27 cze 2019

Od Theo C.D Louise

Dotyk jej słodkich, delikatnych ust jest niczym najprawdziwsza magia. Zatracam się w nich bez reszty, czując jak czas, troski i świat dookoła przestają mieć jakiekolwiek znaczenie. Najgorsza, a może najlepsza, jest myśl, że tą jedną chwilą pragnę tego więcej. Uczucie, które tak mnie pobudza, chcę zatrzymać przy sobie tak długo, jak tylko się da, byleby rozgrzewało i nasilało cudowne iskrzenie w żołądku, które czuję pierwszy raz. 
Czas mija. Może są to sekundy. 
Sekundy, które są najpiękniejszym, co mnie w życiu spotkało, wśród życiowych porażek i nieszczęścia czyhającego przy każdym zaułku. Kiedy jej usta szybko się ode mnie odrywają, czuję, jakby ktoś odebrał mi cząstkę siebie. Tracę te przemiłe uczucie ze zdezorientowaniem, które ciężko mi ukryć, ale dopiero patrząc w jej przestraszone, zdumione oczy, rozumiem, o czym myśli. To się nie powinno zdarzyć.
Dopiero mogę sobie uświadomić, jak przyspieszony jest mój oddech. Jak płuca walczą o większe tchnienie. Przede wszystkim, jak bardzo ucisk w żołądku się nasila, jak gdyby pojawiła się tam ręka i ściskała moje wnętrzności.

- Louise, ja... — zaczynam, ale nie wiem nawet, co powiedzieć. Zapomnij o tym? To wypadek? 
- Theo, to... — Bardzo niezręczny moment, w którym czuć wyraźne napięcie i zgęstniałą do reszty atmosferę. Czuję się jednak tak dobrze, jak nigdy, przez co odrzucam wszelakie konsekwencje i wyrzuty sumienia. 
Nie mam ich. Zwyczajnie ich nie mam.
- Wiem. Nie powinienem — mówię w końcu pełnymi, wyraźnymi zdaniami. — To było silniejsze ode mnie. Przepraszam.
- Ale... wiesz, ten, nie zakochałeś się — przełyka głośno ślinę — ani nic? 
Parskam śmiechem, choć na ten czas nie wiem, ile w tym wszystkim jest żartu. Wiem tylko, że jest moją dobrą, jeśli nie najlepszą przyjaciółką, która odgania z mojego codziennego życia cały mrok, jakimś cudem sprawiając, że od razu chce się żyć.
- N-nie — odpowiadam na jej czerwoną jak buraczek twarz. — To byłoby niezręczne, prawda?
- Fakt. — Kiwa głową z przekonaniem. Jej postawa robi się tak sztywna, a wzrok ucieka w bok, że jestem wręcz pewien, iż mocno przeżywa to, co się właśnie wydarzyło. — Dobra, to ja chyba powinnam pójść już do domu.
- Czekaj — mówię jeszcze, zanim ta się odwraca w kierunku swojego domu. — Lou?
- Tak? — Jej oczy zabłyszczały w ciemności. 
- Dziękuję.
Dziewczyna marszczy brwi. 
- Za co?
- Za to, że pierwszy raz w życiu mogłem się poczuć... naprawdę dobrze — szepczę, trochę zakłopotany tym, że jedyny dźwięk roznoszący się w powietrzu to tylko mój głos. Cichy, przygaszony, ale jak najbardziej wdzięczny. 
Uśmiecha się do mnie niemal niezauważalnie, lecz doskonale widzę to w oczach. Nie boję się w nie głęboko spojrzeć. Chcę tego, choć są jak dwa zwierciadła duszy, w których dostrzegam, za jaki błąd uważa to, co się stało. Ja też powinienem. To święta prawda.
Louise ma chłopaka. Kocha go. Udajmy, że wszystko jest w porządku, udajmy, że to nic nie zmienia. Patrzę w jej oddalające się plecy jeszcze chwila moment, aż wiejący wiatr z czającą się dookoła ciemnością uświadamiają mi, że mamy późną godzinę. Cofam się z posesji i wracam powolnym krokiem do miasta, wiedząc, że nic mnie nie spieszy. Ani Trevor, ani Thor nie czekają z otwartymi ramionami. Cały czas w głowie mam dzisiejsze wydarzenie i tym, co trudniej wybić z głowy, nie jest samo wspomnienie. To uczucie, jakie z tym wiążę. Tak przyjemne i kuszące, że trudno będzie nie chcieć do niego wrócić.
Idę tam, gdzie wydaje się, że nocleg będzie w miarę odpowiedni — zaułek ze starą kanapą, w miarę użytkową. Kładę się tylko na jednym boku, a raczej siadam, wiedząc, że dłuższy czas nie będzie mi dane zaznać spokojnego snu. Obracam się więc z niewygodnych pozycji do jeszcze gorszych, słysząc dookoła szmery i stłumione rozmowy. Szczekające psy słychać wszędzie. Z tym hałasem zakleszczonych w uszach zasypiam. 

***

Nie mam budzika, więc nie wiem, która jest godzina, kiedy wreszcie wstaję z prowizorycznej kanapy. W plecach łupie mi jak staremu emerytowi. Cicho syczę, prostując je nieznacznie, wzrokiem wędrując po rozjaśnionej słońcem ulicy. Podchodzę do kontenera, żeby sprawdzić, czy tym razem ktoś coś ciekawego wyrzucił — oczywiście nie zamierzam w nim grzebać jak dzik w ziemi. Widzę tylko główkę gitary i zastanawia mnie, czy jest sprawna.
Przecież gdyby była, nikt by jej nie wyrzucał... 
Powoli wyciągam cały sprzęt, dostrzegając, jak pozdzierany i poniszczony wizualnie jest. Oglądam struny, potem brzdąkam w nią i dochodzę do wniosku, że jest nienastrojona. Siadam przy niej na parę minut już wiedząc, że jest moja — znalezione, niekradzione. Po wysiłku każda struna z osobna przynosi w końcu miłą dla ucha melodię. Łapię akurat małą chęć na zarobienie paru avarów, a że moja praca przez udział sądu stoi pod znakiem zapytania, nie hamuję się przed wyjściem na główną ulicę handlową. Zajmuję jednej z ławek, dotykając dłońmi jeszcze raz strun, jakby próbując je ujarzmić. Skłonić do posłuszeństwa, choć dobrze wiem, że to nie zwierzę. Ale z tym musisz się po prostu zrozumieć.
Gram to, co pierwsze przyszło mi na myśl. Nie zastanawiam się nawet, czy właśnie podrabiam jakiegoś znanego muzyka, ale melodia płynąca ze strun nie tylko zadowala ucho, ale zaczyna mnie uspokajać. Koi każdy nerw. Zamykam oczy, oddany tej małej chwili. Zaledwie je otwieram, a dookoła śledzę wzrokiem zebraną grupę ludzi. Wśród nich interesuje mnie jedna twarz, której się nie spodziewałem.
Louise.

Louise?
wiem, takie meh

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz