26 sie 2018

Od Camilli - Zadanie #4

Kolejny dzień, który spędzę przed telewizorem, przejadając litrowe pudełko lodów karmelowych. 
Wstałam, przecierając podkrążone oczy i przebrałam się w jakieś luźne spodenki i wymiętą koszulkę z nadrukiem „Milcz, gdy do mnie mówisz”, którą kupiła mi jedna z przyjaciółek kilka lat temu. 
Odgarnęłam splątane włosy z twarzy i udałam się do kuchni, w której zastałam mojego brata. 
— Dzień dobry. Jak się spało? — zapytał, rozkładając talerze na stole. 
— Cudownie. — odparłam sarkastycznie, mierząc go ponurym spojrzeniem. 
— Zabiorę cię na letni festyn. Może to poprawi ci humor. 
Zareagowałam na jego wypowiedź donośnym śmiechem. 
— Nie w tym życiu, Carter. 
— Jedz, zaraz wyjeżdżamy. — podsunął mi pod nos talerz wypełniony owsianką. 
— Czy ja wyglądam na konia? Przecież się tym nie najem. — zmierzyłam go poirytowanym spojrzeniem. 
— Dobrze, skoro narzekasz, to rób sobie sama śniadanie. — usiadł naprzeciwko mnie i zaczął łapczywie jeść. 
Przewróciłam nerwowo oczyma, a z moich ust dało się słyszeć ciche westchnienie. 
** 
Wysiadłam z samochodu, a do moich uszu od razu wdarły się liczne krzyki, piski i odgłosy panicznego śmiechu. 
Trzasnęłam drzwiami od auta i z grymasem na twarzy skierowałam się w stronę kolorowych namiotów, czy dziwacznych stoisk, które nie przykuwały mojej uwagi, a wręcz odstraszały. 
Kiedy tylko dotarliśmy na miejsce, przed moimi nogami zaczęły przebiegać radosne gromadki piszczących dzieci, na których widok lekko się skrzywiłam. 
— To co, gdzie chcesz najpierw iść? — zapytał Daivd, wyciągając papierosa. 
— Do domu. — wymamrotałam ponuro, patrząc na te wszystkie uśmiechnięte twarze wokół mnie. 
— Może chcesz pluszaka, co? — wokół niego unosiła się chmura siwego dymu. — Zestrzelę kaczki i wygram ci tego ogromnego miśka. — zaśmiał się cicho, po czym zajął miejsce w kolejce do stoiska. 
— Nie chcę. 
— Przestań ciągle zrzędzić, tylko się rozluźnij. —zmierzył mnie mocno podirytowanym spojrzeniem i niecierpliwie tupał nogą o ziemię, doprowadzając mnie do szału. 
Po kilkunastu minutach oczekiwania, David zapłacił kobiecie za ladą i wziął do ręki zabawkowy pistolet. Nawet nie wiecie, jak żałośnie to wyglądało. 
O dziwo, zestrzelił tyle kaczek, że wystarczyło na to, aby otrzymał wielkiego, pluszowego miśka. Brat wręczył mi go z triumfalnym uśmiechem, a ja przewróciłam oczyma i odebrałam od niego zabawkę, cierpliwie znosząc te zazdrosne uśmiechy kilkuletnich dzieci, którym nie udało się go zdobyć. Ha! 
Pocałujcie mnie w… nos. Nie bądźmy ordynarni. 
— Gdzie teraz idziemy? — zapytałam, gładząc dłonią puchaty pyszczek pluszaka. 
— Tam. — wskazał palcem wielki, wyglądający złowieszczo, diabelski młyn. 
Moją reakcją na jego słowa był najzwyczajniejszy w świecie śmiech. Dlaczego? Bo myślałam, że to kolejny z jego żałosnych żarcików, którymi sypał jak z rękawa. Niestety, myliłam się. Kiedy zobaczyłam jego zupełnie poważne spojrzenie, przeszedł mnie zimny dreszcz. 
— Rozumiem, że chcesz, abym tam z tobą poszła? — mój wzrok próbował objąć całą tę konstrukcję. David kiwnął twierdząco głową, po czym pociągnął mnie za rękawek od bluzki i ruszył w kierunku przerażającego koła, na którego widok moje nogi robiły się niczym z waty, a ręce mimowolnie drżały. — Jak zginiemy, to… 
— Cicho. — przerwał mi i ponuro popatrzył na długą kolejkę prowadzącą do tej mrożącej krew w żyłach atrakcji. 
Po dwudziestu minutach czekania zajęliśmy miejsce na siedzeniach i z lekkim niepokojem obserwowaliśmy, jak z każdą minutą wznosiliśmy się coraz wyżej. Muszę przyznać, że początkowo wyobrażałam sobie same najgorsze scenariusze, w których giniemy śmiercią tragiczną, spadając z wysokości i nie mając żadnych szans na przeżycie. Bałam się, że nagle dostanę ataku serca, ale nikt nie będzie o tym wiedział, gdyż będę uwięziona w kapsule i umrę w wieku nieco ponad dwudziestu lat, w diabelskim młynie. 
— Jak ci się podoba widok? — z moich katastroficznych rozmyślań wyrwał mnie spokojny głos Davida. 
W momencie, w którym zobaczyłam panoramę Avenley River, coś we mnie drgnęło. Cały strach, który gromadził się w moim wnętrzu już od dobrych kilkunastu minut, momentalnie wyparował, ustępując miejsca poczuciu radości. 
— Ale tu pięknie! — krzyknęłam z nienaturalnym podekscytowaniem i podziwiałam widok miasta z tej perspektywy. 
Mój wzrok krążył po malutkich domkach, urokliwych sklepikach, czy ledwo widocznych alejkach pobliskiego parku. Jedyny budynek, który przewyższał nas wysokością ponad dwukrotnie, to wielki gmach Brown Inc, którego szklana konstrukcja odbijała promienie słoneczne. 
Zakochałam się w tym widoku i zanim zdążyłam się nim nacieszyć, kapsuła została otworzona, a my musieliśmy wyjść. 
Kiedy znów znaleźliśmy się na ziemi, spojrzałam ostatni raz na diabelskie koło i wydałam z siebie ciche westchnienie. 
— Widzę, że ci się spodobało. — brat zmierzył mnie triumfalnym spojrzeniem, które wręcz błagało o to, aby przyznać mu rację. 
— Tak. Było cudownie. — pierwszy raz od dłuższego czasu zgodziłam się z Davidem i dałam mu tę satysfakcję. 
— Pójdziemy tam jeszcze raz, przed samym zamknięciem. A teraz chodź. — ponownie pociągnął mnie za rękawek i zaprowadził do wielkiego, kolorowego namiotu, który zapewne był cyrkiem. 
Kupiliśmy bilety i weszliśmy do środka. Momentalnie przeniosłam się do czasów dzieciństwa, kiedy to ojciec zabierał nas różnego rodzaju pokazy. 
Zajęliśmy miejsce na widowni i z zaciekawieniem patrzyliśmy w stronę areny, gdzie puszysty tygrys zwinnie przeskakiwał przez kolejne płonące obręcze. Po gromkich brawach, na jedną z drabinek wyszła kobieta i zaczęła chodzić na przerażająco cienkiej linie, szeroko się uśmiechając, a pod spodem po wyznaczonym szlaku jeździł klaun na monocyklu, który do tego wszystkiego jeszcze żonglował! Podziwiam takich ludzi. 
Po półtoragodzinnym występie wybiła godzina szesnasta. Czas leciał nieubłaganie szybko, a ja z coraz większą radością odwiedzałam kolejne ciekawe stoiska, czy jeździłam na dziecięcych karuzelach z Davidem, śmiejąc się wniebogłosy. 
Muszę przyznać, że dawno nie czułam się aż tak szczęśliwa i pełna energii. 
Z radosnym uśmiechem zaprowadziłam nieco zmęczonego już Cartera do budki i kupiłam nam watę cukrową, która momentalnie przywróciła go do życia. Tak, mój braciszek kochał słodycze zapewne bardziej niż mnie i kupienie mu czegokolwiek, co zawierało cukier, kończyło się tym, że skakał z radości niczym kilkuletni chłopiec. 
Wybiła godzina dwudziesta pierwsza, a my właśnie wchodziliśmy do diabelskiego młyna, aby jeszcze raz móc napawać się tym cudownym widokiem, który wywarł na nas ogromne wrażenie. Tym razem ujrzałam klimatyczne światła ulicznych lamp, które rozświetlały dróżki, dodając im cudownego uroku. 
Po niecałej godzinie wyszliśmy, z uśmiechem wspominając wydarzenia z dzisiejszego dnia. Przyznaję, jestem wdzięczna Davidowi za to, że mnie tu zabrał. 
To miejsce miało swój specyficzny klimat, który był w stanie wpłynąć nawet na mnie – ponurą, wiecznie niezadowoloną nastolatkę, która myślała, że widziała już wszystko. 
Ot, byłam w błędzie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz