12 mar 2020

Od Taylor C.D Milo

     Życie na uczelni toczyło się w swoim tempie. W przerwach między wykładami a wysłuchiwaniem rozmów napalonych studentów o tym, jak to dzisiejszej nocy zabalują, udało mi się znaleźć chwilę dla siebie. Z czeluści torby udało mi się wygrzebać jabłko, drugą dłonią przewijałam listę kontaktów na Bloom, poszukując nazwiska Elijah. Aplikację przetrzepywałam wzdłuż i wszerz, a sprawie nie sprzyjał zerowy zasięg (choć operator zarzekał się, iż takowy złapię w każdym miejscu, bullshit), więc cholera mnie trafiała, kiedy po raz siedemnasty wyświetlałam błędną konwersację, najczęściej właśnie tę z Holly, z jaką, chcąc nie chcąc, piszę najczęściej. Gdy nareszcie, a przynajmniej tak mi się wydawało, odnalazłam pożądaną rozmowę, moje palce, niczym napędzane niewidzialnymi silniczkami, stukały w klawiaturę z niemałym natchnieniem.


     Tay: Wiesz, co mnie zaskakuje? To, jakimi ludzie są idiotami. Poszłam zajarać, a tam jakiś typek praktycznie zabił drugiego za uniwerkiem XDDD. To nie byłoby takie śmieszne, gdyby nie to, że dzień się nie skończył. Mam wrażenie, że ten sam facet śledzi mnie od pieprzonych paru godzin.
     Ze stoickim spokojem wgryzłam się w jabłko, czując kłującą skórkę między zębami. W oczekiwaniu na odpowiedź, przyglądałam się swojej własnej wiadomości, przeleciałam ją wzrokiem od góry do dołu, później od dołu do góry i jeszcze raz, żeby po parunastu dobrych sekundach zerknąć w górę, na pasek z danymi rozmówcy. Elijah niespodziewanie zmieniło się w Ethan, a w dotychczas łudząco podobnym zdjęciu profilowym zaczęłam odnajdywać coraz to więcej różnic — moja twórcza wiadomość, równocześnie będąca krótkim sprawozdaniem z typowego dnia na uczelni, została doręczono do Ethana, a nie, tak jak powinna, do Elijah. Przeklęłam pod nosem.
     Ethan: Niewiem po co mi to wiedzieć i to mnie nie,obchodzi.
     Westchnęłam przeciągle. Co innego mi pozostało?
     Tay: Nie wiem piszemy rozdzielnie, kretynie. Zmień sobie imię na jakieś niebrzmiące jak Elijah.
     Ku mojemu zadowoleniu, żadnej odpowiedzi nie uzyskałam.
     — Tay, słońce. — Dobiegł mnie żeński głos. Ledwo zdążyłam wstać, Julie oplotła mnie ramieniem, uprzednio dorównując mi kroku. — Erin zaprosiła nas na parapetówkę w ten piątek. Wybierasz się, prawda? — zamruczała wprost do mojego ucha.
     — Nie pytaj mnie o tak oczywiste sprawy. — Przewróciłam oczami. — Powiedz tylko gdzie i kto prowadzi, bo z całą pewnością nie ja.

     Przejażdżki radiowozem urządzałam sobie niejednokrotnie i to w całkiem niedużych odstępach czasowych — raz, bo złapali mnie pijaną, krzątającą się po mieście i zakłócającą ciszę, innym naćpaną. Czasami robiłam złe rzeczy, za co przychodziło mi płacić, czasami zgarniali mnie bezpodstawnie, ponieważ kojarzyli tę twarz i brakowało im sił na poszukiwania faktycznego sprawcy, a czasami dawałam zgarniać się sama, chociażby dla zakładów. Doskonale znałam zapach radiowozu, oblicza zmęczonych nocnymi wojażami policjantów, układ siedzeń i podstawowe pytania, do których zadania musieli zmuszać się panowie funkcjonariusze. Potrzebujesz przesłuchania czy możemy wsadzić cię bez użerania się? — słyszałam od mojego ulubionego Farrowa, kiedy jego śmieszny kolega prowadził mnie do ich pojazdu po raz trzeci tego weekendu.
     Cokolwiek ten chłoptaś sobie nie wyobrażał, ostatnią rzeczą, na którą miałam ochotę, to pieprzenie się z nim i z jego sprawą (niedosłownie, bo prawdziwe pieprzenie nigdy nie jest złe, może z małymi wyjątkami), więc zbywałam każde podejrzliwe spojrzenie. Miałam wrócić do domu swoim autobusem, miałam iść spać i wstać o trzeciej nad ranem, ale coś, albo ktoś, musiał wejść w paradę i wcale nie mówię tu o awanturniku, tylko o tym irytującym gatunku policjantów, którzy, jakbyśmy nie mieli własnego życia, zgarnęli nas na pieprzonym przystanku, tuż przed autobusem. Kwestia paru sekund, a właśnie jechałabym do domu.
     — Macie prawo zachować milczenie.
     Siedziałam jak zaczarowana, niespecjalnie zadowolona z obrotu sytuacji, ale równocześnie nieskora do składania jakichkolwiek zeznań. Jakkolwiek bym się nie broniła, prędzej zawiozą mnie na komisariat, niżeli wysadzą na najbliższym przystanku. Chcąc czy nie, do najgłupszych nie należałam, wystarczyło ruszyć głową, żeby uporządkować całą sprawę. Ethan, do którego trafiła zaadresowana do Elijah wiadomość. Czy byłam szczególnie zdziwiona? Ani trochę.
     — Nie miałem tego na myśli — prychnął policjant, spostrzegając, iż jego poprzednie słowa oboje wzięliśmy głęboko do serca. — Tłumaczcie się, dopóki nie dojechaliśmy i dopóki nie rozmawiacie z komisarzem.
     Ani na moment nie oderwałam wzroku od szyby i mijających budynków.
     — Jak się nazywacie, dzieciaki?
     — To jedno znam, w niedzielę spisaliśmy ją w Jule — zarechotał kierowca. — No wiesz, z Jimem. Była zalana w trupa, a teraz gra dobrego glinę. Dobrego glinę, czaisz?
     Mężczyzna wypuścił powietrze ze świstem, przechwytując podawany przez drugiego dzienniczek.
     — Milo Rovgothon. Kilkukrotnie notowany za drobne pobicia i, z tego, co widzę, wyjątkowo ciężki w obyciu.
     Wyjątkowo, przeszło mi przez myśl.
     Pewien fragment drogi przemilczeliśmy, żeby w jej połowie powysłuchiwać żałosnych pojękiwań jednego z policjantów.
     — Zatrzymajmy się w pączkarni, mam ochotę na pączka-aaa. — Wydał z siebie żałosny odgłos, co spotkało się z dezaprobatą drugiego.
     W lusterku dostrzegłam, jak przewraca oczami.
     — Znowu będę musiał tłumaczyć się przed Ramirezem. Ja, nie ty, ja, bo ciebie już raz zdegradowali — protestował gliniarz. — To ostatnia sprawa dzisiaj, pójdziesz na pączka po pracy. Zresztą, nie będę bawił się w twoją matkę.
     Ucieszony zakręcił w pewną uliczkę.
     — Zaraz, co ty-... — Policjant złapał za deskę rozdzielczą, przechylając się na prawo. — Boże, po pracy, nie teraz!
     Jednak było najwyraźniej za późno. Kątem oka zerknęłam na skutego kajdankami Milo, a później na swoje nadgarstki, wolne i nieobciążone żadnym metalem, jak to zazwyczaj bywało.
     Zajechaliśmy pod neonową, kreskówkową knajpkę lub, jak kto woli, pączkarnię.
     — Dzieciaki, jesteście rozważni. — Jeden odwrócił się do nas, jego spojrzenie emanowało spokojem. Jakby wierzył w to, co mówi. — Skoczymy po pączki i wrócimy, a jeżeli nie znikniecie, może, ale tylko może, dostaniecie jednego. Na pół. Za cierpliwość.
     Posłusznie skinęłam głową i, jak to miałam w zwyczaju, poprawiłam spódnicę, w pełni gotowa do wyskoku. Kiedy ten grubszy zatrzasnął drzwi radiowozu, a jego towarzysz zdążył odejść na pewną odległość, prawą stopę trzymałam w górze, zbierając wszystkie swoje graty. Widząc Rovgothona, jak dobrze pamiętam, z pełną kulturą siedzącego w drugim kącie samochodu, mimowolnie parsknęłam.
     — Zamierzasz jechać z nimi na ten zapchlony komisariat? — zapytałam z kpiną. — Naprawdę zły z ciebie chłopiec. — Ułożyłam usta w “o”, wydając z siebie odgłos politowania.
     Nachyliłam się nad biegami, żeby w swoim stylu przejrzeć zawartość niewielkiej wnęki pod nimi. Wyciągnęłam z niej gumy i kilka avarów, dosłownie drobniaki, ale wystarczyły na busa. Z całej siły pchnnęłam drzwi radiowozu i z gracją wydostałam się z jego wnętrza, pozostawiając w nim jedynie swój zapach. Stuknęłam nogą o beton, równocześnie wyrównując położenie stopy w kozaku.
     — Jesteś absolutnie pewien? — Nachyliłam się, po raz ostatni zerkając w głąb samochodu. — Skują się jeszcze gorszymi — dodałam i nosem wskazałam na metalowe kółka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz