13 mar 2020

Od Candice C.D Cain

Paru rzeczy się nauczyłam — nie prosić o pomoc Hawthorne'a. O żadną formę pomocy, bo i tak wyjdziesz na tym źle, wydarzy się awaria hydrauliczna, a być może wystraszy się przy okazji jakaś mała, niewinna dziewczynka. No i nie wchodzić do toalet na lotnisku. Oprócz zepsutych nerwów, atrakcji jest naprawdę wiele, jednak najgorsze za mną. Wyszłam z piekielnej kabiny, mając jeszcze odrobinę czasu przed lotem, lecz byłoby zbyt pięknie, gdyby nie pojawił się kolejny kłopot. Lawson, ojciec grupy, altruista, naczelny stróż prawa i porządku, zniknął jak we mgle.


— Wszyscy wprowadzicie mnie do grobu — mamrocze Eric, na ten jeden moment zostawiając telefon i masując skroń zapewne pulsującą bólem. — Candice, idź już z Cainem na pokład, a ja poczekam na tych dwóch kretynów. Pilnuj go. — Rzuca mi porozumiewawcze spojrzenie. Biorę swoją walizkę podręczną i mam szczęście, że jest na kółka, w takim razie mogę swobodnie przesuwać nią po korytarzu, ignorując jej faktyczny ciężar.
— To może być ciężkie.
— I jeszcze jedno. Naprawdę nie chcę wiedzieć, dlaczego oboje wróciliście mokrzy — krzywi się. Ja za to czuję pierwsze od dawna wypieki na twarzy, ale to dlatego, że chcę się po prostu sprawnie wytłumaczyć i mu przerwać. — To w ogóle mnie nie interesuje. Ale przebierzcie się w samolocie.
— Nie chcesz wiedzieć, a ja wcale nie chcę opowiadać, ponieważ nie jest to najmilsze doświadczenie w moim życiu. — Kończę dyskusję, idąc prosto przez bramkę.
Prawie umyka mi fakt, że będę lecieć po raz pierwszy. Kiedykolwiek. Pierwsze oznaki tego pojawiają się już na pasie startowym, które jeszcze całkiem zgrabnie ignoruje. Gdyby nie Cain, praktycznie nie wiedziałabym, którym korytarzem pójść, albo zestresowałabym się na tyle, by pomylić bramki. Zacznijmy od tego, że nigdy nie zdecydowałabym się lecieć sama. W życiu ani za żadne pieniądze. Chociaż za pieniądze zgodziłam się na coś gorszego — pilnowanie Hawthorne'a. Nie wiem, na jaką chorobę desperata wtedy cierpiałam, albo nadal cierpię, ale znacznie mi lepiej, jak o tym nie myślę. Wreszcie powoli wchodzę schodami na pokład. Jak się okazuje, wnętrze samolotu jest przestronne i nowoczesne, niewielka ilość foteli, stół, kanapa i nawet barek daje wrażenie wręcz prowizorycznego mieszkania. Dam wiarę, niczego tu nie brakuje. Aż spoglądam przed siebie. Na samym końcu widnieje kabina z napisem wc. Czuję, jak żołądek podchodzi mi do gardła.
— Niespodzianka. — Słyszę głos dochodzący zza moich pleców. Odwracam się nerwowo do Hawthorne'a, nawet nie próbując stłamsić poirytowania w pięści.
Udaje mi się uśmiechnąć wystarczająco ironicznie, by wiedział, że wpadł w porządne bagno, chociaż on chyba ma problemy z odczytem czegokolwiek, bo brnie dalej.
— Powinnaś pójść do lekarza z tym tikiem nerwowym. Może być początkiem poważnej choroby.
— Nie, Cain, ty jesteś początkiem poważnej choroby. Prawdopodobnie układu nerwowego, a nawet i krążenia — rzucam złośliwie.
Cham, prostak nie raczył powiedzieć, że na pokładzie jest toaleta. Wolał, żebym męczyła się na lotnisku z zarazkami i zamkami. Przysięgam, że gdybym tylko zgubiła rozum, otworzyłabym wejście w czasie lotu i wepchnęłabym go prosto w turbinę, by skończył tak nieszczęśliwie jak szybujące na niebie ptaszki.
— Krążenia? — Wodzi kilka kroków naprzód mnie. Krzyżuję ramiona, a mój uparty wzrok nie opuszcza go ani na chwilę. — Czyżbym przyspieszał twoje tętno? Nie musiałem się nawet starać. Gdzie ta trudna Snow?
— Jeszcze chwila, a skończysz za oknem, przysięgam.
— Może powinnaś skorzystać w końcu z toalety, inaczej będziesz mokra nie tylko z powodu awarii hydraulicznej. — Jego brew wędruje ku górze w wyrazie bezczelności, jaką tak dobrze może przedstawić tylko Hawthorne. — Miłej zabawy z zamkiem.
— Stąd ta troska?
— Czyżbyś w nią wątpiła?
Wywracam oczami, rezygnując z dodawania czegokolwiek w celu napędzenia tej bezsensownej dyskusji. Kiedy kończę załatwiać potrzebę i, na szczęście, z powodzeniem wychodzę, widzę już, że Harvey oraz Morissey z Ericem powrócili na pokład, z tym, że ten ostatni ma taką ponurą i spiętą minę, jak chyba nigdy. Cóż, zapewne i jemu nie służą i nie będą służyły następne miesiące spędzone z naszą wesołą gromadką. Siadam na jednym fotelu oraz kładę książkę na stolik, którą cudem wyciągnęłam z zagraconej walizki podręcznej — walizka trafiła do specjalnego schowka na pokładzie. Jestem w idealnej sytuacji, by się wyciszyć, uspokoić nerwy, jednak gdzieś z tyłu głowy wędruje mi myśl, która nie jest ani trochę pocieszająca. Zaraz startujemy. To będzie mój pierwszy i, mam nadzieję, nie ostatni start. Słyszę, jak Morissey z Hawthorne'm włączają telewizję. Ale Jasper dalej uwagę poświęca grze na telefonie.
Stewardessa pyta mnie o szklankę wody czy innego napoju, jednak odmawiam, skupiona na lekturze. Głupia łudzę się, że skupienie na niej całkowicie oderwie mnie od rzeczywistości, tymczasem zdaję sobie sprawę, że za chwilę też będę oderwana, ale od ziemi. Wstaję nerwowo, zostawiając książkę. Nie wiem, jak mam się zachować, ani co robić, a póki mam chwilę czasu, nie jestem w stanie nawet usiedzieć w miejscu.
Co jeśli zginiemy?
Co jeśli nie pożegnałam się odpowiednio z moją przyjaciółką, znajomymi, rodzicami? Jest tyle rzeczy, które mogłabym im powiedzieć, ale coraz bliżej jestem myśli, że nie będzie mi to dane. Być może po prostu panikuję, ściska mnie żal, że nie zdążyłam kupić torebki z Prady, którą tak sobie ukochałam. Może chciałam jak każdy młody człowiek skończyć studia, wyjść za mąż czy mieć przepiękny dom nad morzem. Chyba po prostu tlen mi się kończy. Czuję, jak oddycham głębiej, ale i coraz bardziej płytko. Gorące powietrze nachodzi mnie z każdych stron.
— Snow? Proponuję usiąść, zaraz powinniśmy ruszać — mamrocze Hawthorne, który właśnie zajął fotel.
Patrzę się na niego jak na idiotę i zaraz potem odwracam wzrok, intensywnie rozmyślając nad moim własnym sensem bytu na tym pokładzie. Krzyżuję ręce, usilnie nie zwracając uwagi, jak Cain wpatruje się we mnie pytająco, bo mam tego po prostu dosyć.
— Candice — powtarza. — Mam cię wepchnąć do siedzenia, czy sama ruszysz swój tyłek?
— Usiądę... ale jak będę chciała, dobra?
— Wydaje mi się, że nie masz wyboru, księżniczko, bo zaraz chcemy wylatywać — odpowiada mi, marszcząc brwi. — Co z tobą?
Zaciskam usta w cienką kreseczkę. Długo zbieram się, by to przyznać, ale presja czasu naciska na mnie już wystarczająco.
— To mój pierwszy lot. — Z trudem wyduszam te słowa, jednak oznajmiam to takim głosem, jakbym usilnie starała się o to, by panika nie wyszła na jaw, aczkolwiek jest to coraz trudniejsze. — Trochę się boję, to wszystko. — Chciałabym, by to było tylko trochę.
— Boisz się — powtarza za mną, jak gdyby sam nie wiedział, czy mówię prawdę. Niech mi wierzy, wolałabym w tej chwili kłamać, ale żołądek tuż pod gardłem udowadnia moją szczerość. — Nie no, serio? — Parska, przerywając wymowną ciszę.
— Nie, kurka rurka, żartuję po to, by się stąd wydostać. — Sarkazm może oznaczać jedno. Poirytowanie. Najlepiej, by go nie ignorował.
— Mhm — mamrocze. — Może potrzymać cię za rączkę? — Uśmiecha się złośliwie.
Chwila dzieli mnie od uderzenia go w twarz, ale się hamuję.
— Cain, ja nie żartuję — mówię na tyle dosadnie, że mężczyzna zamyka się na moment.
Rozglądam się, próbując dojść do wniosku, czy to odpowiedni moment na zrobienie czegoś głupiego. Na pewno tak. Póki żyję, lepszego momentu nie będzie.
— Pieprzę to, wolę zostać w Avenley, miłych wakacji, odmeldowuję się — stwierdzam spanikowana i nie zdołam nawet skończyć zdania, a już ruszam przez długi pokład w kierunku drzwi. Oczywiście robię maksymalnie trzy kroki, bo Hawthorne łapie mnie mocno za nadgarstek i zatrzymuje. Skoro zmusiłam go do wstania, musiał pojąć, że naprawdę się boję. Może nie jestem zbyt chętna, by odkrywać przed nim swoje słabości, ale, cholera, jak można ukryć strach przed lataniem na pokładzie samolotu?!
— Postradałaś zmysły? — Ciągnie mnie do siebie, ale mój upór okazuje się na tyle silny, że Hawthorne musi użyć innych środków. Prawie warczę, kiedy szczelnie obejmuje rękoma mój tors, odrywa mnie od ziemi i cofa tam, gdzie byłam, cudem spierając się z szarpaniną moich wszystkich kończyn. — Jesteś samym źródłem kłopotów. Nie masz żadnych leków? — Stawia mnie przed fotelem i już prawie łapie ręką za moje ramię, by mnie w nim posadzić, ale energicznie ją zrzucam.
— O jakich lekach ty mi mówisz?! — mówię gwałtownie.
— Antystresowe, uspokajające, nasenne, kurwa, nie wiem, mam ci napisać receptę? Jestem muzykiem, nie pieprzonym aptekarzem — mamrocze. — Nie wiedziałaś, że masz lęk?
— Jakim cudem, skoro pierwszy raz jestem na pokładzie? Skąd miałam wiedzieć! — zaczyna się przepychanka słowna, oczywiście lekko ściszona, by nie zwrócić na siebie niepotrzebnej uwagi. Mężczyzna przewraca oczami, ale wreszcie zmusza mnie do tego, by usiąść, za co powinien dostać jakąś pozłacaną nagrodę. Presja i stres dalej ze mnie nie spływają, wręcz przeciwnie, czuję ich znaczny wzrost.
— Ani mi się waż stąd ruszać, bo będę musiał cię związać — mówi mi wyraźnie. — Zapnij się. Samolot nie ruszy, dopóki wszyscy nie usiądą, zrozumiano? Nie rób mi więcej problemów i się nie bój, będzie dobrze, wbrew pozorom, bo najchętniej wyrzuciłbym cię z samolotu.
— Jakie to pocieszające. — Wachluję się ręką, czując napływy gorącego powietrza. Coś rozsadza mi głowę od środka.
— Zaraz wrócę.
Ufam mu. Cholera, pierwszy raz muszę powiedzieć, że czuję w nim jakąś nadzieję, która nie ma niczego wspólnego z wcześniejszą pomocą w kabinie toaletowej. To jakaś wyjątkowo autentyczna tego forma w sytuacji, kiedy naprawdę czuję się fatalnie. Niecierpliwie czekam, aż przybędzie z powrotem. Sekundy i minuty rozciągają się w mojej głowie niewyobrażalnie. Wreszcie widzę przed oczami Hawthorne'a z tabletką i butelką wody.
— Masz, weź to i popij. — Biorę od niego to, co ma w rękach. Przyglądam się, marszcząc brwi, wręcz odważając się jeszcze kwestionować jego zalecenia. — Nie denerwuj mnie, Snow. Chyba umiesz połykać? — O nie, to ty mnie nie denerwuj. Sprzedaje mu szczególne poirytowane spojrzenie wraz z ironicznym uśmiechem i łykam tabletkę na raz. Dopiero po łyku wody przychodzi mi na myśl pytanie, co właściwie znajduje się teraz w moim układzie pokarmowym.
— Cain — mamroczę, zakręcając butelkę. — Co to było?
Mężczyzna rzuca mi złośliwy uśmiech.
— Zobaczysz. Teraz bądź taką grzeczną dziewczynką i usiedź na miejscu, dopóki nie będzie działać. Obiecuję, zrobi ci się lepiej. — Siada na fotelu obok, przypinając się pasem. — Mnie też się zrobi lepiej, jeśli tylko przestaniesz gadać. Mam cię dość na dzisiaj, powinnaś mi dziękować.
Chciałbyś... czemu musi mieć rację?
— Więc, cóż, dziękuję — mamroczę, kładąc obie dłonie na podłokietnikach wygodnego fotela. Oddycham głębiej i przymykam oczy, by się uspokoić.
— Powinienem to nagrać — parska. — Czekam, aż mi się kiedyś odwdzięczysz, bo chyba nie sądzisz, że moja rzadka dobroć jest bezcenna.
Mam nadzieję, że żartuje. Momentalnie ogarnia mnie takie znużenie, że nie jestem w stanie nawet myśleć nad jego słowami.
— Za późno, nie powtórzę tego. — Odwracam głowę w jego stronę.
Czuję... zmęczenie. Zmęczenie jest tak właściwie wszystkim. Kiedy próbuję mu spojrzeć w oczy, widzę powoli rozmywającą się plamę. Jego ciemne włosy, karnacja, ubranie stają się jedną mieszaniną kolorów. Ostatnie, co pamiętam, to jak moja głowa powoli bokiem opada na ramię Hawthorne'a i jak spowija mnie piękna nieświadomość, w jakiej chcę już pozostać.

Cain?

+20 PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz