23 cze 2019

Od Lucille C.D Gabriel

     — Kto to był? — W łuku jadalni staje Cecilia, podpierając się o jego prawy bok. — Lucille, wyraźnie powiedziałam, że masz zadawać się tylko z osobami, które znam!
     Dziewczyna spuszcza głowę i wbija wzrok w swoje kolana. Czego innego oczekiwała? Że kobieta zostawi bez słowa to, iż do jej córki przyszedł ktoś inny, niż ona sama sobie życzy? I jakkolwiek to absurdalnie nie brzmi, dobieranie Lucille znajomych to od około siedemnastu lat ulubione zajęcie pani Darrington-Prescott. Co z tego, że ta sytuacja jest naprawdę, naprawdę poważna i dziewczyna po prostu chce o tym wiedzieć. To przecież nieznajoma. Nikt. Zero. To siostra człowieka, na której Cille nawet nie powinna spojrzeć, zamienić słowa. Gabriel przecież nie jest taki, jak oni. Nie jest idealny.
     Najgorsze jest jednak to, iż Cecilia to osoba charakteryzująca jeszcze gorszy typ osoby, niżeli O’Hara.



     Dwie dziewczynki bawią się lalkami w niewielkim, różowym pokoiku na piętrze. Jedna z nich, jaśniutka, piegowata rudowłosa, wyjmuje ze skrzynki kolejną zabawkę, dumnie prezentując swoją najnowszą zdobycz, którą dostała od tatusia na święta. Szatynka jest pod wrażeniem, nigdy wcześniej nie widziała tak pięknej lalki. Jej długie, platynowe włosy sięgają aż do pasa, na stopach założone ma białe szpilki, zaś sukienka utrzymana jest w odcieniach fioletu — wykrojony dekolt, górna część ozdobiona błyszczącą tkaniną, tiul rozciągający się od wcięcia w talii aż do kostek, gdzie kończy się cała sukienka. Lucille odkłada swoją lalkę i wstaje, po czym podchodzi do skrzyni, pochylając się nad nią. Spodziewała się jeszcze kilkunastu innych cudów, a tak naprawdę na dnie nie ma już niczego. Odruchowo rozgląda się po pokoju — na dywanie leżą dwie postacie, a w dłoni jej koleżanki jedna. Przecież to takie dziwne, ona ma o wiele, wiele więcej. Mimo tego, uśmiecha się szeroko i szczerze chwali przepiękną lalkę. Wracają do zabawy, wymyślając najróżniejsze historie miłosne, bo właśnie te lubią najbardziej. Nagle rozlega się trzask.
     — Nie martw się, wrócił mój tatuś. Zawsze tak trzaska, ponieważ bardzo się złości na mamę — mówi rudowłosa. — Bawmy się dalej.
     Jak się okazuje, nie słychać żadnego męskiego głosu, wręcz przeciwnie — jeden damski przekrzykuje drugi, cichszy i wyraźnie zdominowany. Cille na początku nie poznaje go, ale gdy również białe drzwi do różowego pokoju otwierają się, a w progu staje rozzłoszczona blondynka w sukience w kwiaty. Zza niej wyłania się zmartwiona mama koleżanki Lucille. Uśmiech znika z delikatnej twarzyczki, a jego miejsce zajmuje grymas połączony ze smutkiem.
     — Lucille Anabeth Cheyenn! — Cecilia unosi ręce do góry, wymachując nimi. — W tej chwili do domu! Kto pozwolił ci się bawić z tymi… z tymi! — Spogląda na kobietę obok siebie. — Wracamy!
     Kiedy schodzą na dół, jej matka szepcze jeszcze:
     — Ona nie może się z tobą bawić.
     Nie żegnając się nawet, wychodzi z domku na przedmieściach Avenley River, a z okna przy poddaszu obserwuje ich rudowłosa koleżanka Lucille.
     — Pojedziemy do Summer, skarbie — oznajmia. — Z nią możesz się pobawić.

     Wspomnienia uderzają w dziewiętnastolatkę z podwójną siłą. Co z tego, że Sarah jest dla niej nikim, widzi ją po raz pierwszy i z pewnością nie zobaczą się prędko. To idealny pretekst do kolejnej awantury o to samo, która skończy się jednym, jakże charakterystycznym zdaniem. Cecilia po raz kolejny każe wrócić jej do ludzi, którzy ją docenią, dadzą to, co najlepsze. Prawda jest taka, iż to najwygodniejsza opcja dla trzydziestoośmiolatki.
     Grill trwa w najlepsze, z głośników płynie muzyka klasyczna, goście jedzą przygotowane przez Samuela i jego partnerkę jedzenia, Zoe rozmawia z Mary i Tobiasem, a jedynie Lucille i Benedict siedzą sami, w pełni zadowoleni swoim towarzystwem. Pomimo wielokrotnych prób pojednania ich z innymi nastolatkami, wszyscy natychmiast wracali do swoich idealnych rodzin. Czasami przychodzi Bernadette, z którą bliźniaki przyjaźnią się od najmłodszych lat. Był taki okres, gdzie oboje czuli coś do niej, co skończyło się wpierw ze strony Cille, Benny niedługo później sobie odpuścił. Fakt, Bernadette jest naprawdę przeurocza, co niejednokrotnie wspominane bywa przez panią Darrington-Prescott. Później zazwyczaj dodaje, iż ma zepsuty charakter. Jedyną rzeczą, o jakiej nie mówi, jest to, iż ma bogatych rodziców, więc dlatego pojawiają się na każdym możliwym bankiecie czy przyjęciu. Przynajmniej Bernadette to typ znośnej osoby, w przeciwieństwie do całej reszty elity tej dzielnicy. W powietrzu unosi się zapach pieczonego mięsa, a po chwili do Lucille i Benedicta podchodzi ich mama, wołając rodzeństwo na karczek i mnóstwo sałatek.
     — Wpierw pójdziemy do toalety.
     Cille gwałtownie odwraca się w stronę brata, który, nie czekając na jej zgodę, ciągnie ją w stronę domu. Dziewczyna niemalże potyka się, biegnąc za Bennym w zawrotnym tempie. Tak naprawdę omijają łazienkę i wybiegają przez drzwi frontowe.
     — Jedziemy nad jezioro — mówi po drodze Ben.
     Jezioro. Lucille nie potrzebowała niczego więcej, żeby zrozumieć, co tak naprawdę ma na myśli jej brat. Nad jezioro jeździli co najmniej raz w tygodniu, tę tradycję utrzymują aż do teraz, w kryzysowych albo nużących sytuacjach rzucając to hasło. Kiedy jedno mówi “jedziemy nad jezioro”, drugie wie, że nie wrócą prędko.

     Jezioro oddalone jest o około pięć kilometrów. Znajduje się za miastem, otoczone mnóstwem drzew iglastych. Nie ma tutaj żadnych budek czy domków, jest jedynie cisza, spokój i mnóstwo wspomnień.
     Idą mostkiem, wsłuchując się w muzykę graną przez świerszcze. Stukanie szpilek Lucille słychać o stokroć wyraźniej, aniżeli na przyjęciu.
     — Ben… — szepcze dziewczyna, gdy oboje siadają na skraju drewnianej deski. — Jesteśmy rodzeństwem i… i mam wrażenie, że zrozumiesz mnie jak nikt.
     Chłopak rzuca jej spojrzenie. Ciepłe, pełne zrozumienia, wsparcia, tak bardzo charakterystyczne dla Benedicta Collina Jamesa, jakim zwykła nazywać go mama, gdy zirytuje się zbytnio. Między nimi istnieje niewidzialna nić nie do przerwania albo nawet uszkodzenia.
     — Spróbuję.
     Lucille delikatnie przewraca oczami.
     — Czy ty też czasami przejmujesz się takimi szczegółami? Mam na myśli… coś, co nie powinno cię obchodzić, obchodzi cię aż za bardzo? Nie chodzi o wścibskość, tylko… o martwienie się? — próbuje wytłumaczyć dziewczyna.
     Benny mruczy cicho, jakby chciał pokazać, iż myśli, o ile ma to jakikolwiek sens.
     — Czasami — odpiera. — Ale to nie jest takie złe, skarbie. Może wydawać ci się, że… że no, cóż, to nieodpowiednie albo coś. Ale to oznaka, iż w jakiś sposób ci zależy, kimkolwiek nie byłaby ta druga osoba.
     — Nie zależy mi — rzuca Cille. — Nie tak bardzo, bym się o kogoś troszczyła.
     Chłopak przysuwa ją do siebie, obejmując ramieniem.
     — A może po prostu nie chcesz, żeby ci zależało?
     Tak, z pewnością. Brawo, Benedict, zależy mi na mężczyźnie, którego poznałam trzy dni temu. W punkt.
***
     Dzisiaj Lucille bierze swój samochód, który kilka dni wcześniej został odebrany od mechanika po niewielkiej usterce. Wyjeżdża w pół do jedenastej, aby równo stawić się pod barem. Zmiana, jak podejrzewa, nie będzie urozmaicona żadnymi przypadkowymi osobami, wydarzeniami czy porwaniami, a ciągnąć się będzie w nieskończoność. Wchodząc do środka, wymienia się z dotychczas stojącą tam Lilly, po czym wciąga na siebie fartuszek z plakietką ze swoim imieniem.
     W pewnym momencie do baru wchodzi kolejny klient, który od razu zasiada przy pierwszym lepszym stoliku. Cille odwraca się na pięcie, aby podejść do niego i złożyć zamówienie. Niemalże staje jej serce, gdy okazuje się, iż osobą na przeciwko jest teoretycznie zaginiony Gabriel O’Hara, jakiego siostra przedwczoraj odwiedziła Lucille. Nie wie nawet, co mogłaby powiedzieć, co wyraźnie nie umyka Gabrielowi. Mimo tego, on też nic nie mówi, jednak nie wydaje się zbytnio zaskoczony.
     — Twoja… twoja siostra cię szukała — mówi tylko tyle.

+10PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz