23 sty 2019

Od Franciszka cd Charlie

Może nieco krzywiłem się, gdy dostrzegałem, jak Victor bez mrugnięcia, codziennie sprzedawał dziewczynie zatrważające ilości alkoholu. Nie śmiałem się odzywać, chociaż byłem świadomy faktu, że definitywnie nie jest, powiedzmy sobie szczerze, pełnoletnia.
Dzień. Drugi. Trzeci. Bez obaw, bez sporów. Namiętnie gryzłem się w długi jęzor, wlepiając puste, nieco zrezygnowane i może nawet wyprane z emocji, spojrzenie w szczotkę, która to monotonnie szurała po podłodze, prowadzona ruchem zesztywniałej już ręki.
Nie miałem siły sobie psuć sobie wieczoru, a po jakimś czasie po prostu zacząłem reagować na wszystko obojętnością, której od zawsze kazano mi się jakoś strasznie wystrzegać.
Gdy zaczynasz być obojętnym, zaczynasz być martwy, Franek.
Puste pierdolenie...
Otwieraliśmy jej sklep bez słowa, chociaż niejednokrotnie miałem ochotę już łupnąć ją po łydkach i zabarykadować drzwi, agresywnie wytykając godzinę zapisaną na poobdzieranej i zaznaczonej czasem kartce, która ledwo trzymała się już na wysłużonych drzwiach. Do tego ten wyszczerbiony dzwonek, łagodnie (wcale nie) brzęczący przy każdym kliencie.
I tak lepsze to od upierdliwego audio ze świergoczącym ptakiem, czy tam ryczącą mewą.
Szefostwo miało definitywnie dziwny gust co do takich pierdółek. Ale tak to chyba w dosłownie każdym istniejącym sklepie, sklepiku, kiosku, czy inną upchajdziurą w mieście.
Tego wieczora dużo się nie zmieniło, no, może poza tym, że była nieco wcześniej, niż zawsze. Weszła szybko, w drzwiach mijając się z Liwią, gdy porządkowałem papierosy, a Vi, standardowo podjadając lizaka o smaku zielone jabłuszko, odpakowywał z folii kolejne paczuszki. Udawałem, że blondyn wcale nie lampił się ostentacyjnie na mój tyłek, gdy wyginałem się, byle wszystko ładnie ułożyć w tej jebanej budce.
Obsłużył klientkę szybko, bez zbędnego marudzenia, stukając szczupłymi palcami o zmarnowany blat. Kasa zabrzęczała, paragon wydrukowano, zgnieciono i wyrzucono.
Mieliśmy wrócić do wypakowywania używek, gdy rozległ się huk tłuczonego szkła. Victor odruchowo się wzdrygnął, wydając z siebie dość głośne sapnięcie. Zerknąłem przez ramię na dziewuchę, która stała, jak ostatnia sierotka, trzymając torbę z połową dotychczasowej zawartości. Westchnąłem cicho, poprawiając koszulkę. Podwinęła się podczas monotonnego układania.
— Gdzie macie jakąś szufelkę, mop, cokolwiek? — spytała nagle, zwracając się w moją stronę.
Miałem ochotę machnąć ręką, ale w tym samym momencie Woods już zdążył rzucić jej mop. Posłałem mu niezbyt ciekawe spojrzenie, skrzywiłem się i westchnąłem, przekrzywiając się w miejscu i gubiąc gdzieś tę wytrenowaną przez lata posturę i spokój.
— Proszę cię, to należy do naszych obowiązków — mruknąłem w końcu, zwracając się do obu jednostek i może nieco pretensjonalnie zakładając przy okazji ręce na piersi.
— Rozbiła, zaproponowała i do tego po godzinach naszej pracy. Nie widzę problemu. — Natychmiastowa odpowiedź ze strony blondyna jakoś nieszczególnie mnie ukontentowała. Wręcz przeciwnie, zadziałała nieco jak płachta na, i tak już wcześniej rozwścieczonego, byka. Vi potrafił być momentami bezpośredni na tyle, by wchodziło to na tory zwyczajnego chamstwa.
— Na litość boską, Vi, już wystarczy, że przymrużyłem oko na fakt, że sprzedajesz jej to wszystko — bąknąłem, jedynie zwiększając na sile poddenerwowanego spojrzenia.
— Sam robisz dokładnie to samo za moim pośrednictwem, więc proszę, nie pierdol teraz o moralności — odparł. Ba, odwarknął, na co może nawet zacisnąłem pięści.
— Cokolwiek, Victor, to nie zmienia faktu, ze sprzątanie tu leży w naszych obowiązkach — skwitowałem wszystko, kierując się leniwie w stronę dziewczyny i chwytając mop, który zaciskała już w dość drobnej dłoni po odłożeniu zakupów na ziemię, w strefie wolnej od rozlanych napojów. — Przepraszam za niego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz