, życia popadłem w dziwny zastój. I choć doskonale znałem powód tego dziwnego stanu, to bardzo możliwe, że po prostu nie chciałem wprost się do tego przyznać.
Bo miałem te trzydzieści dwa lata, byłem porządnym człowiekiem, a płakałem nad głupią relacją z jeszcze głupszym człowiekiem, który uderzył mnie prosto w pysk po raz drugi, tym razem chyba jeszcze mocniej. Prosto, raczej bez żadnych skrupułów, doskonale zdając sobie sprawę z tego, co robi.
A może właśnie jednak, kurwa, nie, w końcu był to Nivan Oakley, a ten chyba rzadko wiedział, co odwala. I nie wiem, czy po prostu udawał, czy jednak należał do pieprzonych, ślepych ignorantów (obstawiałem to drugie). Chwilowa iskra uczucia została ponownie stłamszona, a ja po prostu zostałem sam. Nie po raz pierwszy, nie po raz ostatni, prawdopodobnie zdążyłem się już wtedy do tego wszystkiego przyzwyczaić.
Jednak czasami w sumie chciało się obudzić obok drugiego człowieka, musnąć palcem ciepłą skórę i posłać w swoją stronę przyjazny uśmiech, który miał upewniać cię w tym, że wszystko będzie ok. A ja powoli chyba traciłem nadzieję i sam nie do końca wiedziałem, czy aby na pewno ma być dobrze.
Płakałem. Ba, raczej ryczałem, przez telefon, do poduszki, pod prysznicem, prawie i na trwającej lekcji, co na moje szczęście w końcu się nie wydarzyło. Ale tknięty raczej złym przeczuciem, po prostu wziąłem krótki urlop po jakimś tygodniu, może dwóch, udręki. Trzy dni, nie więcej, tak, aby ochłonąć, odetchnąć i nawet pooglądać ukochane filmy po raz tysięczny, zeżreć pudełko lodów i wcale niczego nie żałować, a nawet i już pozwolić łzom w spokoju płynąć, wcale nie starają się, aby je zahamować.
To wszystko wyglądało jak beznadziejny film dla nastolatek, tak, właśnie ten, za którym zbytnio nie przepadałem, jeżeli tak to można ująć w ciut delikatniejszy sposób.
Snułem się. Po parkach, po kinach i po kawiarniach, po prostu po ulicach, rozglądając się i szukając znajomej twarzy, a może właśnie tej mniej znajomej, by posłać komuś ten ładny uśmiech, a następnego dnia wyjść z samego rana z cudzego mieszkania jak najciszej się dało.
To była sobota. Dokładnie dwadzieścia sześć minut po trzeciej. Kawa nie najgorsza, ale pijałem lepsze, tarta cytrynowa za to, jak zawsze raczej jest, wyśmienita. No i Nivan Oakley w drzwiach oraz szok wymalowanej na mojej twarzy. A to wszystko doprawione odrobiną potrzeby głośniejszej konfrontacji, jak i zniknięcia, byleby nigdy więcej go nie zobaczyć. Westchnąłem, przymknąłem oczy, a następnie posłałem w kierunku mężczyzny uśmiech. Bardzo szeroki i najładniejszy, jaki tylko mogłem mu podarować.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz