23 sie 2018

Od Nivana end Antoniego

— Zrobiłeś co? — Zdawać by się mogło, że wrzask Illene dało się usłyszeć nawet z innego kontynentu, a całe miasto zadrżało od fundamentów po szczyty drapaczy chmur, widząc rozjuszenie rozmówczyni.
Plask!
— Jesteś niemożliwy — ryknęła, prawdopodobnie przypadkowo opluwając mnie całego. Ciemny kosmyk uciekł zza ucha, ciemna szminka lekko się rozmazała, a nozdrza poruszały się niebezpiecznie szybko.
Nivan, co to był za dźwięk, do cholery, myśl.
— Jak możesz najpierw go zaczepiać, a później po prostu zostawiać?
Zerknąłem w zielone oczy, marszcząc przy okazji brwi i starając się rozróżnić, co tak właściwie się wokół mnie dzieje. Barwy się mieszały, kształty zacierały, cienie traciły na intensywności. Widziałem tylko czerwoną twarz kobiety, jej groźnie kłapiące zębiska. Widziałem tylko rozwalone włosy, maskarę cieknącą po policzkach, dłoń, która ponownie leciała w stronę mojej twarzy. Tym razem z drugiej strony.
Uderzyła mnie?
Plask!
Zlepek niewyraźnych słów. Coś na „ko”. Przewinęło się dobrze znane „do cholery”. On coś robił. Przynajmniej tak mówiła. Krzyczała. Wrzeszczała. Cokolwiek.
Zasłoniłem uszy, bredziła, wypluwała jadowite słowa, płakała. Ja płakałem. Może oboje płakaliśmy, nie wiem, nie pamiętam.
I ciągle powtarzające się imię. Powtarzane i przez nią i przeze mnie jak mantrę.
— Chcesz szczęścia, chcesz ustatkowania i normalnych relacji z ludźmi, a potem odpierdalasz coś takiego? — ryczała. Już nie krzyczała, ryczała jak zarzynane zwierzę albo raczej, jakby je zarzynała.
Chciałem się odwrócić, chciałem odejść, wyjść z pokoju, ale ona mi nie dawała. Wiedziałem, że gdybym ruszył się, chociaż o krok, skończyłbym z paznokciami wbitymi w oczy. Długimi, ostrymi pazurami, które chyba podczas uderzenia przecięły mi skórę na policzku.
— Złamałeś go wtedy.
Wiem. Teraz pewnie też.
— Dlaczego się wtedy nie zapierdoliłeś? Dlaczego tego nie zrobiłeś, gdy miałeś okazję, co?
— Też nie wiem, Renee.

— Przepraszam za to. Co wczoraj... Wiesz, powiedziałam.
— Mhm.

— Jak bardzo jesteś na nią zły?
— Nie jestem.
— Nivan.
— Skończyłem rozmowę na ten temat. Otwórz to okno, zaraz królik ci zdechnie od tego dymu.
— Powinienem go wynieść, prawda?
— Prawda.
— Kurwa.
— Brawo, Kumar.

— Pójdziesz kiedyś do niego?
— Kiedyś.
— Co, jeśli się wyprowadzi, zanim to zrobisz?
— Znakiem to, że przeznaczenie nas nie chce.
— Od kiedy niby wierzysz w to gówno?
— Od nigdy.

— Nivan... Nieważne.

— Adam, ja ciebie tak bardzo przamszam. Ad... Antoni Adamie Watsonie, nie ignoruj mje, gdy do ciebie mówię... Adam...
— Niv, starczy ci.
— Adam, ja ciebie...
— Nivan, słyszysz?

— Nivan, minęły dopiero dwa tygodnie, a tędy nie da się przejść. Posprzątałbyś tu.
— Wypierdalaj.
— Przepraszam bardzo, co?
— Mam krzyknąć, czy co? Powiedziałem, wypierdalaj.

— Chociaż raz schowałbyś dumę do kieszeni.

— Jak się czujesz?
— Dobrze, czemu pytasz?
— Po prostu. Masz zamiar kiedyś z nim porozmawiać?
— Kiedyś.
— A jednak.
— Po raz ostatni — parsknąłem śmiechem.
— Jak to po raz ostatni?
— Prawdopodobnie nie wyjdę z tego spotkania żywy, przecież wiesz — rzuciłem, obracając się na krześle i machając palcami odzianymi w tęczowe skarpetki. Zerknąłem na szatynkę, która stała w drzwiach, opierając się nieśmiało o framugę drzwi i patrząc na mnie z niemrawym uśmiechem malującym się na ustach. Może parsknęła śmiechem, kręcąc głową i zakładając ręce na piersi.
— Ale obiecaj. Nie rób wam tego więcej, dobrze? — spytała dość niemrawo, odgarniając włosy za ucho.
— Niczego nie zapewniam, Renula. Póki co będę go obserwować i tyle. — Wzruszyłem szybko ramionami, zanurzając się mocniej w fotelu i dziubiąc łyżką w moim kubku z zupką ekspresówką. Studenckie jedzenie to najlepsze jedzenie. Oczywiście ekskluzywne studenckie jedzenie, żeby nie było.
— Nie łatwiej byłoby spotkać się w cztery oczy, być przy nim i widzieć to wszystko z bliska, zamiast bawić się w jebanego szpiega? Nivan, proszę cię, pomyśl chociaż raz.
— Pomyślałem i nie byłbym w stanie żyć z nim ramię w ramię tak po prostu, jak kiedyś. Po prostu nie.
— Spędziliście razem niecałe kilka godzin, skąd możesz o tym wiedzieć. Nawet nie dałeś temu szansy, nawet nie pozwoliłeś wam odetchnąć i znowu to zrobiłeś — rzuciła słabo, wchodząc do pokoju, byle zatrzymać się tuż przede mną i spojrzeć na mnie z góry. Żal wymalowany na twarzy, smutek w oczach, uniesione delikatnie brwi i dłonie, mocno zaciskające się na własnych ramionach. Renee wyglądała nieciekawie.
— On... — zacząłem cicho, odwracając delikatnie głowę i może przymykając oczy, z wiadomych względów. — Nie byłby szczęśliwy. Ja bym go...
— Tylko ranił, znam tę śpiewkę. Aktualnie ranisz go iks razy mocniej niż gdybyś po prostu z nim poegzystował. Robisz z siebie potwora, którym nie jesteś. Jesteś takim dzieckiem i taką drama queen, że niech cię chudy byk weźmie, Nivan. Naprawdę, porozmawiaj z nim. Obaj wyjdziecie na tym na plus.
— Kiedyś...
— Nivan!
— Nie Nivan, kiedy w końcu ktoś spyta się mnie, jak ja się z tym czuję? Wszyscy wrzeszczycie, że go krzywdzę, a ja? Gdzie ja w tym wszystkim, ja... Ja robię to, bo nie umiem inaczej, ja w tych sprawach mam mentalne szesnaście lat, ja po prostu nie potrafię tego ogarnąć.
— Zachowujesz się jak dziecko.
— Bo nim jestem! Czuję się przy nim źle, bo wiem, że nigdy nie dam mu tego, czego chce, czego potrzebuje...
Trzaśnięcie drzwi.
— Ja pierdolę — ryknąłem do kawałka drewna, wypełniając pokój, w którym zostawiono mnie całkowicie samego.
Wyciągnąłem z szuflady komody portfel. Z portfela zdjęcie. Dwóch nastolatków, czy czegoś. Uśmiechniętych.
Kiedyś.


[Hiszpańskiej telenoweli ciąg dalszy, liczmy, że nastąpi.]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz