13 mar 2019

Od Odette - Zadanie #9

     Z korytarza wyparowywało lekkie, świeże powietrze. Nerwy bez ustanku wyżerał mi mały, acz wyraźnie dający o sobie znać stres, który mogłam określić jako zbiór wszystkich emocji jednocześnie. Ekscytacja. Strach. Ta silna, nieprzerwana ciekawość, która uśmierzała pewne obawy co do tego, czy ten wybraniec — dziecko z sierocińca — upodoba sobie kąt w akademiku, który został wolny na co najmniej dwa miesiące. Jaime wyjechała, mnie opuściły egzaminy, znalazło się więcej czasu na produktywne wykorzystywanie dnia. A że mnie nie kręciły studenckie libacje alkoholowe, poddałam się szczytnemu celowi, który od paru dobrych tygodni krążył mi w głowie, dopóki nie znalazł urzeczywistnienia. Otaczający mnie korytarz był częścią wielkiego sierocińca i organizował akcję wspomagającą tutejszą działalność — polegało to na tymczasowej adopcji dziecka do własnego mieszkania, a nuż któraś z par mogłaby wówczas przekonać się do prawdziwego przejęcia opieki. Ja jako studentka na pewno potraktuję to jedynie jak nowe doświadczenie, ale nigdy, przenigdy nie jest za późno na zrobienie czegoś dobrego dla innych. Zatem gdy tylko do moich uszu dotarło skrzypienie drzwi, wstałam z miejsca, mierzona spojrzeniem jednej z zakonnic, przy której boku znajdowała się nieduża dziewczynka z kojącą oko twarzą. Jej oczka były niczym dwa małe węgielki, nie wiem czy tak ciemne czy tak niewyobrażalnie puste, ale ten element jej aparycji na długo zapisał mi się jeszcze w pamięci. Na oko mogła mieć z osiem, góra dziesięć lat, z kolei wyprostowana sylwetka z rączkami skrzyżowanymi do dołu mogły wskazywać mi na wysoką znajomość manier — i to uspokajający, a nawet bardzo pocieszający fakt, bo w ostatniej chwili zaczęłam mocno się stresować, że nie podołam. Że dziewczynka wejdzie do mojego ciasnego mieszkania, obleci go zniesmaczonym spojrzeniem, bo może zbyt mały, może za mało mebli. Może ściany były zbyt białe. Płoszyły mnie teraz największe błahostki i nie uspokajała nawet świadomość, że zrobiłam wszystko, by przygotować mieszkanie do wizyty specjalnego gościa. Przecież ta dziewczynka nie będzie miała żadnych wymagań. Widziałam to w niezwykle spokojnym spojrzeniu i jej wyrazie twarzy, który chował w sobie uprzejmość i kulturę, jakiej mogło pozazdrościć niejedno współczesne, żyjące w dobrobycie dziecko. 
     Wezbrało we mnie niezwykle przyjemne uczucie, które władowałam wręcz w dziewczynkę.
     - Deborah, to będzie twoja opiekunka na czas czterech dni. — Zakonnica próbowała zachęcić nieco zamknięte dziecko i podkreśliła to szerokim uśmiechem. Zrozumiałam, że młoda mogła się czuć trochę osaczona, więc starałam się pozbyć stresu i zachowywać zupełnie normalnie. 
     - Hej, jestem Odette — przedstawiłam się z niemałym entuzjazmem, co wywołało na twarzy Deborah nieznaczny uśmiech, a raczej zaledwie podniesienie obu kącików ust, który zsyłał na mnie nadzieję, że cztery dni mogą minąć we wspaniałej atmosferze. 
     Musi być dobrze. 
     - Jak już się poznałyście, to Deborah, poczekaj proszę przed budynkiem. Muszę porozmawiać jeszcze z panną Blackwell. — Mała, czarnowłosa dziewczynka opuściła posłusznie pomieszczenie, nie obdarowując nas ani jednym spojrzeniem.
     - O co chodzi? — Nasunęłam ramiączko od torebki wyżej na ramię, gdyż od stanowczego nadmiaru dokumentów na temat dziecka bezustannie spadała.

     - Debby to... naprawdę utalentowane dziecko — zaczęła, nie dając mi nawet powodów do obaw. Jedyne, co mi na moment zapadło w pamięci, to ten niepewny wzrok. — Ale nie da się ukryć, że niektóre elementy osobowości odróżniają ją od rówieśników. Jej inteligencja ich przewyższa, ale to oznacza, że rozumie znacznie więcej, analizuje zachowania i ciężko ją czymś zachwycić. Niektóre rodziny odnotowywały dziwne zachowania, ale nie jest groźna, spokojnie, miała ciężką przeszłość. Po prostu oprócz tego, że wykazuje dużą kulturę osobistą i maniery, to uchodzi tutaj za... lokalne dziwadło.
     - Lokalne dziwadło? — Moje spojrzenie wyraziło spore zdziwienie odnośnie użytych tutaj określeń. — To chyba nie najlepsza opcja nazywać dziecko lokalnym dziwadłem tylko dlatego, że jest mądrzejsze od innych. Spokojnie, te cztery dni będą cudowne. — Schowałam nieco urazę, którą żywiłam do kobiety, i wręcz wmówiłam sobie, że jakiekolwiek wyzwanie nie zostanie przede mną postawione, dam radę.
     - W razie problemów, proszę dzwonić.
     Skierowałam się powoli ku wyjściu z sierocińca. Debby obserwowała uważnie mój samochód, choć nie do końca wiedziałam, skąd pomysł, że był właśnie mój. Rzuciłam jej uśmiech i wyjęłam kluczyki po to, by pojazd wydał zaraz charakterystyczny dźwięk. 
     - Podoba ci się? — spytałam z racji, że tak długie przyglądanie się w jeden punkt na pewno musiało coś znaczyć.
     Powędrowała na mnie spojrzeniem dopiero po dłuższej chwili. 
     - Ale co? — spytała cichutko. 
     - Auto. — Moją twarz ciągle naznaczał niewinny uśmiech. 
     - Nie patrzyłam w auto. 
     - Owszem, patrzyłaś. — Z gardła wydobył mi się nerwowy śmiech, w głowie zaś tworzyło się wytłumaczenie, że naprawdę patrzyła prosto w auto. I nie wiem, czy wychodziłam z tym na większą blond kretynkę. 
     - Nie w auto. Patrzyłam w swoje odbicie. Czy to dziwne, że w tym zwierciadle iluzji dostrzegamy swoje spaczone wersje? — Delikatny głosik przeszył mnie na wylot dreszczem niepokoju. Nie chcąc jednak pokazywać, że wywołało to jakiekolwiek emocje, wpatrzyłam się w ten sam punkt, co ona. A było nim jej odbicie w blasze auta, spłaszczone na szczytach niczym Ethia. 
     - Świat na ogół jest dziwny i ciężko go wyjaśnić. Najlepiej, jeżeli będziemy już w mieszkaniu, bo obiad na nas czeka. Obiad z prawdziwym szefem kuchni. — Zachęciłam ją charakterystycznym tonem, ale jedyne, co zrobiła, to skinęła głową i z twarzą pogrążoną w myślach wsiadła do auta.
     To było pouczające. Żeby nie powiedzieć, że dziwne. 
     W aucie zdołałam się dowiedzieć nieco o sobie. Każde słowo wypowiadała z niewyjaśnioną dla mnie gracją, spokojem, który był zupełnie nie na miejscu, zważywszy na energię jej rówieśników. Mimo pozornego zamknięcia zdołała opowiedzieć mi o sobie parę rzeczy: rysowała, czasem śpiewała, a także pisała wiersze, choć zastrzegała, że popełnia jeszcze mnóstwo błędów. Podkreślała, że rodzice jej nie kochali i sami wysłali ją do innego domu — do sierocińca. Jak dziecko może być normalne ze świadomością, że rodzice darzyli je nienawiścią? Nie zadawałam pytań odnośnie tego. Nie drążyłam nawet tematu, wiedząc, że nie jest to coś, co ją pocieszy. 
     Po mieszkaniu rozległ się przyjemny zapach obiadu gotowanego przez najlepszego kucharza w mieście — brawa dla Adama Lancastera. Najpierw pokazałam jednak każdy kąt mojego mieszkania, natomiast do spania wskazałam jej jedno z łóżek w sypialni. Rozgościła się w nim nad wyraz szybko, dlatego zdecydowałam się dać jej więcej przestrzeni i sama wyeksmitowałam ze swojego łóżka wprost na kanapę. Moją starą miejscówkę zajmowały już od dobrych paru godzin same misie, książki i pudełko z mieszanką najróżniejszych kredek. Jeden zestaw dostała ode mnie i z zachwyceniem testowała nowe kolory. Kiedy narysowała coś pięknego, dostawała pochwałę, ale nie chełpiła się swoimi umiejętnościami (poważnie, w tym wieku nie potrafiłam narysować nawet idealnego koła, co nie znaczy, że teraz umiem). Już pierwszego dnia nie odnotowałam żadnych problemów. Debby nauczyła mnie rozważniejszego, spokojniejszego i skromniejszego podejścia do wszystkiego, co nas otacza — do sukcesów, porażek, dóbr materialnych, które potrafią nam zawrócić w głowie. Nie uznawała bogactwa innego niż wewnętrznego. To się dobrze składało, bo jednak nadal uzupełniałam swój portfel po rychłym pożarze, po którym nie zostało już zbyt dużo śladów. 
     A gdyby kiedyś naprawdę zaadoptować dziecko?

+50 PD
za zadanie

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz