24 mar 2020

Od Taylor C.D Milo

     Rovgothon zwymiotował prosto na kolana osiłka i nie zdziwiło mnie to wcale, bo wyglądał na takiego, co w rzyganiu po kątach się lubuje. Skutek wypicia zbyt dużych ilości procentów wspomógł dwoma palcami, wszystkie jego wnętrzności (te zdolne do ruchu wnętrze-zewnątrz) wyleciały. Widok był okropny, jak to z wymiocinami bywało, niemniej wystarczyło wstrzymywać oddech co parę sekund, żeby odpuścić sobie wdychania kwaśnego odoru. Występek chłopaka zadziałał jak domino — mężczyzna obok niego zareagował relatywnie (co najmniej) źle, wywiązała się z tego bójka, sprowokowana przez Milo. Dołączyłam się do niej, od czasu do czasu kopiąc kogoś to w piszczel, to w udo, a czasami, kiedy udawało mi się zadrzeć nogę wystarczająco wysoko, i w brzuch. Tkwienie z tamtymi bandziorami figurowało na ostatnich miejscach mojej listy rzeczy do zrobienia tego dnia, wyprzedzając spoufalanie się z Ethanem, komplementowanie Ethana i przebaczenie Ethanowi. I wczesne pójście spać, jednak na to nie było już najmniejszych szans.


     Rovgothona ze wzroku spuściłam na ułamek sekundy, a ten, z pewnością z kieszeni przeciwnika, wyjął średniej długości ostrze, od którego odbijało się słabe światło prowizorycznej żarówki przytwierdzonej do sufitu (wbrew pozorom, w starych furgonetkach względnie często montuje się takie systemy). Tak, wprawę miałam z pewnością. Gdyby tylko ktoś mnie poprosił, wyrecytowałabym wszystkie kodeksy prawne, tak często podważałam prawo. Milo zadał pierwszy cios, z gardła mężczyzny wydobyło się głośne stęknięcie. Kierowca i siedzący obok towarzysz, widoczni przez kratkę oddzielającą tył furgonetki od kabiny, gwałtownie odwrócili głowy w nasze strony, ten pierwszy prędko wrócił do poprzedniej pozycji, wykonując przy tym zamaszysty ruch ręką, raptownie skręcając i kierując pojazd na prędzej lewy, niż prawy pas. Prędko wyrównał położenie, robiąc to z podobnym wigorem, przez co poleciałam na twarde drzwi samochodu. Jeden z koczujących na tyle bandziorów, dzierżąc w dłoni niewiele mniejszy od ostrza Milo nóż, zbliżał się do mnie, z perfidnym uśmiechem i bezpodstawnym przekonaniem, iż za parę chwil padnę tak, jak zadźgana świnia na przeroby. Złapałam za nadgarstek szumowiny, manewr, podskoczyłam, zablokowałam cios drugiej pięści i obeszłam dookoła mężczyzny, uderzając w wewnętrzną stronę jego kolana. Zgiął się wpół, więc z nie mniejszą satysfakcją zdublowałam poprzedni gest, podeszwą trafiając w drugą. Sztylet wypadł mu z dłoni, z brzdękiem upadając na blaszany fragment podłogi vana, a sam atakowany osunął się na ziemię, wpierw upadając na kolana, z moją małą pomocą (każdemu zawsze się przydaje) i na prawe ramię. Stęknął po raz ostatni i z ciężkim oddechem odzyskiwał siły, tylko bardziej bezbronny i ogołocony. Spojrzeniem powróciłam do Rovgothona, który swojego oponenta również załatwił, z tą różnicą, iż posługując się tym swoim ostrzem. Doszedł do mnie dźwięk przeładowywanej broni, spłoszona spojrzałam na mężczyznę na przednim siedzeniu i broń w jego dłoni. Przełknęłam ślinę, po czym rzuciłam się do tylnych drzwi furgonetki, niefortunnie zamkniętych. Szarpnęłam za uchwyty, ani drgnęły. Wzięłam głęboki oddech i wyjrzałam przez szybę na drogę, po której jedziemy. Drgania czułam na całej powierzchni mojego ciała, samochód podskakiwał razem z nami.
     Czas. Potrzebowałam czasu.
     Zbir przeładował broń jeszcze raz, najpewniej upewniając się, czy zadziała i na pewno przebije nasze klatki piersiowe na wskroś. Prawdę mówiąc, wolałam dostać kulką między oczy, śmierć wydawała się przyjemniejsza, jednak w tamtej chwili starałam się nie myśleć o najlepszej formie śmierci, a sposobie na wymiganie się od niej.
     Odchrząknęłam.
     — Zanim nas zabijesz, odpowiedz mi na jedno pytanie — zaczęłam. — Kim wy, do cholery, jesteście?
     Spojrzeli po sobie, jakbym mówiła w innym języku.
     — Słucham, kim jesteście?
     Pasażer zmarszczył brwi, przesunął dłonią po lufie pistoletu, zastanowił nad odpowiedzią.
     — Crimson Dwarves. Nazywamy się Crimson Dwarves — odparł z przekonaniem kierowca.
     Parsknęłam, głośno, wystarczająco donośnie, żeby zrozumieli. Parsknęłam, bo powaga w jego głosie była rozbrajająco… rozbrajająca.
     — Nazywacie się Szkarłatne Krasnoludy? — zakpiłam. Złapałam się za brzuch, nie mogąc przestać się śmiać. — Kto to wymyślił? Wasze babcie?
     Kierowca speszył się, ten drugi mierzył go groźnym spojrzeniem.
     — Nie! — wtrącił się, stukając w głowę towarzysza bronią. — Ten kretyn wymyślił to na poczekaniu, nikt tak na nas nie mówi — zaprotestował. Minęła dłuższa chwila. — Dlaczego pytasz, mała?
     — Mała — powtórzyłam z westchnieniem i przewróciłam oczami. — Zwykła ciekawość. Chciałam wiedzieć, co powiedzieć, kiedy tatuś zapyta, gdzie byłam. Sami sobie naważyliście, teraz mam wymówkę. Porwały mnie szkarłatne krasnoludy, z pewnością mi uwierzy. Jak zawsze. — Puściłam w ich stronę oczko. — Tak sobie myślałam… w czym jestem wam potrzebna? Macie jakieś ukryte cele? Fetysze, ukryte pragnienia? Może to strach przed żoną w domu? Dziećmi? O tak, co by dzieci pomyślały, gdyby zobaczyły tatusia porywającego młodych studentów, no co? — Zerknęłam na rameczkę z czarno-białym zdjęciem na oko kilkuletniej dziewczynki uczesanej w dwa kucyki, w dużym swetrze, z szerokim uśmiechem na twarzy. — Co mówicie, kiedy jedziecie na miasto, rozwiązywać swoje problemy? Umiecie je rozwiązywać bez uprowadzania kogokolwiek?
     Pytanie za pytaniem, obaj zdążyli się pogubić i z konsternacją patrzyli na siebie, w przerwach między kierowaniem przez jednego z nich
     — Nie zrobiłam nic, jestem czysta, na nikogo nawet nie doniosłam, nic nie widziałam, nic nie słyszałam. Tylko z nim… — Zerknęłam na Rovgothona, przypominając sobie o jego obecności. — Tylko z nim gadałam, równocześnie mogę być przypadkową prostytutką wynajętą na jedną imprezę! — krzyknęłam. Byłam pełna podziwu, nigdy nie wczułam się w rolę aż tak. — Jeżeli macie kogoś zabić, torturować, pobić, cokolwiek, zróbcie krzywdę jemu. — Wskazałam palcem na brązową czuprynę. — Nie mnie, bo nie mam z tym absolutnie nic wspólnego. Nic. To jakby siostra ofiary powiedziała, że zabił ją detektyw prowadzący sprawę, a nie jej mąż. Rozumiecie, jak bardzo idiotyczne to jest? Nie? — Pokręcił głową. — Mniejsza z tym. Nie macie na mnie nic, nic ze mnie nie wyciągniecie. Wysadźcie mnie nawet tutaj, trafię, nikomu nie powiem, bo mnie to najzwyczajniej w świecie nie obchodzi. Wróćcie do swoich rodzin, ja wrócę do swojej, wszystko będzie w porządku. Przysięgam — obiecywałam.
     W głowie gratulowałam samej sobie, jak ci prezydenci w gazetach, kiedy przychodzi czas na uścisk dłoni.
     — Moja córeczka na mnie czeka — zachlipał kierowca. — Cody, czy my musimy tak… tak dalej?
     Pasażer gwałtownie obrócił się w jego stronę.
     — Co takiego? — zapytał z niedowierzaniem.
     — Czy możemy… przestać…
     — Ty popieprzony durniu, przecież nas zabiją, kiedy ich wypuścimy. Chcesz, żeby Julia straciła ojca?
     — Jest już dorosła, Cody, ona… ona sobie poradzi…
     Zapaliła mi się lampeczka w głowie.
     — Ile lat ma pana córka?
     — Dziewiętnaście — odparł smutno kierowca.
     — Julia Hale? — kontynuowałam.
     Otworzył szeroko usta.
     — Znasz moją córkę?
     Pokiwałam energicznie głową.
     — Studiujemy razem — wyjaśniłam. — To dobra osoba, dokładnie tak, jak pan. Wyobraź sobie, że Julia zostaje uprowadzona, tak, jak ja. I że jest niewinna. Nie zmartwiłoby to pana? Niech pan pomyśli, co przeżywa mój ojciec. Mama od nas odeszła, jestem jedynym, co mu po niej pozostało. Nie może się…
     Raptownie zjechał na pobocze.
     — Co ty robisz, Louis? — Mężczyzna z bronią oparł się o deskę rozdzielczą. — Louis, natychmiast…
     Było już za późno.
     — Idź, dziecko drogie. Dbaj o moją córkę — powiedział ze wzruszeniem Louis. — Drzwi po twojej lewej powinny być otwarte.
     Uśmiechnęłam się szeroko. Bardzo, bardzo szeroko.
     — Rovgothon, ty zostajesz, na ciebie mamy zlecenie — uprzedził Cody oschle.
     Milo patrzył to na mnie, to na kierowcę, który żałośnie kręcił głową. Machnęłam dłonią, po czym odsunęłam drzwi. Stanęłam na krawędzi furgonetki, po czym odwróciłam głowę w jego kierunku. Teatralnie opuściłam kąciki ust, zmarszczyłam brwi i wyskoczyłam z vana, po czym ukłoniłam się i pomachałam dłonią. Ale nie odeszłam. Stałam tak, tocząc zaciętą, bezgłośną batalię z Rovgothonem. Wzięłam głęboki wdech. Wskoczyłam do niego z powrotem, żeby jegomościa złapać za rękę i pociągnąć za sobą — wszystko jedno mi było, czy to ta sztuczna, czy prawdziwa — poderwał się z miejsca i ruszyliśmy biegiem przed siebie.
     — Prędzej czy później byś im uciekł — rzuciłam po drodze, w przerwach między sapnięciami. — Dziękuję, że się nie wtrącałeś w moją rozmowę z nimi. Powinieneś milczeć częściej.

+20PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz