6 mar 2020

Od Taylor do Milo

     Włóczyłam się po ciemnych, nieoświetlonych korytarzach uczelni z torbą przewieszoną przez ramię i grymasem niezadowolenia na twarzy, telefonem w jednej dłoni i jabłkiem w drugiej, z bolącą głową i bolącymi łydkami. Dochodziło wpół do jedenastej, wykład z psychologii trwał w najlepsze, kiedy mój świat skupiał się na układzie budynku, zawiłym, pełnym zakamarków planie — raptem dwa tygodnie zajęło mi rozeznanie się w salach, które mnie interesowały, cała reszta pozostawała jedną wielką niewiadomą, stała pod znakiem zapytania, bo, do cholery, komu wiedzieć, gdzie znajduje się jaki składzik? Ano, nikomu, ponieważ mało kto o to dba. Z tego tytułu, można powiedzieć, zgubiłam się pod dachem własnego uniwersytetu, którego zagorzałą studentką byłam od października zeszłego roku kalendarzowego. Studentką filologii, uściślając.


     Co rusz wciskałam prostokątny klawisz telefonu, którego jasność ekranu biła po oczach gorzej, niż słońce, żeby upewnić się, czy żadna z moich drogich towarzyszek nie rzuciła mi się na ratunek, ale jak dymek był, tak pozostawał pusty, niezmiennie. Jak na wykształceniu nie zależało mi wcale, bo sama pchać się nie pchałam, tak na utrzymaniu na uniwerku piekielnie — skąpe stypendium to kropla w morzu wszystkich kosztów i pieniędzy, które na miejsce tu wyłożyła moja rodzina, mój tata, który, jak okazało się pewnej wspaniałej nocy, takowe gromadził od chwili moich narodzin, finalnie zyskując pokaźną sumę. Prawdę mówiąc, to minimalnie poruszyło moje sumienie. Ale tylko delikatnie. W przeciwnym wypadku siedziałabym właśnie na pieprzonej psychologii, słuchała tych bzdur i robotycznie kiwała głową co słowo wykładowcy, a tak, jak nietrudno się zorientować, absolutnie nie było. Byłam samotnym wilkiem, indywidualistką. Przynajmniej na czas wykładów.
     Idealny porządek dnia, choć skażony małą gafą w postaci zagubienia się w gąszczu pomieszczeń, został zaburzony wraz z następnym moim krokiem, kiedy to minęłam otwarte na całą szerokość drzwi na zewnątrz. Minęłam róg, skręcając za budynek uniwersytecki, w międzyczasie wyjęłam paczkę papierosów i ze spodu torby wygrzebałam fioletową zapalniczkę, ledwo działającą zresztą, ale jakże wierną. Podniósłszy wzrok znad czubka papierosa, dostrzegłam, o zgrozo, wcale nie wspaniały krajobraz bogaty w rośliny najróżniejszej maści, a mężczyznę zawzięcie tłukącego drugiego, zakrwawionego i zakładam, że z trudem dyszącego chłopaka. Zmarszczyłam brwi, sama do siebie, lekko zszokowana niecodziennym odkryciem. Rzadko kiedy bywam świadkiem tak brutalnych czynów, a uniwersytet wydawał się w miarę porządny. Nawet najlepszym się zdarza, co?
     Pan agresor przechwycił moje spojrzenie i gwałtownie uniósł głowę. Wydawał się jeszcze wyższy, może bardziej przerażający przez krew na knykciach, a może i nie — nie pokusiłam się o żadne stwierdzenie, nie uśmiechnęłam się ani nie wzruszyłam ramionami, jak to na mnie przystało. Jak go zabił, to go zabił, jak nie, nie. Przyłożył do ucha komórkę, powiedział kilka niezrozumiałych dla mnie słów. Spojrzałam na wyświetlacz własnego telefonu — za dwadzieścia pięć jedenasta. Odwróciłam się na pięcie i ruszyłam z powrotem do środka, nastawiając się na nużący wykład o słownikach.

     Cały boży dzień, kiedy kręciłam się z sali do sali, czułam na sobie palące spojrzenie, które, o dziwo, wcale nie należało do żadnej z moich drogich przyjaciół ani kolegów z wykładu, jacy z tak wielkim zamiłowaniem przyglądali się dotąd mojemu tyłkowi — to było coś innego. Od czasu do czasu, gdy lądowałam gdzieś sama albo z garstką osób, zza ścian, dość niespodziewanie, wyłaniała się postać chłopaka w ciemnej bluzie, z wiecznie tym samym wyrazem twarzy i, zaklinałam sama siebie, skądś go znałam, ale dziura w mojej pamięci skutecznie uniemożliwiała mi zidentyfikowanie jego tożsamości. Dziewczyny szturchały mnie raz po raz, wskazując na nieznajomego palcami, a ja nieprzerwanie wpatrywałam się w jego oblicze, mrużąc oczy i głowiąc się nad tym, skąd, do cholery, miałam znać kogoś takiego. Moje rozeznanie w studentach ograniczało się do rozróżniania moich najbliższych znajomych i pojedynczych jednostek z wykładów, momentami miałam problem z myleniem wykładowców ze studentami, wtedy bywało zabawnie, bo każde przekleństwo rzucane w ich stronę kończyło się na niezbyt miłym upomnieniu.
     Wyczerpana ruszyłam na przystanek, skąd o siedemnastej trzynaście miał wyjechać mój autobus (urocza pagoda wylądowała u mechanika, uroki zabaw po alkoholu). Z ciężką głową wpatrywałam się w jakiś punkt przede mną, plakat przyklejony do słupa, odliczając pozostałe kroki. Zegarek wskazywał siedemnastą sześć, byłam siedem minut przed czasem, a nawet piętnaście, uwzględniając wspaniałe spóźnienia, do których każdy mieszkaniec wspaniałego Avenley River zdążył przywyc, o ile porusza się komunikacją miejską. To nie dotyczyło mnie, bo przyzwyczajona do jazdy samochodem nie uświadczałam tego niesamowitego uczucia, jakim jest oczekiwanie na autobus na piętnastostopniowym mrozie, zbyt często, na moje szczęście.
     Osunęłam się na plastikowe krzesełko, które zatrzeszczało pod moim ciężarem. Torebkę odstawiłam na to obok, bowiem, ku mojemu zadowoleniu, przystanek był całkowicie pusty, jedynie obok, za przezroczystą ścianą, stała jakaś dziewczyna, brunetka. Zmierzyłam ją wzrokiem od góry do dołu. Na widok długich, grubych, zdecydowanie zimowych spodni sama poczułam chłód, szczególnie kiedy spojrzałam w dół, na moje niemal nagie, okolone ciemnymi rajstopami uda, krótką, materiałową spódnicę i wysokie kozaki sięgające nieco ponad kolana — ta kilkunastocentymetrowa przestrzeń między jednym a drugim zaczęła zawadzać jak nigdy wcześniej, marznąc, jakby całkowicie naga i pozbawiona jakiejkolwiek odzieży. Rajstopy najwyraźniej nie były tak ciepłe, jak miały pierwotnie być.
     — Będziesz sprawiać jakieś kłopoty?
     Podskoczyłam w miejscu, odruchowo kurcząc się w rogu, na styku prawej i tylnej ścianki. Odrzuciłam głowę do tyłu, niemalże uderzając nią w zimny plastik.
     Wszystko się wyjaśniło — dziwnie nieznajomy mężczyzna stał się wciąż nieznajomy, acz trochę mniej. Mój cichy stalker okazał się tym, którego, prawdę mówiąc, wcale bym się nie spodziewała. Sprawę bójki za uniwerkiem puściłam w niepamięć i, prawdę mówiąc, bardziej zainteresował mnie fakt, iż tamta fajka była moją ostatnią, niżeli bijatyka tych dwóch gości, o których, prawdę mówiąc, absolutnie nie miałam pojęcia.
     Spojrzałam na jegomościa spojrzeniem spod ściągniętych brwi, z wymownym wyrazem twarzy i nieprzychylnymi mu myślami w głowie. Pierwsza? Psychopaci to ostatni sort, z jakim chcę mieć do czynienia. Przewróciłam oczami w przerwie między wciągnięciem powietrza a głębokim westchnieniem, rozluźniłam ramiona, poprawiłam swoją pozycję i spódnicę, zsuwając ją nieco, co prawda nieznacznie, niżej. Atut nieziemskich nóg upraszał się pokazaniu światu, ale ta rozsądniejsza strona Taylor, o ile takowa istnieje, kategorycznie zabraniała jakichkolwiek scen.
     — Ostatnią rzeczą, która mnie obchodzi, to to, czy pobiłeś jakiegoś chłoptasia, czy też nie — rzuciłam chłodno. — Mogliśmy załatwić to już po dwunastej, zamiast bawić się w “znajdź Taylor”.
     Założyłam nogę na nogę, posyłając mu kąśliwy uśmiech.
     — Czy cokolwiek to było.

+20 PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz