26 cze 2019

Od Camerona C.D Raven

     O dwunastej stajemy przed drzwiami piętrowego budynku, w którego oknach mieszczą się doklejane reklamy i to coś w rodzaju drogowskazów — na jednym napisane jest “Sawyer Ashton, gabinet ginekologiczny”. Wymieniam spojrzenia z Raven, dziewczyna wydaje się być rozluźnioną. Przechodzimy przez dwuskrzydłowe drzwi, wchodzimy po schodach, aż finalnie docieramy pod gabinet wspomnianego wcześniej ginekologa. Kolejki nie ma, w środku znajduje się jedna pacjentka, dzięki czemu Rav wchodzi dosłownie po trzech minutach.
     Ja jednak muszę czekać. Mija może pięć minut, czas dłuży się w nieskończoność. Staram się usilnie zainteresować kobiecymi magazynami na stojaczku przy kanapie, ale to na nic, bo każde okazuje się tak samo nużące i beznadziejne. Szczerze powiedziawszy, nawet nie wiem, ile trwają takie wizyty. Nie stresuję się zbytnio, Raven zapewne również, a przynajmniej taką mam nadzieję. W pewnej chwili nawet zaczynam sobie wyobrażać to dziecko, rzecz jasna już starsze, nie w brzuchu swojej mamy. Oboje dobrze wiemy, że nie boimy się rodzicielstwa aż tak. W moim przypadku to bardziej strach o to, jak będziemy żyć. Oczywiste jest to, iż dzieciak, dopóki nie wytłumaczymy mu paru spraw, będzie myślał, że jesteśmy wspaniałą rodzinką, mamusia i tatuś, którzy żyją w szczęśliwym związku albo małżeństwie. I tutaj jego radość się skończy, bo jak mu powiedzieć, iż to wcale nie tak i mamę oraz tatę łączy jedynie przyjaźń? Ano, nie da się, kiedy będziemy mieszkać w troję. Jeszcze zanim ta ciąża się potwierdziła, zastanawiałem się, czy przypadkiem nie będę zmuszony się wyprowadzić. Jednak… nie będę w stanie zostawić Raven samą z dzieckiem, bez względu na te wszystkie trudności.


     Cierpliwość kończy mi się po piętnastu minutach, lecz z drugiej strony wiem, że Rav może wyjść w każdej chwili. Mimo tego, wzruszam ramionami (sam do siebie, co jest ze mną nie tak?) i opuszczam pomieszczenie. Zbiegam po schodach, co funduje mi darmową zadyszkę. Kiedy staję na chodniku przed budynkiem, podpieram boki dłońmi i rozglądam się. Avenley River jest ogromne, a ja nawet nie wiem, jak mogę spędzić najbliższe dziesięć minut. Galeria odpada, bo teraz, w przerwę wielkanocną, młodzież prawdopodobnie oblega każdy sklep i zakątek centrum handlowego. Nie mam też potrzeby zaglądania do jakiegokolwiek marketu, a nawet jeśli bym takowy odwiedził, najprawdopodobniej opuściłbym go nie po dziesięciu minutach, a po godzinie, uwzględniając monstrualne kolejki. Nagle mój brzuch daje o sobie znać, rozświetlając mi drogę — idę do fast fooda. Właściwie to jadę do fast fooda, bo udaje mi się złapać ten darmowy autobus. Co z tego, że przejazd nim trwa trochę długo. Lepsze to, niż maszerowanie na pieszo.
     O dwunastej trzydzieści siedem dzwoni do mnie Raven, pytając, gdzie się podziewam. Odpowiadam jej, aby przyjechała na plac w centrum miasta i rozłączam się. To brzmi tak, jakbym szykował dla niej super tajemniczą niespodziankę, ale tak naprawdę tylko ściskam w dłoni papierową torebkę z ciepłym jedzeniem, siedząc na ławce wśród zieleni traw i drzew. Biała altanka jest wolna, dlatego zająłem ją dosłownie przed chwilą i postawiłem kanapki w słońcu, żeby się trochę nagrzały i nie były zimne, chociaż nie wiem, czy to ma działać, ale powinno. Na Rav nie czekam długo — pojawia się w łuku wejściowym nie później, niż o dwunastej czterdzieści pięć. Jej mina jest kamienna, wzrok dziewczyny spoczywa na torebce, co nie trwa długo, bo przenosi go na mnie. Zaciska usta i spuszcza głowę. Automatycznie spoglądam na jej brzuch. Jest trochę większy, a to... chyba dobrze?
     — Hej. — Wstaję z ławeczki i powoli podchodzę do czarnowłosej. — Coś nie tak? Jakieś komplikacje?
     — Ta ciąża… — zawiesza się. — Ta ciążą jest bliźniacza.
     Co.
     — Co?
     Co.
     — To znaczy…
     Zanim dokańczam, Raven zanosi się szlochem, wtulając swoją twarz w moją pierś. Delikatnie przygładzam jej włosy, drugą dłonią układając na plecach dziewczyny. Czy jestem zadowolony? Nie. Ale ten fakt niczego nie zmieni. Dlaczego my? Dlaczego nie te p a r y, które tak pragną bliźniąt? Nasza pensja zdecydowanie nie wystarczy na utrzymanie nas dwojga i naszych, cóż, dzieci, w tym mieszkaniu, najedzonych, niespragnionych i szczęśliwych. Nasza pensja ledwo pozwala nam na życie takie, jakie prowadzimy aktualnie. Będę musiał wziąć się w garść, znaleźć jakieś dorywcze robótki, cokolwiek, byleby zapewnić bliźniakom dobrobyt.
     Bo to się teraz liczy.
     — Chłopiec i dziewczynka — dodaje.
     Och. Tak się bawimy.
     — Nie martw się tak, Rav. — Uśmiecham się, kiedy unosi głowę i patrzy w moje oczy. — Damy radę, damy radę na pewno.
***
     Mijają kolejne miesiące, brzuch Raven jest widoczny gołym okiem, w końcu poród planowany jest na przyszły miesiąc — wrzesień. Lato jest dla nas dość ciężkie, zważywszy na to, że moja nadopiekuńcza natura zakazuje Rav wielu rzeczy, a to wszystko w trosce o zdrowie jej i maluszków. Na całe szczęście, udaje mi się znaleźć jeszcze lepszą pracę, dzięki czemu zarabiam nieco więcej, niż dotychczas. Na dodatek udało mi się jednorazowe prace, na przykład liczenie produktów na magazynach w weekendy. Ginekolog dba o ciążę czarnowłosej, a na naszej ścianie nad telewizorem powieszone jest zdjęcie USG, gdzie wyraźnie widać kontury dwóch malutkich postaci. Sytuacja wydaje się być opanowana, ale w pewnej chwili okazuje się, że nie wszystko jest ustabilizowane.
     — Caaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaam! — krzyczy z salonu Raven. — Boże! Zapomniałam o tym!
     Spanikowany wybiegam z kuchni, zostawiając moje biedne ciasto w piekarniku.
     — Co się stało? Coś przynieść? — wypytuję.
     — Nie. — Kręci głową dziewczyna. — Chodzi o coś innego. Siadaj.
     Grzecznie zajmuję fotel po jej lewej stronie, nawet nie dyskutuję, bo ostatnio jest nieobliczalna.
     — Nie mamy imion dla dzieci.
     Mrużę delikatnie oczy. Czy to naprawdę było tak ważne, żebym zostawił moje biedne ciasto na pastwę losu? Tak, widocznie według niej, owszem.
     — Eee… Konstanty i Konstancja — rzucam od niechcenia. To pierwsze, co przychodzi mi do głowy.
     — O matko, ale super! — piszczy Raven. Co.
     — Ale…
     — Konstanty Żyraf Marshall-Monaghan i Konstancja Justyna Marshall-Monaghan! — Klaszcze w dłonie.
     — Konstanty co?
     Przysięgam, że Raven zrobiła się cholernie dziwna. Zbyt entuzjastyczna. Nie przypomina tej Raven. Och, boże, biedne dzieci.
     — Nie udawaj, wiem, że usłyszałeś. Postanowione? — pyta, a ja nie odpowiadam, ponieważ to samo w sobie brzmi jak pytanie retoryczne. Szczególnie, kiedy pada z jej ust. — Świetnie.
     I wtedy dochodzi do nas zapach spalenizny. Dziewczyna pyta, czy wiem, co tak śmierdzi, a z mojego gardła wydaje się pojedynczy jęk. Moje wiśniowe ciasto…
***
     Sam nie wiem, kiedy ten czas tak zleciał. Przysięgam, że jeszcze miesiąc temu myślałam, że przed nami tyle czasu sam na sam, bez krzyków i pisków dzieciarni. Jak się okazało, to wszystko było tylko iluzją. Gdyby nią nie było, nie jechalibyśmy w tym momencie na porodówkę, to znaczy, ja bym nie biegł, ona jechała. Z całego serca jej współczuję tego całego porodu, a druga połowa mnie ma nadzieję, iż wszystko będzie dobrze. Nie wchodzę na porodówkę. Ja… ja po prostu czuję, że tak jest lepiej. W końcu, nawet nie jestem jej chłopakiem.
     Sam poród trwa dość długo. Raven, choć z początku planowano, aby rodziła naturalnie, finalnie znalazła się na sali, w której wykonywane jest właśnie cesarskie cięcie. Chodzę po korytarzu w tę i z powrotem, nerwowo stukając palcami o uda. W myślach zaciskam kciuki za nią i za dzieciaki.
     — Pan Monaghan? — Przede mną staje jedna z pielęgniarek. Kiwam głową. — Już po wszystkim. Raven leży w sali na końcu korytarza.

+10PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz