24 mar 2020

Od Camerona C.D Brianne

     Kiedy otwieram oczy, Brianne wciąż śpi. Jej klatka piersiowa periodycznie unosi się, opada, i to, że przyglądam jej się w ten sposób, mogłoby wydawać się nieco niepokojące (w końcu tak samo patrzą na swoje ofiary mordercy, a wszyscy pamiętamy, iż za takiego mnie brała), jednak tak błogi widok przywraca mi swojego rodzaju spokój, szczególnie po tylu dniach niewidzenia Waldorff i tylu dniach spędzonych w towarzystwie dwuletnich poczwar. Dwuletnim poczwarom wydaje się, że tatuś to robot i jest w stanie bezustannie skakać wokół nich, bawić lalkami Raven i chronić farbki przez Isaac. W duchu dziękuję Jane za to, że bierze je chociaż raz w tygodniu. I że żłóbki istnieją, w przeciwnym wypadku musiałbym latorośle brać ze sobą do pracy, co skończyłoby się makabrycznie. Wszyscy jesteśmy zadowoleni, prawda?


     Stoję w kuchni, w dłoni trzymam telefon i sprawdzam coś w internecie. Zegarek wskazuje szesnastą czterdzieści osiem, więc dzięki prostej matematyce dochodzę do tego, że zmarnowaliśmy co najmniej trzy godziny, które mogły zostać spędzone na nauce i obiecuję, że wypomnę to Brianne, kiedy tylko się obudzi (powie coś w stylu “ale to ty pierwszy zasnąłeś”, jednak mam już plan, co mógłbym jej odpowiedzieć). Z drugiej strony nauka nie należy do moich ulubionych form spędzania czasu. Nawet w akademii, chociaż zdążyłem pochodzić od niej parę tygodni, mało którą chwilę spędzałem na nauce, a jak już, ograniczała się do “hej, Sage, jaki jest wzór na coś tam?”, “coś tam”, “umiemy na piątkę, teraz idziemy pić”. Fizyka, jak się okazuje, jest jeszcze gorsza od matematyki, a serce mi się kraja, kiedy myślę o tym, że biedni uczniowie muszą przez nią przebrnąć – swój egzamin ledwo zdałem. Zawsze mnie to dziwiło, bo do matematyki mam mózg, a fizyka kuleje, chociaż mówi się, że jest jak matematyka, tylko inna albo… coś w tym stylu, Thomas tak mówił. Pamięć nie jest moją mocną stroną.
     Zaglądam do lodówki, szafek, znajduję mleko i… mięso, o ile mięso może być w niektórych miejscach zielone, stare płatki (przypominające płatki, ale po terminie), kawałek pizzy wyglądającej dobrze, jak na mieszkanie Brianne, butelkę wody – na tym kończą się jej zapasy. Burczy mi w brzuchu, instynkt podpowiada, żeby wyjść do sklepu. Nie mam pojęcia, gdzie trzyma klucze, a pozostawienie jej w otwartym mieszkaniu może być ryzykowne.

     – Zapakować? – pyta kasjerka.
     Kiwam delikatnie głową, myślami będąc przy Brianne. Ciekawe, czy ktoś ją już porwał, czy muszę poczekać jeszcze trochę. Łapię za uszy wielorazowej torby foliowej, którą podaje mi kasjerka (ekologicznie, nie ma co) i wychodzę z niewielkiego spożywczaka. Kupiłem parę najpotrzebniejszych rzeczy, w końcu dziewczyna preferuje fast foody, zamawianie jedzenia przez telefon i pizzę, niż robione w domu potrawy, więc nawet gdybym wyposażył ją w wachlarz najróżniejszych produktów, większość skończyłaby tak, jak to mięso, stare płatki i mleko, które niebawem skiśnie. Do poobiednio-przedkolacyjnego posiłku potrzebuję tylko paru produktów. Poza tym, jeżeli nie zjemy wszystkiego, będzie mogła zrobić sobie to samo później, a nawet rano, w ramach śniadania, bo tortilla nadaje się na absolutnie każdą porę dnia. Wziąłem też dwulitrową wodę i jakiś napój gazowany, w razie, gdyby miała ochotę na coś zimnego. Jestem wspaniałym chłopakiem. Najwspanialszym.
     Po wjechaniu windą na odpowiednie piętro energicznie naciskam na klamkę drzwi i napieram na nie, żeby dostać się do mieszkania mojej dziewczyny (“mojej dziewczyny” nareszcie przestało brzmieć dziwnie), ale, co dziwne, one nawet nie drgają. Niemożliwe jest to, że się zacięły, to nie jest pierwszy lepszy blok mający pięćset lat, a nawet jeśli, po paru próbach powinny ruszyć. Diagnoza — musiała je zamknąć, kiedy się obudziła. Pukam trzykrotnie. Po kilku minutach otwiera mi ospała Brianne, z marsową miną i rozsierdzonym spojrzeniem. Pytająco marszczę brwi.
     – Gdzie byłeś? – pyta śmiertelnie poważnie.
     Podnoszę tę rękę, w której trzymam torbę z zakupami.
     – W sklepie – dodaję. – Po jedzenie dla ciebie.
     Nie mówiąc już nic, uśmiecha się perliście i zabiera całe jedzenie, po czym znika w mieszkaniu. Idę za nią do kuchni, w drodze zdejmując z siebie płaszcz i szalik. Kiedy dziewczyna rozpakowuje zakupy, odwieszam swoje rzeczy. Moją uwagę przykuwa stojąca na niewielkim stoliczku koperta przyozdobiona dystyngowanym koronkowym wzrokiem biegnącym przez całą jej długość, której, o ile mnie pamięć nie myli, nie było, kiedy wychodziłem. Łapię więc za nią i wracam do Brianne. Opieram się o blat tuż obok niej.
     – Kiedy zamknęłaś drzwi?
     Unosi spojrzenie znad produktów.
     – Jak się obudziłam – rzuca.
     Zaciskam usta, przesuwając palcem po kopercie.
     – To zabrzmi absurdalnie, ale znasz kogoś, kto chciałby ci, jakby to, zaszkodzić? Twoja mama się odzywała? Pokłóciłyście się? Coś w tym stylu? – dopytuję, nieświadomie gniotąc róg kartki.
     – Nie – prycha. – Czemu?
     Spuszczam wzrok na kopertę. Odkładam ją na szafkę, podsuwając Brianne pod dłoń.
     – Zgaduję, że kuriera też nie było.
     Patrzy na kartkę ze zdumieniem. Dopiero teraz zauważam niechlujnie zapisane nazwisko na jej wierzchu i masę jego podkreśleń. Szczególnie wyróżnia się też ta część koperty, którą własnoręcznie zniotłem, próbując dotrzeć do sedna problemu. Sęk w tym, że nie dotarłem.
     Takie sytuacje działają mi na wyobraźnię. Pierwsze, co pojawia się w mojej głowie, to wielki, czerwony znak ostrzegawczy, powstrzymujący mnie od podejmowania lekkomyślnych, spowodowanych emocjami decyzji pod wpływem chwili, hamujący wszystkie moje impulsywne zapędy i irracjonalne skłonności do prowokowania kłopotów ciągnących za sobą ciężar konsekwencji. Biorę głęboki wdech, jeden za drugim. Obsesyjne zamartwianie się kawałkiem papieru nie jest do mnie podobne. Zamartwianie się czymkolwiek nie jest do mnie podobne. Gdzie się podział tańczący na stole Monaghan, z litrową wódką w dłoni, bez koszulki, z zamroczonym od procentów umysłem? Nieostrożny, nieodpowiedzialny dwudziestolatek wciskający wszystkim kit, że nie jest prawiczkiem? Nie potrafię odpowiedzieć na te pytania, niemniej wiem jedno – Avenley, ciężar dorosłości i konieczność przystosowania się do nowego życia zmienia ludzi. Związki też. Martwię się o Brianne i nie powinno to nikogo dziwić, bo kiedy intuicja podpowiada mi, że powinienem zacząć troszczyć się o najbliższych, to musi coś oznaczać. Ponadto, oboje doskonale wiemy, iż niektóre niefortunne wypadki (uprowadzenie mnie to wspaniały przykład) były spowodowane zagrożeniem ze strony jej przeszłości, o co wcale jej nie obwiniam. Próbuję przez to powiedzieć, że zawsze jest jakieś ryzyko, a ja nie pozwolę, żeby spadł jej z głowy chociażby włos.
     – Co to jest? – Łapie kopertę oburącz, przyglądając się napisowi.
     – Nie mam pojęcia. Nie wygląda jak zaproszenie na wesele albo urodziny – przyznaję. – Otwórz, zobaczymy.
     Jednym ruchem zdziera górną część koperty, czyli tę do zaklejania, żeby z jej środka wydobyć poskładaną, białą kartkę. Widzę, jak odruchowo zerka na sam dół, zanim zaczyna czytać od góry. Odrywa wzrok od tekstu i przenosi spojrzenie na mnie.
     – Co jest, do cholery? – Marszczę brwi.
     Brianne rozchyla usta, żeby odpowiedzieć, ale uprzedza ją dzwonek do drzwi. Odpycham się od blatu i kieruję się do przedsionka. Zerkam na ekran umieszczony na prostopadłej do drzwi ścianie.
     – Bri, ktoś do ciebie – wołam do dziewczyny. – Przynajmniej tak sądzę.
     Jeszcze przed jej przyjściem przekręcam każdy z czterech zamków i otwieram drzwi.

+20PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz