21 mar 2020

Od Brianne do Camerona

     Ziewam przeciągle, odsłaniając zasłony. Mój inteligentny dom nie przewidział tylko jednej kwestii, jaką było ręczne zaciąganie ciężkich rolet. W takich okolicznościach co wieczór musiałam prowadzić wewnętrzną bitwę - pozwolić sąsiadowi z wieżowca naprzeciwko, aby podglądał przebierającą się mnie lub walczyć z roletami, aby te bezpiecznie opadły na parapet, nie rozbijając mi przy tym głowy. Rozwiązanie tego problemu było najczęściej różne i kombinowałam na wszelkie sposoby, aby przeżyć (oraz aby moje nagie zdjęcia zrobione z ukrycia nie wędrowały któregoś dnia po internecie).


    Podnoszę telefon, kiedy wibruje na białej pościeli. Na ekranie widzę krótkie „cam", więc bez chwili namysłu odbieram połączenie, przykładając słuchawkę do ucha.
     – Halo? – mruczę, jednocześnie nakładając na siebie szlafrok. Właściciel bloku chyba pomyślał, że dziesięć stopni na dworze upoważnia go do wyłączenia nam ogrzewania.
     – Wzorowe studentki wstają o szóstej – już na wstępie rzuca kąśliwą uwagą. – Egzaminy za niespełna dwa miesiące, codzienne przypomnienie. W dalszym ciągu potrzebujesz pomocy?
     – Masz strasznie dobrą pamięć, ale wtedy, kiedy nie trzeba, wiesz? – prycham, rozbawiona. – Tak się składa, że dzisiaj pora na fizykę, dalej jesteś taki chętny? – pytam, siadając jednocześnie przy białej toaletce, gdzie odkładam telefon, uprzednio włączając Camerona na głośnomówiący.
     – Lepiej idzie mi matematyka, ale jeżeli tak bardzo zależy ci na nauce o magnesach, prędkości i tym całym chłamie, o którym istnieniu zapomniałem po skończeniu liceum, jestem w stanie spojrzeć na to jeszcze raz. Ale nie obiecuję zbyt wiele. Gdzie i za ile uda ci się przywrócić do... ludzkiej postaci, o ile to możliwe?
     – Godzina mi wystarczy. Mam do ciebie przyjechać?
     – Żeby wysłuchiwać płaczu Raven w przerwach między powtarzaniem zasad Newtona?
     – Oczekiwałam bardziej czegoś w stylu „dzieci nie ma, dom jest pusty, nie bierz ze sobą książek", ale okej, w takim razie bądź niedługo. Przynajmniej rzeczywiście nie będę musiała tachać tych kilku ton w materiałowej torbie, jadąc autobusem – mówiąc to, nakładam korektor pod oczy, delikatnie go wklepując. Naturalnie, godzina jest mi potrzebna, ale nie do tego, żeby się zebrać, a do tego, żeby posprzątać w mieszkaniu, bo jak tak dalej pójdzie, to tygodniowa pizza na komodzie wyjdzie stąd o własnych siłach, a w najgorszym przypadku przejmie mój salon.
     – Myślisz, że będziemy potrzebować tego, czego zazwyczaj u ciebie brakuje? – mówi to tym charakterystycznym tonem, dzięki któremu intuicyjnie wiem, że ten się uśmiecha, na co parskam cicho.
     – Dzisiaj się uczymy, Cameron. Trzymajmy się zasad Newtona. Masz godzinę, kochanie – rozłączam się, blokując telefon. Wstaję z wygodnego fotela, podchodząc do szafy, a następnie wybieram luźne dresy, wiążąc włosy w wysokiego kucyka. Ogarnięcie pokoju to pół sukcesu, ale pozostaje jeszcze reszta domu, której stan techniczny okazuje się jakimś kompletnym niedomówieniem. Prania nawet nie dotykam, podobnie jak prasowania, jedyne co, to powierzchownie uprzątam salon oraz kuchnie, do tego stopnia, aby można było w tych miejscach normalnie, „normalnie" funkcjonować.
     Mięta w soczyście różowym kubku kończy się parzyć, kiedy słyszę dzwonek do drzwi. Przez ten czas, przez który panienka imieniem Cameron zdążyła się zebrać i przebrnąć przez te koszmarne milion kilometrów, ja zdążyłam nawet zrobić nam jedzenie - ryż z mięsem. Biednie, bo biednie, ale moja lodówka ogranicza się tylko do kilku filetów i mleka, więc tak czy siak, powinien to docenić. Odkładam przyprawy na miejsce, po czym zmierzam w kierunku drzwi wejściowych. Od kiedy na moim piętrze zamieszkał lekko niezrównoważony facet, są zamknięte na cztery spusty i nawet zapowiedziana wizyta Camerona nie jest w stanie tego zmienić. Witam go krótkim pocałunkiem, wycofując się pd razu do kuchni. Rzucam jeszcze szybkie „zamknij dobrze drzwi", a Cameron już jest kilka kroków za mną.
     – Zrobiłam obiad – tłumaczę, kiedy ten patrzy krytycznie na zawartość garnka. – Jesz teraz, czy później, bo nawet nie przyjmuję do wiadomości, że wcale?
          – Nie wiedziałem, że jesteś taką dobrą kucharką. Albo kucharką, w ogóle. Nie ugryzie mnie? – Delikatnie stuknął w metalową ściankę. – Mogłaś napisać, jadłem w domu.
     – Trudno – wymijam go zręcznie, klepiąc po brzuchu, a następnie podchodzę do szafki, z której to wyjmuję dwa talerze. – Nałóż – podaję mu, biorąc widelce. Cameron wzdycha, odbierając ode mnie rzeczy, a ja siadam w międzyczasie do stołu, odkładając sztućce.
     Opieram głowę na nadgarstku, kiedy Cameron nakłada jedzenie na talerze, a moje myśli w tej samej chwili sprowadzają się na tor zwany „jak do tego w ogóle doszło?!". Matka, z którą nie miałam kontaktu od dłuższego czasu, jakby zapadła się pod ziemię, ale jednocześnie dalej żyłam w przekonaniu, że zwróci się do mnie, gdy tylko będzie czegoś potrzebowała.
     – Od czego zaczynamy? – pyta Cameron, rozkładając się wygodnie na moim łóżku, które minutę wcześniej zaścieliłam. Z komody wyjmuję potrzebne książki, zeszyty, notatki i milion mniejszych i większych kartek, rzucając je na poduszkę obok mężczyzny. Ten bierze je do ręki, przewracając oczami, kiedy kładę się obok niego, z głową na jego klatce piersiowej.
     – Nie musimy się uczyć – mówię zgłuszonym głosem, z twarzą przyciśniętą do jego czarnej koszulki, jednocześnie bawiąc się białymi frędzelkami od poduszki. – Przecież skończyłeś szkołę jakieś... milion lat temu.
          – W przeciwieństwie do ciebie – wymruczał. – Nie rób tego, co ja i nie oblej egzaminów. Jak pójdzie ci w miarę dobrze, to nawet wyjedziesz na studia, a o tym marzą wszyscy w twoim wieku.
     – Tak dla twojej wiadomości, to ja mam bardzo dobre oceny! – podnoszę się nagle, oburzona. – Mam zaległości tylko z tego okresu, w którym postanowiłeś mnie wyciągnąć kij wie gdzie – mówię, siadając po turecku. Chwytam za podręcznik od matematyki, otwierając go na losowej stronie, a Cameronowi wciskam do ręki plik kartek z zadaniami.
          – Twoje bardzo dobre oceny nie będą miały znaczenia, kiedy napiszesz fizykę na dziesięć procent. – Przenosi spojrzenie na papier. – Nie zrobiłaś tego? I tego? I tego? – Jeździ palcem po praktycznie całej jego długości, po kolei wskazując na każde. Praktycznie. – Bri, miałaś uczyć się z tych zadań przez rozwiązywanie ich, a nie gapienie jak łysy na grzebień!
     – Ale zrzędzisz, matko – wywracam oczami. – Wybacz, ale byłam zajęta robieniem nam jedzenia, bo jesteś supernieodpowiedzialny i gdyby nie ja, to byśmy nie przeżyli. Umiejętności praktyczne są ważniejsze niż pierwsza prędkość kosmiczna, zdajesz sobie z tego sprawę? – mówię jak najęta, w tym samym czasie szukając długopisu, który jeszcze sekundę temu leżał na twardej klacie Camerona. – Poza tym, patrz, dobrze zaczynam – unoszę kartkę z wielkim napisem „zadanie 1" przed oczy mężczyzny.
          – Brawo, Bri, potrafisz liczyć. – Uśmiecha się złośliwie. – Jeżeli na egzaminach nie zaczniesz od środka, będę naprawdę dumny.
     Nie wiem kiedy minęła nam pierwsza godzina, z resztą bardzo podobnie było z drugą. Nauka z Cameronem jest chyba najbardziej dziwnym, ale efektownym sposobem, z jakim kiedykolwiek miałam do czynienia. Niestety, razem z upływającym czasem pogoda na dworze gwałtownie się zmieni i z słońca oraz ciepłej temperatury, z chmur zaczyna siąpić deszcz, a w pokoju automatycznie robi się szaro. Nawet nie wiem kiedy ściągam z szafy ciepły koc, układam się z powrotem na łóżku obok Camerona i nakrywając nas, chwytam ponownie notatki. Nie jest mi dane, aby ich użyć na dłuższą metę, bo ręka Camerona opleciona wokół mojej talii, nagle opada bezwładnie, a kiedy patrzę na jego twarz, ten śpi jak zabity. I obiecuję, że układam się wygodnie na nim tylko po to, żeby było mi się lepiej uczyć, jednak piasek pod powiekami mi to utrudnia i podobnie jak mężczyzna, zasypiam.

+20 PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz