2 mar 2020

Od Althei C.D Lucille (do Ivana)

Wskutek wystrzału dzwoniło mi w uszach. Z jakiegoś nieznanego dla mnie powodu to głód był gorszym problemem niż ziejąca, krwawa dziura w udzie mężczyzny, jego nieskończony, przerażający krzyk i stoicki spokój moich towarzyszy niedoli. Jakby to, co zrobiła Lucille, przypominało oglądanie prognozy pogody, ale brakowało jeszcze wyjątkowo chamskiego ziewnięcia, które chciało ulecieć z moich ust.

Nic a nic nie wskazywało, co ma się wydarzyć. Już Lucille bawiąca się bronią dała mi pewność, że jesteśmy sobie strasznie nieprzewidywalni, robimy rzeczy, których sens ciężko wyłapać, ale hej, czego spodziewać się po tym, jak cała nasza czwórka wylądowała w, powtarzam, innym kraju po niezłej imprezie. No właśnie, niczego. W jednej, nieoczekiwanej chwili mój układ nerwowy zaskoczył, tak jakby ktoś połączył dwa kable i zaiskrzyło. 
— A to do czego niby miało prowadzić?! — rzuciłam ostentacyjnie. — Nie wiem, myślałaś, że w jego dziurze w nodze pojawi się droga do Krainy Czarów? Może do domu? Też mi coś! — Wyrwałam jej broń z ręki, zanim wycelowałaby w inny obiekt, a tego byśmy nie chcieli. Zdawałam sobie sprawę z tego, że jej umysł przeżywał kiepskie chwile, ale teraz mamy znacznie gorszy problem.
Musiałam spojrzeć na obcokrajowca i bladą o przynajmniej parę tonów twarz dostawcy pizzy, by zrozumieć, że znaleźliśmy się w ścisłym epicentrum problemów. Poważnie — żaden z nas nie reagował w ten sposób, ale widząc reakcję kogoś w niewątpliwym stopniu trzeźwego (chociaż dyskutowałabym na temat obcokrajowca), na usta cisnęło się „kurwa mać”.
— Chciał wycelować. Byłam pierwsza — mruknęła Lucille. Moje oczy tylko się rozwarły z niedowierzania. — Słuchaj, tak czy inaczej, jesteśmy w złym położeniu.
— Bylibyśmy marne piętro wyżej, gdybyś tego nie zrobiła — mamrotałam. Nikt więcej nie zdążył się odezwać, bo zza drzwi wpadł właściciel motelu, któremu Jace miał zapłacić. Po jego wyrazie twarzy, w sensie właściciela, mogłam stwierdzić, że ostatnie, na co możemy liczyć, to dodatkowa noc tutaj. I tak nie miałam na to najmniejszej ochoty.
Nic się nie zmieniło, bo właściciel nadal umiał posługiwać się naszym językiem w odróżnieniu od nas. Milczeliśmy jak ostatnie niemowy wpatrzone w kierunku framugi drzwi. On, dokładnie jakby nigdy nie widział podobnego zdarzenia w motelu (po tym tutaj wszystkiego można się spodziewać), wrzasnął, tak że brudne, zasyfione szyby na regałach zatrzęsły się jak na małe trzęsienie ziemi.
— Jesteście w dupie — mruknął dostawca pizzy.
— Wynocha z mojego motelu! — kontynuował facet, zaciskając mocno dłonie w pięści. Od wysokich dźwięków moja głowa znów zapulsowała bólem. — Macie godzinę, by stąd zniknąć! Nie chcę widzieć po was ani śladu! A ty — zwrócił się do Herondale, który zlustrował go skonsternowanym spojrzeniem — uregulujesz rachunek za noc natychmiast.
— Przynajmniej nie ma dużo do zbierania — skwitował Ivan. Tylko spodnie ratowały nas przed ponownym ujrzeniem jego nagiego ciała.
To prawda. Nie mieliśmy niczego, co trzeba było zbierać z pokoju i zabierać ze sobą. Godności też nie. Wtedy w drzwi od łazienki znów naparła niesamowita siła chcąca bezceremonialnie je zniszczyć, poprzedzona rykiem. Spojrzeliśmy po sobie. Przywłoka tylko stękała z bólu pod ścianą i podejrzewałam, że błagał w swoim dzikim języku o jakąkolwiek pomoc. Nadejdzie niedługo... o ile właściciel motelu ma tak dobre serce, jak sądziłam.
— Tygrys, naprawdę? Zamierzacie wziąć go na smycz? — odezwał się Herondale. — Teoretycznie nie jest nasz.
— Nasz nie — ciągnął Ivan, po czym utknął wzrokiem na mnie. Obróciłam głowę za plecy, jakbym nie wierzyła, że to na mnie spoglądał. Wyraz moich oczu przesiąknął zdenerwowaniem.
— O nie, nie, wy sądzicie, że to mój tygrys? — zaśmiałam się ironicznie. Równie szybko ucichłam, widząc poważne miny towarzyszy. — Ja nawet nie miałam kota w swoim życiu! Domowego!
Nie wiem, jak to się stało, że dobre parę minut później byłam o krok od naciśnięcia klamki od łazienki. Pożal się Boże wsparcie miałam parę metrów za plecami, co jednocześnie nie miało dla mnie żadnego znaczenia, bo  tak czy siak czułam, że moje ręce trzęsą się jak galareta mięsna, znana również jako przystawka dla tygrysa.
Jeśli to przeżyję, to chcę, byście zginęli pierwsi. Jeden za drugim jak pieprzone kaczki w stawie.
Otworzyłam drzwi, moje płuca ścisnęły się, a z nimi cały oddech. Zwierzę uspokoiło się, jego dzikie źrenice wodziły w ciszy i konsternacji po całym pomieszczeniu, tak jakby chciał usłyszeć, czyja tętnica rozbrzmiewała najwyraźniej.
— Tam jest chyba łańcuch — zauważyła Lucille, nieśmiało wychylając się za moje ramię. — Reszta tego ustrojstwa może być za klopem, więc prawdopodobnie dlatego jeszcze żyjemy.
Zaklinował się. To ma sens. Jakiś bardzo głęboki, ukryty sens. Gdyby chciał, nawet klop nie byłby dla niego wielkim problemem.
— Zwab go i odwiąż łańcuch — powiedział ktoś z tyłu. Mam stać się kocią karmą?, pomyślałam, przeklinając w duchu.
— Jak mam niby tego dokonać? Myślisz, że pieprzone kici-kici załatwi sprawę? — rzuciłam ironicznie. Kompletnie nie znałam się na kocich gestach, więc nie wiedziałam, kiedy jego ruch ogonem sugerował, że jest zirytowany, szczęśliwy czy zestresowany. Ten tu odpływał w totalnej fazie chilloutu. Ani razu już nie ryknął, tylko klapnął całym ciałem na ziemię, żeby oblizać łapę i potrząsnąć ogromnym łbem.
— Dobry kotek... — zbliżałam się. O nic nie walczyłam tak bardzo jak o spokój w tej nietypowej sytuacji. — Lucille, jeśli tygrys zacznie mnie jeść, zastrzel mnie. Wiem, że nie masz z tym problemu.
W jakiś sposób jego pysk nie wydawał mi się... zdziczały. W miarę podchodzenia, w miarę pierwszych paru kroków jeszcze mocniejsze stało się wrażenie, że to niegroźne zwierzę, bez względu na to, jak słowa niegroźny tygrys by brzmiały.
Jednak z jakiegoś powodu mnie nie zeżarł, mimo że całą Bożą noc miał do tego okazję.
— To zwierzę z cyrku, bez dwóch zdań — stwierdziłam, kiedy kot utkwił w bezruchu, zupełnie mnie ignorując. Z wyrywającym się z piersi sercem zdołałam przejść nad nim, chwycić grzechoczący o kafelki łańcuch i przedostać go nad sedes. Odzyskałam kontrolę nad zwierzakiem. Kiedy w przepływie brawury pociągnęłam za łańcuch, tygrys wstał na równe łapy i... nie zrobił niczego więcej. Spodziewałam się czegokolwiek lepszego, niż leniwego, dużego kota.
W ten mniej więcej sposób wylądowaliśmy na przesuszonym pustkowiu, na jakim stał motel. Właściciel tego uroczego przybytku powiedział tylko, że za około piętnaście kilometrów zauważymy najbliższą stację benzynową. O mieście ani słowa. Mogliśmy tylko ruszać przed siebie, walczyć z okropną temperaturą, bez wody, jedzenia czy nawet butów. A co, kuźwa, najlepsze, z tygrysem na łańcuchu zaciskającym mi się wokół dłoni. Swoją drogą blond dostawca pizzy ledwo puścił Jonathana z nami, upierając się, że ten miał zostać tylko z nim. Nie interesują mnie żadne historyjki miłosne, w sumie kryzys polegający na obłędzie naszej koleżanki również, o ile nie zabije nas niespodziewanie gołymi rękoma, byleby się stąd wydostać.
Na ulicy przebiegło tylko parę pustynnych krzaków ruszonych powiewem wiatru. Odległy horyzont rozciągający się przed nami nie dawał ani grama nadziei na to, byśmy natknęli się na cokolwiek innego, niż pierdolona druga wydma.
— Co tam masz? — rzuciłam do Ivana, który wyciągał coś ze swojej kieszeni z zadowoleniem. Obracał kanciastą paczkę szlug w dłoni. — Poczęstuj tym Lucille, bo zachowuje się tak, jakby już nie wytrzymywała naszego towarzystwa, mimo że wszyscy chcąc nie chcąc jesteśmy do tego zmuszeni.
— Dobrze myślisz — odparła ironicznie dziewczyna. Nie musieliśmy zbyt długo czekać, by z kamienną twarzą chwyciła jednego papierosa.
Koniec końców każdy z nas skończył z tym w ustach. Ivan okazał się niezbędnym posiadaczem zapalniczki, a gdy tylko końcówka tego świństwa zamigotała czerwienią, ulatniający się dymek przybrał mocny, specyficzny zapach. Poszłam w ślad za resztą i zaciągnęłam się, zatrzymując trujący obłok w płucach, a gdy tylko wydostał się on na powietrze, wyglądał na większy niż ten przy zwykłym papierosie. Zmarszczyłam brwi bezsłownie.
— Proszę, proszę — bąknął Ivan. — Zapomniałem, że mam w kieszeni jointy. — Wypuścił powoli nagromadzony dym w płucach.
— Jak myślicie, ktoś zrobił coś z przywłoką, która została w pokoju? — Popatrzyłam przed siebie, prosto w punkt, gdzie droga na wzniesieniu przed nami łączy się z niebem.
— Dziwnym trafem nigdy nie zaczęło mnie to obchodzić — powiedziała Lucille.
— Czy ty się czymś w ogóle obchodzisz? — odparowałam zmęczonym tonem. Nie obchodzi jej to, tamto, wyłącznie marudziła.
— Powrotem do domu — rzuciła z sztucznym uśmiechem.
— Boże, przestańcie na moment, bo mi głowa pęka — wtrącił się Jonathan. — Zaraz wrócę po pistolet i kogoś zastrzelę.
— Trzeba było zostawić cię z dostawcą pizzy, Herondale. Przynajmniej jedna osoba byłaby zadowolona z twojej obecności — wymamrotała Lucille. Mężczyzna już miał odparować werbalny cios, jednak przerwałam im tę tyradę, wskazując palcem w jedno miejsce hen daleko przed nami.
— Hej, czy to nie jakaś woda? Staw?
Widziałam słońce odbijające się w błyszczącej tafli pomiędzy paroma łysymi drzewami i uschniętymi krzakami.
— Kurwa, chyba tak. — To musiał być Ivan, o ile dobrze zapamiętałam jego głos.
Tygrys trzymany na łańcuchu naparł do przodu i pociągnął mnie za sobą. Między nami a stawem musiało być nie mniej niż jakieś pół kilometra. Stawiając opór słońcu, które wyciskało z nas poty, ruszaliśmy nieprzerwanie naprzód, byleby jak najszybciej dostać się do tego miejsca, które wydawało się niemal rajem na środku odludzia. Im bliżej się znajdowaliśmy, tym nie najgorzej to wyglądało. Woda nie była wcale tak brudna, mimo że nie widzieliśmy dna. Parę skał otaczało spory obszar wodny. Podarowałam łańcuch z tygrysem najbliżej znajdującemu się Jace'owi, który przejął go z konsternacją na twarzy.
Usiadłam na jednym z kamieni, nachyliłam się nad powierzchnią i nabrałam wody do dłoni, by przemyć twarz. Poczułam się znacznie lepiej, choć zmęczenie i ból głowy nadal dawały mi w kość. Nim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, Lucille, Ivan, a nawet Jonathan, który dopiero trzymał tygrysa, rzucili się do wody w ubraniach. Ochlapali mnie tak, że przemokłam do suchej nitki, ale jedyne, na co zwróciłam uwagę, to na to, by w porę złapać za łańcuch mojego nowego przyjaciela. Kot zanurzył język w stawie.
Coś było nie tak. Zmrużyłam oczy, przypatrując się wodzie. Weźmy to pod lupę: byliśmy w obcym, gorącym kraju pełnych swobodnie chodzących drapieżników. To zdecydowanie nie było kąpielisko. Dookoła nie znalazłam ani jednego oznaczenia. To po prostu staw. Dostrzeżenie falujących na pod taflą ruchów było zwykłym łutem szczęścia.
— Cholera, wyłaźcie z wody, już! — prawie wrzasnęłam, kiedy doszło do mnie, że w stawie pływał aligator.

Ivan?

+20 PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz