18 mar 2019

Od Koyori C.D Charles

Nie wiedziałam, ile już siedziałam na krzesełku w poczekalni weterynaryjnej. Godzinę, pół, dwie? Chyba nawet nie chciałam wiedzieć, jak długo zajmują się Sherlockiem.
Tępo wpatrywałam się w ciemne okno naprzeciwko siebie, słysząc popiskiwanie Acony pod sobą. Dłonie delikatnie mi się trzęsły ze stresu, ale lekceważyłam je, po prostu patrząc w ciemną noc. Dalej byłam w szoku. W końcu… Nożownik biegł na mnie, a gdyby nie Sherlock, nie wiadomo, jakby się to skończyło. Mój kochany pies… Automatycznie podniosłam dłoń w górę, wycierając swój policzek, po którym popłynęła łza. Oby przeżył…
- Koyori! - usłyszałam czyjś krzyk obok siebie, jednocześnie czując, jak ktoś potrząsa moim ramieniem. Leniwie odwróciłam głowę w stronę Charlesa, nieświadoma tego, co się dzieje.
- Weterynarz do ciebie – rzekł, na co swój wzrok od razu przerzuciłam na starszego mężczyznę. Gwałtownie też podniosłam się z miejsca, od razu tego żałując, gdyż zakręciło mi się w głowie.
- Co z Sherlockiem? - spytałam, kompletnie olewając wirujący świat. Doktor się uśmiechnął.
- Ma pani dzielnego i silnego owczarka. Sherlock, tak? Pomimo straty dużej ilości krwi, jego życiu nic nie zagraża. Choć przez chwilę bałem się, gdy jego serce nie biło do końca „zwyczajnie” - powiedział, na końcu cicho się śmiejąc.
- Sherlock ma wadę serca, nigdy się nie przemęcza i… - wyznałam, urywając zdanie. Z moich oczy poleciał prawdziwy strumień łez, którego nie mogłam zatrzymać. Upadłam na podłogę i zdjęłam swoje okulary, po prostu płacząc. Poczułam tak wielką ulgę, jak nigdy. Cały mój strach uciekł, a jego miejsce zastąpiło niewyobrażalne duże szczęście. W międzyczasie Acony postanowiła wepchać mi się pod dłonie i zacząć mnie lizać po twarzy. Uśmiechnęłam się, gładząc sunie po głowie. Przez chwilę miałam wrażenie, że w stu procentach wiedziała, co się stało i jak się przez cały ten czas czułam.
Gdy z pomocą małej klee kai się uspokoiłam i podniosłam na krzesło, ponownie na nim siadając, usłyszałam ze strony weterynarza „Jednakże”. Spojrzałam na mężczyznę ze strachem w oczach.
- Jednakże Sherlock musi u nas zostać na pewien czas – wyznał, podchodząc do stolika, przy którym siedziała młoda recepcjonistka.
- „Pewien czas”, czyli ile…? - spytałam ostrożnie, zaciskając nieco swoje dłonie.
- Do dwóch tygodni, nie umiem określić – odpowiedział, stojąc do mnie, jak i Charlesa tyłem.
- Dobrze… - cicho szepnęłam, wlepiając wzrok w podłogę pode mną.
- Zapraszam panią do siebie, musi pani coś podpisać – weterynarz ponownie zabrał głos. Zrobiłam to, o co prosił i dość chwiejnym krokiem podeszłam do tego samego stolika. Nie wiedziałam, czy to przez stres, czy zmęczenie, jednak nie zwróciłam uwagi na to, co wypełniam, wpisując różne i wymagane słowa we wskazane przez recepcjonistkę luki. Spytałam jeszcze, czy mogłabym zobaczyć Sherlocka, spodziewając się twierdzącej odpowiedzi, jednak starszy mężczyzna zaprzeczył, wyjaśniając, że potrzebuje spokoju i mogę zajrzeć ponownie jutro lub ewentualnie dzisiaj wieczorem. Przytaknęłam cicho, pożegnałam się i wyszłam z weterynarii wraz z Acony obok oraz Charlesem. Odwróciłam się w jego stronę, zadzierając głowę w górę i otwierając usta, aby coś powiedzieć. Jednak żadne słowa nie chciały przejść przez moje gardło, przez co zamilkłam i ponownie spuściłam wzrok. Burknęłam pod nosem kolejne „Dziękuję” w jego stronę. Oczami wyobraźni widziałam, jak chłopak się uśmiecha, a po chwili usłyszałam „Nie ma za co” z jego strony.
- Podwieźć cię do domu? - zapytał. Zdołałam tylko skinąć głową i od razu skierowaliśmy się w stronę jego samochodu. Po zaledwie dziesięciu minutach jechałam windą na odpowiednie piętro, na którym mieszkałam wraz z Shanem. Po wejściu do mieszkania dosłownie padłam na ziemię z hukiem, przewracając się na plecy i spoglądając na sufit. Byłam strasznie zmęczona. Czułam, że mogłam spać nawet przy drzwiach w ubraniach zimowych. Shane już spał, jak wychodziłam, więc w tym stanie mógł mnie zobaczyć dopiero rano, gdy wstanie. Zdołałam rozpiąć tylko swoją kurtkę, wzdychając. Mam dosyć, ale muszę wstać i pójść do swojej sypialni.
Właśnie miałam się podnieść, gdy Parapet postanowił wejść na moje ciało, kładąc mi się na brzuchu i zwijając się w małą nakrapianą kulkę. Ponownie westchnęłam, gładząc kocurka dłonią po główce i grzbiecie. Nawet się nie spostrzegłam, gdy moje oczy same się zamknęły, a ja zasnęłam. Obudził mnie okropny krzyk wołający „Koko”. Burknęłam coś pod nosem, otwierając leniwie oczy. Następne, co ujrzałam, to zmartwiona twarz mojego współlokatora.
- Koko!? Coś ci się stało?! - krzyki z rana nie są fajną rzeczą, oj nie… Pokręciłam głowę na boki, powoli wstając z podłogi, na której faktycznie zasnęłam. I to nic. Podnosząc się, zrzuciłam Parapeta z siebie, który miauknął i uciekł.
- Czemu tutaj spałaś? - spytał Shane. Ubrany był o dziwo dość normalnie, a w oczach dostrzegłam jego różowo-niebieskie soczewki. Sięgnęłam dłonią do sztywnego karku, chcąc go choć trochę rozmasować. Spanie tutaj jednak nie było dobrym pomysłem…
- Długa historia… - rzekłam, przymykając oczy z początkowego bólu.
- To później mi ją opowiesz. Może zgadniesz lub nie, ale wczoraj po dwudziestej czwartej zadzwonił do mnie człowiek w sprawie ostatniego wolnego pokoju. Ma tutaj niedługo być! - znowu zawołał. Zamarłam na chwilę i spojrzałam wprost na chłopaka obok.
- Nie żartujesz…? - spytałam ostrożnie.
- A skąd! Dlatego sio mi stąd i idź się ogarnąć! - zawołał, łapiąc mnie za rękę i ciągnąć w górę. Wstałam z jego nikłą pomocą, zdjęłam z siebie kurtkę, jak i buty i podreptałam na górę do swojego pokoju. Przywitało mnie w nim widok Inej na moim łóżku zamiast w terrarium. Westchnęłam tylko na ten widok, nie mając nawet siły, aby ją przenieść i rozebrałam się do bielizny. Zgarnęłam z garderoby grubą czarną bluzę z kapturem z jakimś napisem, jak i czyste spodnie wraz z bielizną i weszłam do łazienki. Szybki prysznic, ubranie się, jak i ogarnięcie twarzy zajęło mi pół godziny. Wyszłam, rozciągając się w górę, a następnie zerknęłam na samicę pytona nadal leżącą na mojej pościeli. Schyliłam się do niej, co wyczuła, otwierając oczy. Wzięłam ją na ręce i owinęłam wokół swojej szyi. Przed wyjściem z pokoju poczułam jeszcze, jak „całuje” mnie w policzek. Znajdując się na schodach, dostrzegłam, jak ktoś obcy siedzi na kanapie w salonie.
- Dzień dobry – powiedział mężczyzna, który pewnie miał być potencjalną osobą do wynajęcia pokoju. Odpowiedziałam mu z grzeczności, wypatrując wzrokiem Shane’a. Siedział w kuchni i coś robił.
- Koko, chcesz kawę? - spytał, nawet na mnie nie patrząc.
- Chętnie – odpowiedziałam, stawiając ostatni krok na podłodze. Przyjrzałam się nieznajomemu, który wstał i do mnie podszedł z wyciągniętą ręką. Wzrostem mógł dorównywać Shane'owi, jednak był mocniej zbudowany. Włosy miał ciemnobrązowe, krótko ostrzyżone, a oczy zielone. Mój wzrok przykuła szrama na twarzy, jak i ślad po zębach na dłoni wyciągniętej do mnie.
- Nazywam się Filip Dowel. Pani to pewnie pani Koyori? Shane o pani wspominał – przedstawił się. Uścisnęłam jego rękę.
- Koyori Okami, miło mi – odpowiedziałam, dalej przyglądając się jego ranom. Mężczyzna, jakby to dostrzegł, zaśmiał się nerwowo.
- Pracuję z psami, trenując je. Czasem zdarzają się agresywniejsze osobniki, które mnie nie oszczędzają – odpowiedział. Skinęłam głową, szukając wzrokiem mojej Acony.
- Acony – zawołałam. Zdołałam usłyszeć tylko znajomy pisk dochodzący ze strony dużego drapaka Parapeta, dostrzegając kawałek jej pyszczka. Wlazła do niego?
- Siedzi tam odkąd tylko Filip wszedł do mieszkania – rzucił Shane z tyłu, na co mocno się zdziwiła. Naprawdę? Przecież zwykle lgnie do każdego jak szalona...

Charles?

+10 PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz