18 kwi 2019

Od Thomasa cd. Victorii

Pojechaliśmy wozem Vincenta do jednego z najlepszych pubów w mieście, gdzie mieliśmy zagrać koncert. Okazało się, że nie tylko my byliśmy zaproszeni, najbardziej ucieszyłem się z faktu, że to nie my występowaliśmy pierwsi: zawsze pierwsza grupa musi przygotować cała scenę, a kolejni wystarczy, że się podłączą. Nareszcie mogłem mieć spokojny koncert, nie pamiętam, kiedy ostatnio nie zajmowałem się nagłośnieniem i oświetleniem: w naszej kapeli tylko ja się na tym znałem. Droga minęła dość szybko, cały czas rozmawialiśmy na temat przyszłości kapeli: każdy z nas snuł marzenia o bogactwie, ogromnym luksusowym domu, własnym basenie i masą kobiet. Vincent najmniej mówił, on musiał się zająć kierowaniem.
- Jesteśmy wcześniej – oznajmił, zatrzymując się na parkingu.
- A mówiłem, że nie ma się co tak spieszyć – odezwał się Harry, który zdążył już wysiąść z samochodu. Rozciągnął się na zewnątrz i szeroko ziewnął. Gdy reszta wysiadła, Vincent otworzył bagażnik. Wyjęliśmy z niego nasze instrumenty, a potem spokojnym krokiem ruszyliśmy do oświetlonego budynku z napisem „Cztery koncerty najlepszych zespołów”. Byłem ciekaw, z jaką konkurencją się spotkamy.
- Mam ochotę na mohito – rozmarzył się Peter.
- Najpierw zagrajmy, potem możesz się obrzygać alkoholem – powiedziałem. On zawsze zaczyna od zwykłych drinków, popija od innych, prosi o coraz mocniejsze, aż w końcu traci panowanie nad sobą, wypija parę głębszych, idzie tańczyć, a na drugi dzień wymiotuje.
- Dobra, ale będziesz mi trzymał miskę – poklepał mnie po ramieniu.
- Jasne, jeszcze będzie ci buzie wycierać – zaśmiałem się, udając, że wycieram mu usta rękawem. Weszliśmy do środka, ludzie dopiero się zbierali, tak samo muzycy. Zajęliśmy wygodne miejsca na kanapie i obserwowaliśmy, jak jakaś grupa stara się podłączyć kable do głośnika. Ich nieudolność w tej czynności sprawiała, że nie mogłem patrzeć, jak kaleczą mój zawód.
- Bądź twardy, nie daj się – zaśmiał się Vincent, widząc, że miałem już zamiar wstać i samemu to wszystko ogarnąć.
- Oni zaraz zabiją te lampy – jęknąłem rozżalony. Nie wytrzymałem, wstałem i podszedłem do jakiegoś mężczyzny. Przedstawił się jako Pi, a w mojej głowie od razu przypomniał się film „Życie Pi”.
- Widzę, że macie problemy. Może wam pomóc? - niezbyt interesowała mnie jego odpowiedź, musiałem to zrobić, albo stąd wyjść. To tak, jakby kaleczyli moje dziecko. Mężczyzna spojrzał na dziewczynę, która kucała przy sprzęcie.
- Chyba pomoc się przyda – stwierdził, a ja nie czekając na jego kolejne słowa, odwróciłem się i podszedłem do blondynki. Bez słowa sprawdziłem kable, który były dobrze podłączone. Wystarczyło więc podejść do sterowników, a lampy działały tak, jak powinny.
- Dziękuje – odpowiedziała wyższa ode mnie dziewczyna. Nienawidziłem swego wzrostu, czasem miałem ochotę nałożyć buty na wysokiej podeszwie, ale myśl ta znikała tak szybko, jak się pojawiała.
- Nie ma za co – uśmiechnąłem się delikatnie. - Jak się nazywa wasz zespół? - zapytałem ciekaw.
- Lord Of The Lost – odpowiedziała. Gdzieś słyszałem, ale znam za dużo zespołów i artystów, by spamiętać, kto co gra i kim jest.
- Niezła nazwa. Chyba występujemy po was - więc nie zniżcie mi światła, dodałem w myślach.

<Victoria?>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz