27 mar 2019

Od Nivana cd Wandy

Pies mnie nie lubił, ja nie lubiłem psa. Byliśmy absolutnie kwita.
Może dlatego obaj siedzieliśmy jak na szpilkach, raz po raz rzucając w stronę tego drugiego nie do końca przychylne spojrzenia. Może dlatego marszczyłem brwi i kręciłem kciukami młynek, wyczekując przybycia Wandy, która chyba jako jedyna mogła uratować tę atmosferę.
Finalnie się pojawiła, oczywiście uchachana od ucha do ucha, gdy tylko zauważyła, w jakim miejscu tak właściwie się znajdowaliśmy i jak to wszystko się zapowiadało.
Nie wiem, który bardziej chciał zagryźć tego drugiego.
— Błagam, panowie, wystarczy mnie dla was obu, nie ma sensu się tak puszyć — rzuciła, cmoknęła, zupełnie jak kiedyś, a ja, również biorąc przykład ze starych, dobrych czasów, teatralnie przewróciłem oczami. Westchnąłem równie aktorsko i spojrzałem na kobietę, która właśnie zajmowała się gładzeniem demona po łbie.
— No nie mów mi, że zacząłeś bać się psów, nie pamiętasz, jak przyjechaliście po mnie na wakacje? — spytała z uśmiechem. — Wtedy jakoś doskonale bawiłeś się z naszym poczciwym wilczurem, a teraz z Frytkiem zabijacie się wzrokiem, no słońce wy moje.
Usiadła obok, wciąż się uśmiechając, nawet jeśli chwilę temu wzdychała z powątpiewaniem.
— Uznajmy, że nasze energie życiowe nie są zgrane — mruknąłem, sięgając po swoją kawę. Po cichu stwierdziłem, że Kumar rzeczywiście negatywnie wpłynął na moją osobę, bo nawet po latach odzywały się we mnie jego zapędy do przyrównywania wszystkiego aż zbyt bardzo do strony duchowej. Upiłem kawy. Westchnąłem cicho. — Długo tu mieszkasz? — spytałem, marszcząc brwi.
Bo jeśli tak, to naprawdę, mieliśmy ładnego pecha.
A może szczęście.
Cholera w sumie wiedziała, a wszystko i tak zależne było jedynie od punktu siedzenia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz