10 cze 2019

Od Charlie do Koyori

     Stając tuż przed przejściem dla pieszych, kucam, aby w spokoju zawiązać sznurówki i nie iść w rozplątanych przez kolejne kilkaset, jak nie kilka tysięcy metrów. Zbliża się szesnasta, na ulicach panuje tłok, podobnie zresztą z pieszą częścią społeczeństwa — wszyscy wybywają z prac, szkół czy innych instytucji i biegną do domu, wcale nie przejmując się potencjalnym ryzykiem wynikającym ze zdeptania kogoś, to przecież tak niemożliwe. Cóż, dziś jestem tak cholernie zmęczona, że mam wrażenie, iż ledwo kontaktuję. Kucam sobie zaraz przy krawędzi, rozkoszując się słodkim (nieprawda) zapachem spalin, opon i wszystkiego, z czego tak znane są te większe miasta. Czerwona lampeczka świeci się jeszcze parę chwil, a kiedy nareszcie zaczyna pikać, cała gromada dzikich zwierząt stojąca dotychczas obok mnie, rusza przed siebie, jakby zaraz miało braknąć im miejsca. Zewsząd słyszę poirytowane parsknięcia i cmoknięcia, kilka osób trąca mnie stopą, a ja, stresując się coraz to bardziej, wiążę sznurówki niestarannie i jak najszybciej. Wstaję dopiero po kilku sekundach, które tak czy siak dłużyły się niesamowicie, zważając na to, że zielone światełko świeci się nie przez pięć minut, tylko maksymalnie trzydzieści sekund. Rzucam się do przodu i, jak przewidziałam, plączę się o własne nogi, a białe sznurówki rozplątują kokardkę, a na dodatek stają się czarne, zdeptane przez co najmniej dziesiątkę ludzi. Na dodatek światło zmienia się w połowie drogi i już sama nie wiem, co robić, więc po prostu idę dalej, ignorując trąbienie kierowców wokoło.


     Tępym wzrok wbijam w punkty przede mną, dokładnie analizując każdy centymetr szarej ściany jednego z wieżowców w mieście. Symetrycznie powstawiane ciemne okna z szybami w niebieskim kolorze wyglądają ślicznie, a zarazem tak interesująco, w obliczu tej chwili. Sama nie wiem, dlaczego znajduję się w tym miejscu o tym czasie. Niewiele minęło od mojej gafy ze sznurówkami na przejściu, bo jest dokładnie w pół do piątej i, jak mi wiadomo, z kupcem umówiłam się na właśnie piątą. A co jest najgorsze? Wystawienie tych rzeczy na sprzedaż było najtrudniejsze, szczególnie tych, z którymi wiążę swego rodzaju wspomnienia. Na przykład mój stary komplet kostek do gitary — dostałam je podczas drugiego roku nauki gry od taty, od tamtego czasu używałam ich zawsze i właściwie czasami, kiedy zachce mi się pobrzdąkać, łapię właśnie za nie i wspominam sobie te lata, gdy wszystko było dobrze. Albo mój pierwszy telefon, on akurat zalegał w szafce od dawna, jednak, mimo wszystko, był pierwszy i to swego rodzaju skarb (pewnego dnia pokazałabym go moim potomkom, o ile kiedykolwiek się ich dorobię). Wyjmuję z torby kolekcjonerską talię kart, kilka książek i niebieską czapkę z nazwą marki, ściskając wszystko w rękach. Tymi kartami tata uczył mnie grać, a te książki to powiązane z kartami serie, powiem na dodatek, że jedne z moich ulubionych z dzieciństwa. A czapka? Cholera, warta jest mnóstwo pieniędzy, więc za wiele pieniędzy chcę ją opchnąć. To naprawdę ciężkie, ale czasami trzeba się przemóc i pozbyć się zbędnych rzeczy. Nagle mój telefon zaczyna wibrować, co świadczy o nowej wiadomości. Ze stęknięciem wyjmuję urządzenie i odblokowuję je poprzez odciśnięcie liń papilarnych — nieznany numer. Wchodzę w aplikację i mam ochotę krzyknąć, kiedy okazuje się, że klient, kupiec, jak zwał tak zwał, odwołuje spotkanie i przeprasza, ale przepuścił wszystko w kasynie. Wtedy udaję, iż nie ma problemu i po chwili żegnamy się z wirtualnym, jakże nieszczerym uśmiechem. Cóż, mam szczerą ochotę rzucić to wszystko w cholerę i wrócić do domu, ale jestem świadoma tego, że to jeszcze nie koniec. Poza tym, w domu wcale nie byłoby fajniej.
     Jedną z ostatnich rzeczy tego dnia ma być odwiedzenie wieżowca jednej z firm zajmujących się organizacją eventów na terenie całego państwa. Kilka dni temu wybrałam się na rozmowę kwalifikacyjną i starałam się wypaść najlepiej, jak to tylko było możliwe, zgodnie z podpowiedziami rzuconymi przez Melanię, Theo i Aidena. Cała zestresowana czekam przed głównym pomieszczeniem, niemalże ociekając z potu, co wygląda niezbyt dobrze, szczególnie w takiej sytuacji. Nie powiem, zależy mi na tym stażu niesamowicie i z racji, iż to istotny element na poziomie mojej edukacji, chcę się do tego przyłożyć. Co jak co, ale ta rozmowa tak czy siak jest przełomem — dotychczas nawet nie chciałam słuchać o czymś takim, jak uniwersytety, podania na uniwersytety czy cokolwiek związanego z tymi pieprzonymi uniwersytetami, które czają się na każdym kroku. Teoretycznie powinnam w końcu się za siebie wziąć, jakoś rozplanować moją przyszłość i ułożyć sobie parę spraw w głowie, jednak… od zawsze od tego stroniłam i, cóż, nawet teraz, kiedy etap dziecięcy schyla się ku końcowi, nie mam pojęcia, co chciałabym robić w dorosłości, a tym bardziej, gdzie chcę pójść na studia. Wszystko wydaje się interesujące i jednocześnie odpychające. Wyrzeczenia, mnóstwo nauki, zapewne rozstanie ze znajomymi, bo nie każdy będzie studiował w tym mieście i zmiana stylu życia. Zresztą, ja sama nie wiem, czy zostanę tu, w Avenley River, czy raczej wybiorę uniwerek w okolicach Haveny czy Sharpton. Ojej, przecież takie życie na Havenie to istny raj — nie dość, że miasto jest zdecydowanie najpiękniejszym miastem w całym Shilien, znajduje się jakąś godzinę od morza. Wracam na ziemię z chwilą, kiedy do moich uszu dochodzi kobiecy, dźwięczny głos. Słysząc swoje nazwisko, wstaję i na nogach niczym z waty idę wchodzę do gabinetu i siadam na krześle, które nagle wydaje się sto razy bardziej twarde, niż poprzedniego razu. Nie, to wcale nie tak, że stresuję się nadmiernie. Starsza kobieta mówi coś o pozytywach, nagle wkracza na moje negatywne cechy, a później znów pozytywne i tak jeszcze raz, dopóki nie mówi o złych rzeczach i nagle ucina, choć teraz powinna mówić dalej. Moje kąciki ust opadają, ona wyraźnie wcale nie przejmuje się tą reakcją i powtarza, że znajdę jeszcze mnóstwo innych pracodawców, którzy potrzebują pomocy takiej osoby, jaką jestem ja. Zaciskam usta i kulturalnie opuszczam pomieszczenie. Dopiero w windzie staję się niespokojna i agresywnie tupię nogą o szklaną podłogę.
     O dziewiętnastej miałam spotkać się z Theo, żeby choć trochę odetchnąć, jednak on, jak mogłam się spodziewać, odwołał spotkanie na rzecz rozegrania meczu z Aidenem i resztą chłopców, których nawet za dobrze nie znam. Mimo tego, do kawiarni wchodzę, nawet jeżeli jestem sama. Dzwoneczek przy drzwiach, którego pisk rozlega się wraz z moim wejściem, krępuje mnie delikatnie, gdyż nagle wszystkie oczy skupione są właśnie na mnie, co jest dość… niecodzienne i peszące, o ile tak mogę to nazwać. Siadam przy wolnym stoliku niedaleko i łapię za niewielkie menu. Przeglądam kartę i, mówiąc dosłownie, nie ma pojęcia, co takiego zamówić, żeby nie wydać wszystkich oszczędności kryjących się w moim portfelu. Przygotowałam się na to, iż będę miała pieniądze, w końcu, wedle pierwotnego zamysłu, miałam odsprzedać tamtemu facetowi kilka rzeczy. Udaje mi się wygrzebać dwadzieścia avarów, a kiedy patrzę na tutejsze ceny i zauważam, że raczej nie zaszaleję, szukam jeszcze więcej, finalnie trzymając w dłoni (aż!) trzydzieści siedem i ileś groszy. Kelner podchodzi do mnie i z szerokim uśmiechem pyta o zachowanie. Szach mat, nieszczerze, zapomniał o kurzych łapkach.
     — Ciastko czekoladowe — mówię i przewracam kartkę. — I do tego karmelowe, duże latte.
     W głębi duszy przeklinam się za to, jaką dietę wybrałam, jednak mam szczerą nadzieję, że to naprawdę nie wpłynie na mnie tak źle, jak myślę. Dzwoneczek przy wejściu brzęczy dosłownie co kilka chwil, a w pewnym momencie staje się do irytujące, więc zakładam słuchawki i staram się ignorować niezbyt przyjemny pisk, oczekując na swój posiłek. Kelner wraca po piętnastu minutach, w ciągu których zdążyłam przeczytać już kilka stron nowej książki. Dziękuję z uśmiechem, słodko parodiując jego własny fałszywy uśmieszek kilka chwil temu, sama nie wiem, dlaczego.
     Piję powoli, podgryzając ciastko tylko wtedy, kiedy mi się przypomni. I, cóż, sielanka, kawiarnia jest przeurocza, szczególnie teraz, kiedy słońce skłania się ku zachodowi i mocne promienie wpadają do środka przez duże, w pełni przeźroczyste okna. Muzyka w słuchawkach ucisza się, a właściwie to tylko jedna z piosenek. Wtem orientuję się, że coś syczy tuż za mną i to wcale nie jest element instrumentalny tego utworu. Gwałtownie odwracam się, ale nie zauważam niczego, poza kilkoma osobami przy kasie. Wzdychając, wracam do swojej pozycji. W jednym momencie puls skacze mi kilkukrotnie i mam wrażenie, że po tym gwałtownym szoku zaraz stanie całkowicie. Odruchowo łapę za kawę i cofam się, przewracając moje krzesełko. Przy moim stoliku kręci się wąż, a bez względu na to, jaki on jest, mały, duży, jadowity czy nie, boję się ich cholernie. Pisk. Nawet nie wiem, kiedy go wydaję, ale moje struny głosowe wyraźnie nie polubiły się z tym małym cholerstwem, gadam, czy cokolwiek to jest. Nie bacząc na tyły, cofam się jeszcze kilka kroków, uderzając w czyjeś plecy. Odwracam się i, bum, moja kawa ląduje na koszulce niewysokiej dziewczyny, która wypatruje za wężem pośród tłumu.
     — Przepraszam! — mówimy jednocześnie. Ja za kawę, ona pewnie za węża.

koyori?

+10PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz