24 mar 2020

Od Liama C.D Katfrin

     Między nami, przez pewien czas prowadziłem osobliwy dzienniczek, nieduży, może szesnastokartkowy w rozmiarze A5, w kratkę, w skórzanym obiciu z wypalonym L. Howell na froncie. Zapisywałem w nim każdą datę niepożądanych kontroli i miejsca, w jakich się odbywały — ot, kiedy mundurowi zjawili się w kasynie na północy, dostawałem cynk i na paręnaście minut przed dotarciem na miejsce skrzętnie aktualizowałem dziennik, w odpowiedniej rubryce z lokalem w nagłówku pojawiała się tamtejsza data, nawet godzina, z krótką notatką zazwyczaj przeze mnie dodawaną — w jak wielkich opałach byłem. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek zarejestrował najwyższego stopnia zagrożenia. Dziennik należał do przeszłości, Margo zrobiła z niego podpałkę, niemniej gdybym tylko miał go w rękach, tamten dzień opisałbym jako “niezwykle stabilny”. Jedynym powodem do zmartwień były gorączkowość i nieopanowana umiejętność powściągliwości u pułkownika. Między wargami trzymała papierosa, co pewien czas odrywając go od ust. Dziadek, nałogowy zresztą palacz, zwykł mawiać, że to sposób palenia papierosa najwięcej mówi o człowieku. Salvadore robiła to z gracją i niezmąconym spokojem, dokładnie tak, jakby stanowiło to dla niej rutynę — miała w tym ewidentną wprawę. Silvera z kolei był gwałtowny, agresywny i gdyby tylko mógł, nabrałby w płuca trzykrotnie więcej i wpół spalonego papierosa wyrzucił na chodnik, przygniatając go podeszwą.


     Czy chcesz dać nam więcej pracy i mamy przeszukiwać twoje biuro, dom, kasyna i puby czy po prostu przyznasz się do winy?, kobiecy głos rozbrzmiewał w mojej głowie, jak szalony wciskając czerwony przycisk “ewakuacja” na panelu sterowania mózgu. Zastanawiałem się.
     — Pułkownik Salvadore, niech uwierzy mi pani na słowo, że niejedna taka grupa rewidowała mój dom, moje kasyna, Howell Empire, a nawet domy moich najważniejszych pracowników. Nie znaleźli nic, co mogłoby być potencjalnym dowodem przeciwko mnie — powiedziałem. — Nakaz zobowiązuje was do przetrząśnięcia moich lokali, nie mam wobec tego żadnych obiekcji, droga jest wolna, acz długa i szeroka. — Skinąłem głową. — Przeszukajcie to wszystko, udostępnię wam każdy kąt, w zamian za to przynajmniej przekażcie waszym dowódcom, czy ktokolwiek wami rządzi, żeby ograniczyli rewizje, bo sprzątanie całego tego chłamu nie jest przyjemnością dla moich pracowników i naszego budżetu.
     Wypuściwszy ostatnią chmurę dymu, z wewnętrznej kieszeni marynarki wyjąłem telefon. Margo wiedziała, poinformowana przez Florence. Margo już wywoziła wszystko, co potrzeba, na południe. Margo była, do cholery, niezastąpiona.
     Kontrola objęła Howell Empire, mój apartament, dwa puby i cztery kasyna, zajmując przy tym cały dzień. Byłem potrzebny niemal wszędzie, najpilniej przyglądałem się grupie przeszukującej mieszkanie, budynek Howell Royale przejął mnie najmniej — kto, do cholery, trzymałby w takim miejscu cokolwiek istotnego dla policji? Absolutnie nikt, i z takiego założenia wychodziliśmy. Podróż na południe, włączając drogę powrotną, zajęła Margo niespełna cztery godziny.
     — Liam. — Podeszła od tyłu, obkręcając klucze od samochodu na palcu wskazującym.
     Siedziałem przy stoliku na parterze Silver Peacock. Wyposażyłem mundurowych w klucze do wszystkich pomieszczeń, udzieliłem paru wskazówek, odprowadziłem do windy, duzi chłopcy sami sobie poradzili. Tkwiłem tam od piętnastu minut, z utęsknieniem wyczekując szofera, który dwadzieścia minut później miał wyjść od dentysty.
     — Margo — odpowiedziałem ściszonym tonem. — Wszystko poszło zgodnie z planem?
     Spojrzała na mnie spod przymrużonych powiek.
     — Skąd to zmartwienie, Howell? — Złapała mnie za kark. — Wszystko gra, jak zawsze. Barnes nie zawodzi.
     Kiedy uniosłem wzrok, dostrzegłem postać opierającą się o futrynę drzwi prowadzących na zaplecze. Instynktownie ściągnąłem brwi.
     — Panno Barnes, pułkownik Katfrin Salvadore. — Odchrząknąłem. — Pułkownik Salvadore, Margo Barnes, współpracownica i współlokatorka.
     — Jestem jego prawą ręką, coś jak lokaj — wtrąciła się dziewczyna.
     Wbiłem dłonie w kieszenie.

      Słuch o mundurowych zniknął razem z opuszczeniem przez nich wszystkich moich budynków. Całą tę rewizję skwitowano jedynie skinieniem głowy. Każdy z nas, na czele z Florence, Margo i całą zamieszaną w ukrywanie dowodów zgrają, zapomniał o tym nader odświętnym zdarzeniu, zostało zapomniane jak zeszłoroczny śnieg — od jakiegoś czasu powtarzaliśmy, iż w pewnym momencie przejdziemy z nimi wszystkimi na “ty”, jak to na starych znajomych przystało. Parallel pękało w szwach, piątkowa noc generowała kolosalne zyski, a happy hour sprawdzało się jak nigdy wcześniej. Ze sceny głównej dochodził głos dzisiejszej gwiazdy, DJ-a z północy, którego wyczekiwało całe miasto — od paru godzin powtarzał te same formułki, zagrzewając publiczność do energicznego podskakiwania w rytm muzyki. Moja obecność tutaj była rzeczą zaskakującą nawet dla mnie samego. Parallel od jakiegoś czasu figurowało na szczytach list topowych klubów w mieście.
     Siedziałem w boksie na uboczu, ze spojrzeniem wbitym w szklane naczynie wypełnione szkocką, skrzyżowanymi nogami, telefonem w dłoni i rzeczami porozrzucanymi po stole, podłodze i fotelach. Tępy wzrok przenosiłem z whisky na szklankę, ze szklanki na whisky dopóty, dopóki nie ogarnęło mnie niewytłumaczalne odrętwienie, znużenie, a wypity uprzednio alkohol cofnął do gardła tak, że jego smak poczułem w jamie ustnej. Przełknąłem ślinę i wypiąłem klatkę piersiową. Gdyby nie rozjaśniający się ekran, nie zauważyłbym połączenia. Odebrałem.
     — Halo? — wymruczałem przytłumionym głosem. — Halo — powtórzyłem głośno, uzmysławiając sobie, że poprzednie słowo zostało stłumione przez muzykę.
     — Panie Howell, z tej strony asystentka Laverne’a, kazał skontaktować się z panem, żeby uzgodnić kwestię…
     Z uwagi wybiło mnie pojawienie się kogoś przy moim stole. Ledwo udało mi się unieść głowę, jegomość już zasiadał naprzeciwko mnie. Właściwie, była to kobieta. Pułkownik Salvadore zainteresowała się moją szkocką, kiedy ja prowadziłem zawziętą dyskusję z sekretarką. Po skończeniu rozmowy przyszedł czas na konfrontację z Katfrin, jak to kazała na siebie mówić, przypominając sobie ostatni występek.
     — Katfrin Salvadore — rzuciłem, splatając palce obu rąk. — Co sprowadza panią pułkownik do Parallel?
     — Chęć zabawy, rozrywka, — przysunęła się nieco bliżej stołu — praca.
     Powtórzyłem jej ruch, z zaciętością śledząc ruch mięśni jej twarzy. Nie uśmiechała się, nie wyrażała zbyt wiele.
     — Praca? — żachnąłem się. — Gdybym wiedział, że elementem pracy pułkowników jest odwiedzanie nocnych klubów, salutowałbym dowódcy, nie pił absolutnie najlepszą szkocką i obserwował tego słabego muzyka, którego sam wynająłem — odparłem kąśliwie, łykając whisky. Przyjemne palenie w gardle ustępowało z każdym następnym łykiem.
      Tym razem prychnęła z dezaprobatą.
     — Czy to ciąg dalszy serii kontroli? Personalne obawy, wątpliwości? Nie wierzy mi pani, pułkowniku Salvadore? — Zadawane przeze mnie pytania miały szczególnie retoryczne zabarwienie. Katfrin bynajmniej mi nie ufała. — Czy to bezgłośna prośba o wycieczkę na ostatnie piętro Solar Chandelier, bo, jeżeli mam rację, nie jest to z pewnością niewykonalne. Wystarczy słowo, pani pułkownik.
     Twarzy Katfrin nie pokrył żaden rumieniec, policzki nawet nie drgnęły, patrzyła na mnie zajadle, nieustępliwie i z takim uporem, jakby była w stanie tu i teraz udowodnić mi każdą moją winę. Jakby potrafiła przechytrzyć system.

+20PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz