15 mar 2020

Od Taylor C.D Milo

     Biorąc pod lupę temat stereotypów, zawsze trafiała mnie jasna cholera, kiedy ktoś, wybitnie głośno i donośnie, zaznaczał, iż nie powinnam grać w pokera przy męskim stole, pić na umór, uciekać przed glinami albo chociażby praktykować one night stand, w obawie przed utratą mojej rzekomej czystości i niewinności. Nawet w dwa tysiące pięćdziesiątym ludzie wybałuszali oczy, widząc kobietę na placu budowy, w firmie informatycznej czy na produkcji w jednej z fabryk, na przykład takiej specjalizującej się w wyrobie ciężkich metali lub części samochodowych — tak samo, jak reagowali na męską część społeczeństwa w salonie kosmetycznym. Do najzagorzalszych feministek nigdy nie należałam, ba!, rzadko kiedy w pełni identyfikowałam się z tą grupą, niemniej, nawet w głębi serca, w stu procentach rozumiałam ich inicjatywę, ich priorytety, cele, które im przyświecają, całą tę otoczkę feminizmu, w szczególności, kiedy twarzą w twarz dane mi było stawać z męską ignorancją i nagonką na naszą płeć. Nie zmienia to faktu, iż cały czas, pomimo tego, że żyjemy w cywilizowanym świecie, czułam na sobie pełen pogardy wzrok osobników alfa, z piwnym brzuchem i zachrypniętym głosem.


     Podobną pogardę dostrzegałam w oczach Rovgothona. Nie był to wynik jego konserwatyzmu, a przynajmniej z takiego założenia wychodziłam, tylko repulsji w stosunku do mnie, mającej swoje źródło w rzekomym nakablowaniu na biednego, pokrzywdzonego agresora. Moje słowo, ta cecha nie była zapisana w moim kodzie genetycznym, nie zwykłam skarżyć na wszystko, co się da — kiedy Liam potraktował mnie prawym sierpowym, z satysfakcją oddawałam prosto w krocze, wcale nie biegłam do ojca z płaczem, swoje problemy rozwiązywałam sama (byłam taką małą, siedmioletnią sprawiedliwości. To ja jestem prawem!, coś w tym stylu). Inną sprawą jest to, że w pewnym momencie policja przestała mnie znosić z niemałą wzajemnością. Byliśmy ze sobą tak zaznajomieni, że zamiast zakuwać się w kajdanki, powinniśmy zbijać sobie piątki i nazywać po imieniu. Wracając do tego furiata, przysięgam na pieprzonego Ethana Hathaway, może spodziewać się odwetu.
     — Może cię gdzieś podwieźć? — zapytał, jak gdyby nigdy nic. Jakby policzek nie pulsował mi na samą myśl o nim.
     Swoją drogą, miałam niezłą zagwozdkę — nie wymuszać na nim rozruszania ostatnich szarych komórek i nie roztrząsywać tematu telefonu na policję, czy postawić przed faktem, że biedaczyna, jak to bywa, zbyt pochopnie ocenił sytuację i jednocześnie zbyt szybko wymierzył sprawiedliwość. Prawdę mówiąc, szło mu gorzej, niż paroletniej mnie. Nie nadawałby się na policjanta, jeszcze sam by się zakuł.
     Swoją drogą po raz drugi, chcąc nie chcąc, dzieciak go przypominał i gdybym była skończoną idiotką, nie zauważyłabym tego podobieństwa, ale, niespodzianka, aż tak źle ze mną nie jest. Stawiałam na siostrę rodzoną, przyrodnią, w ostateczności siostrzenicę (bratanicę, jeżeli ma braci) albo kuzynkę. Chociaż najwierniejsza byłam dwóm pierwszym przypuszczeniom. Kto by pomyślał, tak brutalnie zemścić się za… właśnie, co? Nie dosłyszałam, a szkoda, bo mogłam poznać motyw tej heroicznej zbrodni, gdzie wymigał się od odpowiedzialności za nią, za moją namową, nieskromnie mówiąc. To wolne państwo, miał wybór.
     — Nie potrzebuję podwózki — rzuciłam oschle, krzyżując ramiona na piersi. — Było miło, pozdrów ode mnie gliny, kiedy zgarną cię za jakieś zabójstwo.
     Uniósł spojrzenie.
     — Jasne, nie martw się, o tobie też im wspomnę. W końcu też zwiałaś policji, co jest niezgodne z prawem.
     Odpowiedziałam mi złośliwym, skrajnie nieszczerym uśmiechem, po czym, po raz ostatni zerkając na dziewczynkę, odwróciłam się ku wieżowcom i ruszyłam w ich stronę. Miasto, mieszkając tu od lat, zdążyłam poznać dość dobrze, w szczególności osławioną dzielnicę Nashleen — pomimo, iż przypominała labirynt niekończących się ulic, jej schemat był oklepany i dość często powielany, z centrum, z którego rozchodzą się pomniejsze trasy. Wysokie budynki stanowiły niejaką ochronę przeciwwiatrową, za dnia, kiedy na osiedlach praktycznie urywało głowę, centralna część Avenley River emanowała spokojem. Latem zaś chodniki nie nagrzewały się tak bardzo, jak na otwartej przestrzeni. Nashleen dwa, wszystkie inne dzielnice zero.

     Prosta domówka, ku mojemu zaskoczeniu, okazała się czymś skrajnie innym — choć granatowym kabrioletem zaparkowałyśmy przed domkiem w stosunkowo przyjaznej okolicy, trop (a także grupka innych studentów) doprowadził nas do jednego z akadmików, położonego najdalej od głównego budynku uniwersytetu. Nie cieszył się dobrą opinią, więc ani ja, ani Julia, Aspen czy ktokolwiek inny, specjalnie zdziwiony nie był, kiedy okazało się, iż impreza miała miejsce właśnie tam. Z butelką wódki w dłoni sunęłyśmy korytarzem, zwinnie wymijając wszystkich krzątających się tu studencików — większość z nich miała w dłoni kubeczki, inni setki, a najodważniejsi całe półlitrówkim, jakby alkoholu miało zabraknąć. Czułam spocone części ciała na sobie, kiedy ocierałam się to o czyjeś plecy, to nogi, to tyłek albo cycki i dopiero wtedy poczułam się niezaskakująco swobodnie, bo, hej, to byli moi ludzie, nawet, jeśli nie miałam pojęcia kim byli. Nabrałam nagłej chęci zatańczenia na stole z kieliszkiem wódki zmieszanej z tabasco, śpiewania na całe gardło i zaliczenia któregoś gościa stąd, bez względu na jego moralność albo nazwisko. Taylor Hathaway w swojej okazałości. I w formie, rzecz jasna.
     — Julia! — Usłyszałam pisk przy swoim uchu. — Wkręciłaś się!
     Z mozołem odwróciłam głowę w stronę źródła dźwięku. Moim oczom ukazał się chłopak wątłej postury, z ustami wygiętymi w szerokim uśmiechu i pełnym makijażem, porządniejszym od tego mojego.
     Wbrew pozorom, Will wcale nie był gejem, po prostu lubił makijaż.
     — Poważnie, Will, zwątpiłeś? — odparła oskarżycielsko. — Patrz, kogo tu mam!
     Jednym ramieniem otoczyła mnie, drugim Aspen, dociskając do siebie z całej siły.
     — Misiaki, wy też! Będzie zajebiście! — Will zamknął nas wszystkie w uścisku, a ja momentalnie poczułam, że się duszę. Poklepałam go po ramieniu. — Idźcie do kuchni, zostawcie tam co macie i walnijcie sobie po drinku. Psst… — Nachylił się między mnie a Jul. — Marycha jest w kiblu. Jeżeli będziecie potrzebować czegoś mocniejszego, złapcie Chicago, powinna coś mieć.
     I zniknął, szybciej niż się pojawił. Aspen i Julia wymieniły zdezorientowane spojrzenia, a ja już wiedziałam, z kim tej nocy spędzę najwięcej czasu. Grunt to dowiedzieć się, jak owa Chicago wygląda.
     Mój imprezowy nastrój spotęgował któryś z kolei Cosmopolitan i o ile do moich zwyczajów zaliczałam uczestniczenie w każdej możliwej edycji shotowania z kimkolwiek, tamtego wieczora spodobało mi się sączenie drinków i kręcenie się po całej posiadłości w poszukiwaniu, jak nietrudno odgadnąć, drogiej Chicago. Popijając więc łyk za łykiem, ucinałam gadkę z jakimś nudnym studencikiem o tym, który smak wódki jest jego ulubionym. Właściwie, tylko potakiwałam, jednym uchem wpuszczając, drugim wypuszczając to, co mówił, równocześnie puszczając te najmniej istotne informacje w niepamięć, czyli w zasadzie wszystko. Za to ochoczo rozglądałam się dookoła, w głowie powtarzając sobie wysoka blondynka, tatuaże, fale, bo tyle udało mi się wycisnąć z Julii, która, jak to Julia, gdzieś się spieszyła. Wtem dostrzegłam Willa i, przysięgam, nigdy w życiu nie cieszyłam się na jego widok tak bardzo, jak w tamtej chwili — niezbyt kulturalnie spławiłam kumpla od wódek i niemal rzuciłam się wprost w willowe ramiona, pijacko zataczając się i potykając o własne nogi.
     — Will, ja… — wymruczałam prosto w jego szyję. — Ja nie wiem, gdzie jest Chicago. Widziałeś Chicago?
     Moja mocna głowa. Mocna głowa.
     Poczułam coś dziwnego. Jakby… zarys klatki piersiowej. Klaty. Tego… kaloryfera. Jakby Will przypakował w parę godzin. Kiedy zarejestrowałam odkrycie, jakiego dokonałam, spojrzałam w górę, unosząc głowę ku twarzy mężczyzny, do którego tak chętnie przyssałam się przed paroma sekundami. Niewyraźne rysy twarzy zaczęły się wyostrzać, a jego spojrzenie tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, iż to wcale Will nie był. Jak poparzona odsunęłam się od chłopaka. To znaczy, gdyby to był ktokolwiek inny, nie zareagowałabym w ten sposób.
     — Rovgothon — rzuciłam z pogardą, niemalże wypluwając te słowa. — Zaszła pomyłka, szukałam…
     — Willa? — przerwał mi.
     — Powiedziałabym, że tak, ale to tajne informacje.
     Moja wyobraźnia zaczęła podsuwać mi różne wizje. Na przykład tę, gdzie Milo okazuje się względnie na tyle pijany, żeby go przelecieć i żeby o całym zdarzeniu zapomniał. To już ten poziom desperacji albo, co gorsza, stężenia alkoholu we krwi.
     — Byłyby tajne, gdybyś mnie nie przytuliła.
     Spojrzałam na niego z wyrzutem.
     — Cokol...
     Zanim zdążyłam dokończyć, rozległ się wrzask. Nie jeden, nie dwa, a cała symfonia, począwszy od wejścia do akademika, aż po jego krańce, włączając w to pokój, w jakim w tamtym momencie się znajdywaliśmy. Do ogromnego salonu wbiegła niewielka grupa, mówiąc wprost, zbirów, z ostrzami w dłoniach i bandanach nasuniętych aż po nos. Rovgothon, nie bacząc na tłumy dookoła, rzucił się do biegu, kierując w stronę tylnego wyjścia na ogród, ogrodzonego dość wysokim płotem, co zauważyłam podczas jednej z moich wycieczek poza akademik, kiedy nieznajomej dziewczynie zachciało się rzygać. Zdezorientowana, z zamglonym spojrzeniem, obserwowałam przebieg akcji i podłapywałam pojedyncze słowa padające z ust nowoprzybyłych. Ktoś zaklaskał, zagwizdał, większość lasek odsunęła się aż do ścian, nawet chłopcy stchórzyli i osunęli się w cień, a ja, jak głupia, stałam na środku pokoju ze zmarszczonymi brwiami.
     — Nie jesteście policją — stwierdziłam niezbyt odkrywczo, próbując przekrzyczeć muzykę. — W takim razie nie po mnie. — Wzruszyłam ramionami, bardziej sama do siebie, niż do nich, po czym odwróciłam się na pięcie.
     Jeden z nich wymruczał coś do swojego pomagiera i, zanim udało mi się odejść na bezpieczną odległość, ktoś zacisnął swoje przebrzydłe łapska na moich ramionach. Chociaż podpity organizm nie był w pełni sprawny i zdrowy rozsądek podpowiadał, iż to bardzo zły pomysł, zadziornej Taylor zachciało się bić. Zgięłam nogę w kolanie, wymierzając cios w krocze jegomościa. Jako, że wprawę w tego typu sztuce walki miałam niemałą, z równie potężną satysfakcją wykonałam zamaszysty ruch, tak zwany prawy sierpowy, trochę pokraczny, ale cały czas prawy sierpowy.
     Cóż, zaczepna Hathaway bez dwóch zdań przeceniła siebie i swoje możliwości, w przeciwnym wypadku nie byłaby wynoszona z akademika przez bandę zbójów.
     — Ja pierdolę, co jest z wami nie tak — gadałam, umilając sobie drogę do czarnej furgonetki. — Zgarnijcie jakiegoś dilera, kogoś, kto generuje zyski lub przynajmniej wam podpadł. Przyszłam się uchlać i spróbować czegoś od Chicago, a teraz jacyś gangsterzy porywają mnie… właśnie, dlaczego? — Otwartą dłonią uderzyłam w plecy niosącego mnie faceta. — Dla okupu? Jestem spłukana, parszywce.
     — Zamknij się, bo oberwiesz jeszcze mocniej — zagroził bohater całej akcji.
     Przewróciłam oczami.
     Wypuścili mnie dopiero po przejściu paru metrów. Byłam w szoku — nikt nie rzucił się w pogoń za mną. Obiecałam sobie, że kiedyś wytknę to tym żmijom. Julii i Aspen, ma się rozumieć.
     I tak czekaliśmy — ja, oparta o furgonetkę, banda gangsterów zainteresowana własnymi czubkami nosa i Rovgothon, który wziął się nie wiadomo skąd. Powoli trzeźwiałam i, prawdę mówiąc, docierało do mnie, że sytuacja nie jest mi na rękę.
     — Możecie załatwić to, co macie do załatwienia? — żachnęłam się.

+20PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz