31 mar 2019

Od Taylor do Axela

Piątek, 15:37
     Z ramion zrzucam płaszcz, wpierw odkładając ciężką torbę na komodę. Koniec tygodnia. Koniec pieprzonej tułaczki z tej sali do tamtej, żeby tylko nie daj boże spóźnić się na chemię. Albo matematykę. Albo cokolwiek innego, to nieistotne. Piątek zazwyczaj równa się z nawałem prac domowych i nauki na kolejny tydzień, a wszyscy uczniowie zaczynają biegać jak poparzeni, albo, o, ironio, jakby karą miała być kąpiel w wannie z lodem. To akurat ta gorsza część szkoły. Nieco sprytniejsi omijają ten chlew szerokim łukiem i wolą wybrać się gdziekolwiek indziej. Przysięgam, że zrobiłabym to samo, gdyby nie pewna swego rodzaju groźba — powtarzanie klasy. O zgrozo, nie wytrzymałabym z młodszym rocznikiem. Powracając, rzucam płaszcz na łóżko i podchodzę do lustra, delikatnie poprawiając potargane przez wiatr włosy. Kątem oka zerkam na biurko i zauważam fioletową karteczkę leżącą gdzieś w gąszczu innych papierów. Nie używam kolorowych karteczek, są zbyt kolorowe. Ale kto je uwielbia?
     — Ethan?
     Echo odbija się od ścian pustego korytarza. Podchodzę do białych drzwi oddzielających mnie od jego pokoju. Panuje w nim cisza, jakby nikogo tam nie było. Nie fatyguję się i nie pukam, po prostu otwieram je na oścież i odruchowo opieram się o ramę. Podczas rozmów z nim zazwyczaj przybieram taką pozę. Skanuję całe pomieszczenie, lecz ani śladu po szatynie. W dłoni ściskam papierek, kiedy zaglądam do każdego pokoju po kolei. Cały sekret moich poszukiwań tkwi w tym, iż on zawsze tutaj jest o tej godzinie i zawsze odpowiada, gdy go wołam. I nie wchodzi do mojej sypialni podczas mojej nieobecności, a na pewno nie zostawia tam swoich pilnie strzeżonych rzeczy, tak jak przykładowo kolorowe karteczki. To jest, kolorowa karteczka. Jedna. Dodatkowo coś na niej napisał, ale jego cholernie nieczytelne pismo utrudniało mi rozczytanie się niemiłosiernie. I co? Nie doczytałam się, a skądże.


     Zbiegam po schodach, uważnie śledząc wzrokiem każdy przedmiot w salonie. Telewizor jest włączony, a jeszcze dziesięć minut temu, kiedy wróciłam do domu, było tutaj cicho. Wzdycham bezgłośnie i kieruję się w stronę kuchni. Kręcący biodrami kuzyn stoi przed kuchenką, poruszając dłonią w rytm muzyki płynącej z telewizyjnych głośników. Na patelni dostrzegam paprykę i krzywię się z odrazą.
     — Halo? Co ty robisz? — pytam z nutą kpiny. — Spalisz to, boże, odsuń się. — Popycham go na bok, a sama zajmuję się i tak skazanym na porażkę jedzeniem.
     Kiedy jakimś cudem daję radę uratować paprykę i drugą część zapewne obiadu, łapię za wcześniej ułożoną na blacie fioletową karteczkę.
     — Napisałem, że Amanda się rozchorowała, a wujo musiał gdzieś pilnie wyjechać — wyjaśnia, ubiegając moje pytania.
     — Pilnie? — powtarzam.
     — Tak.
     Trudno mi udawać, że ojciec jest mi obojętny. Martwię się o niego od momentu, kiedy zachowanie Fallon, to jest, mojej matki, stało się aż tak przerażająco dziwne. Mam wrażenie, że tata również zdaje sobie z tego sprawę, ale nie ma motywacji ani chęci na zrobienie drugiego kroku. Jednak przed Ethanem muszę udawać, że to nie wywiera na mnie większego wrażenia, jako przykładna starsza siostra, z której powinien brać przykład.
     Dobrze wie, że nie powinien.
     — Nigdy więcej nie zabieraj się za robienie jedzenia — syczę, przyglądając się jego porażce na patelni. Teraz widzę, że to już zdecydowany koniec jej istnienia. — I nie wchodź do mojej sypialni, Ethan. Maglowaliśmy to mnóstwo czasu. Teraz weź swój przerażający telefon i zamów sobie coś do jedzenia. Muszę wyjść.
     Kiwa głową, ale nie odwraca się i nie wychodzi z pomieszczenia. Zazwyczaj tak robił. Cholera, niech on nie psuje tej pieprzonej rutyny. Niech wyjdzie, ja wyjdę i po sprawie.
     — Dlaczego jesteś taka?
     Mrużę oczy. Wolną dłonią wyszukuję gałki kuchennej, rzecz jasna, po omacku. Wyłączam palnik i zostawiam niedoszły posiłek.
     — Zrób tak, jak masz w zwyczaju — odpieram. — Idź do siebie, ja wyjdę z domu i wszystko będzie dobrze. Umowa stoi? — Unoszę brew. — Świetnie.

Piątek, 17:13
     Rudowłosa podaje mi kubek z sokiem z czarnej porzeczki, wpierw wrzucając tam grubą słomkę. Naprawdę uroczy gest z jej strony. Dziewczyna tak bardzo się stara. Naprawdę szkoda, że mam jeszcze dwa niezawodne zmysły: węch oraz smak. Szczerze powiedziawszy, kiedy tylko szklanka trafia w moje ręce, wyczuwam ostrą woń alkoholu, która drażni mój nos, co prawda całkiem przyjemnie. Lubię ten zapach, w przeciwieństwie do upartości Holly.
     — Przestań próbować mnie upijać — mruczę, pociągając kolejny łyk. Słaba wola.
     Mierzy mnie podejrzliwym wzrokiem, jakby sama nie zdawała sobie sprawy z siły mojego niewinnego życzenia.
     — Nie wierzę, że nie chcesz dzisiaj pić — jakby protestuje, ale po części oznajmia. — O dwudziestej idziemy do Jimmy’ego, Taylor!
     Wzruszam ramionami i odstawiam drinka na szafeczkę nocną. Będąc w pokoju rudowłosej, od zawsze czuję się jak w chorej krainie fangirlingu. Przysięgam, że ona parringuje wszystko, co tylko napotka na swojej drodze. Na przykład mnie i Jimmy’ego. Niby meble, podłoga i inne przeważające fragmenty sypialni są w tej samej kolorystyce, idealny układ wali się, gdy do gry wchodzą plakaty lub inne pamiątki po zakończonych sezonach jej ulubionych seriali. Z drugiej strony, rzadko kiedy zapraszam ją do siebie, więc żadnej lepszej drogi nie ma.
     Nagle mój telefon zaczyna wibrować.
     — Halo? — Odbieram. Holly zaczyna wiercić się niespokojnie, jakby wyczuwała, co stanie się za chwile. — Cześć, James.
     — Moi rodzice wrócili. Impreza odwołana — oświadcza, a ja uśmiecham się pod nosem.
     Niesamowite. Taylor Hathaway nie ma ochoty na alkohol. Ani na narkotyki. Ani nawet na papierosy. No dobrze, na to ostatnie mam. I to bardzo. Wykorzystując moje opanowane do perfekcji umiejętności, odgrywam scenkę i chłopaczyna już po chwili myśli, że jest mi niesamowicie przykro. Żegnamy się niemalże w tej samej chwili, tym samym “cześć”. Wyjaśniam przyjaciółce, w czym tkwi problem, a jej twarz w jednym momencie pochmurnieje. Łapię ją za ramię i unoszę kąciki ust. Naprawdę, czasami nie rozumiem ludzi i… nawet nie chcę rozumieć. To same problemy.

Piątek, 19:30
     Narzucam na zimne ramiona szarawy płaszcz, który mam w zwyczaju nosić wszędzie. Z mojej prawej strony, ociężąłym krokiem idzie Elijah. Zagryzam wargę i posyłam mu odważne spojrzenie, kiedy krzyżujemy je całkowicie przypadkiem. On wzdycha z rezygnacją, w przeciwieństwie do mnie. Pięcioosobową grupą zbliżamy w stronę jakiegoś mieszkania, w którym właśnie odbywa się, jak to stwierdził Ian, najlepsza impreza w mieście. Obecność chłopaków nieco podbudowała mnie, dzięki czemu choć trochę chętniej zataczam się po zimnym chodniku, bo, tak, Holly wygrała i w tym momencie jestem wstawiona bardziej, niż obiecywałam sobie dwie godziny temu. Trzymam papierosa, który odbywa dość nieskomplikowaną drogę — moje usta, miejsce gdzieś przy biodrze, kiedy opuszczam dłoń, a później znów moje usta i tak w kółko.
     Już z ulicy dochodzi do nas głośna muzyka. Jak się okazuje, ten cały przyjaciel Iana wcale nie mieszka w średniej jakości mieszkanku na obrzeżach, a dość pokaźnej willi w Nashville. Wokół budynku kręci się mnóstwo ludzi, niektórzy popijają piwo, inni całują się po kryjomu, a kolejni wymiotują w krzaki. Wzdrygam się na myśl, że około północy to ja będę ukryta gdzieś w ogrodzie, wyrzygując swoje wnętrzności. Żwawo idziemy wybrukowaną ścieżką, w rękach trzymając rozmaite butelki z alkoholem. Właśnie mi przypadł zaszczyt otworzenia tych cholernie ciężkich drzwi, więc jako pierwsza pojawiam się w korytarzyku prowadzącym do salonu. Ludzie tutaj, wydaje się, wcale nie zwracają uwagi na cokolwiek innego, niż rozmowa, jakaś gra czy popijanie kolejnych puszek piwa. Wyszukuję wzrokiem kogoś znajomego, co kończy się fiaskiem — wszyscy wyglądają obco. Nawet nie zauważam, że wyprzedza mnie Ian i już po chwili przybija piątkę z jakimś gościem.
     — Jak mówiłem, to Connor. — Wskazuje na jasnowłosego, który macha lekko ręką. — Holly, Elijah i…
     — Taylor — przerywam, podając całkiem wysokiemu mężczyźnie dłoń. Spogląda na mnie, jego oczy są chyba brązowe, ale nie przykładam do tego większej uwagi. Boże, jakie ma odrażające brwi.
     — Vincent.
     — Jak Vincent Marvick?
     — Nie, jak Vincent Windstone. — Uśmiecha się lekko i wbija ręce w kieszenie. — Chodź, stary. Tim miał załatwić kilka spraw, a ty jesteś nam potrzebny. — Nie da się nie zauważyć, że puszcza do niego oczko.
     Odwracam się do Holly, a jedyne, co zastaję, to pustka. Wzdycham cicho i idę przed siebie, starając się odnaleźć w tłumie gości. Kiedy nareszcie docieram do kuchni, łapię za pierwszą lepszą puszkę i przykładam ją do warg. Chwilę psuje fakt, iż właśnie to piwo okazuje się być strasznie gorzkim alkoholem, ale nie odstawiam go, tylko grzecznie opróżniam zawartość. Muzyka dudni mi w uszach, a kolejna puszka w tę czy w tę nic wielkiego nie zrobi.
     Nieco chwiejnym krokiem podchodzę do wolnej kanapy. Nie jestem pijana, jest tu bardzo dużo ludzi, przez co muszę… jakby ich unikać, żeby na nikogo nie wpaść. Kręci mi się w głowie, więc siadam i dokładam zimne palce do skroni. Jestem zaskoczona, że po raz kolejny nie należę do tych najbardziej pijanych, którzy wręcz zataczają się po podłodze. Nie tańczę na stole, liżąc się z byle jakim chłopakiem. Nie zmienia to faktu, że, kurwa, zaraz pęknie mi głowa, a od pół godziny nie widziałam nigdzie Holly. Ani Holly, ani Connora, ani Iana, ani…
     — Eli! — krzyczę, gdy na horyzoncie pojawia się długowłosy. — Eeeeeeliiiii!
     Zdezorientowany obraca głowę w moją stronę, a kiedy widocznie mnie dostrzega, przewraca oczyma. Śmieję się cicho i wołam go gestem dłoni.
     — Zrobiłaś coś głupiego? — pyta.
     — Dlaczego od razu robisz mi… — zatrzymuję się — wywiad? Może być powiedział coś w stylu… Cześć Taylor! Dawno cię nie widziałem!
     Kładzie dłoń na moim kolanie i ściska je lekko.
     — Problem w tym, że widziałem cię niedawno i pytam, bo cię znam.
     — Nie zakładaj, że-
     — Że piłaś? Pewnie, że tak.
     — Byłam grzeczna — odpowiadam z pełną powagą, po czym zaczynam się szczerzyć. — Gdzie Holly?
     — Connor odprowadził ją do domu, bo zemdlała.
     — Naprawdę? Ojej, szkoda — mówi, marszcząc komicznie brwi. — Idę do łazienki, Eli. Zobaczymy się później!
     Z trudem unoszę się z sofy i niemalże od razu tracę poczucie rozeznania w domu Vincenta. Posyłam koledze znaczące spojrzenie, a on wskazuje palcem na drzwi gdzieś po lewej. Kiwam ochoczo głową i odchodzę, prawie podskakując. Klamka okazuje się być mokra, więc szybko cofam dłoń i syczę. To zawsze będzie mnie obrzydzało, naprawdę.
     Łazienka miała być pusta. No właśnie, miała być. Chłopak o ciemnych włosach stoi nad umywalką i patrzy na mnie spod szkieł okularów.
     — O, to z tobą piłam te okropne drinki? — Rozchylam usta. Jaki ten świat mały!
     Wzrusza ramionami. Kątem oka zauważam, że pod przeciwną ścianą stoi trójka innych chłopaków. Wśród nich odnajduję, o ironio, Iana.
     — Weź swoich kolegów i wyjdźcie.

Piątek, 23:56
     Z głośników płynie jakaś dobra piosenka, a zanim zdaję sobie sprawę z kilku faktów, skaczę po stoliku kawowym w salonie. Mam wrażenie, że zaraz pękną mi bębenki w uszach, ale, szczerze powiedziawszy, po prostu biorę kolejnego łyka prosto z półpełnej butelki wódki. Tłumy starają wepchać się gdziekolwiek, byleby być wyżej od innych. Ktoś raz po raz wykrzykuje jakieś hasła, a cała reszta tylko po nim powtarza. Jak ostatnia idiotka, kręcę się wokół własnej osi i stukam z każdym, przy okazji zawadzając o głowy. Śmieję się głośno, kiedy zawartość mojego alkoholu ląduje na pięknie ułożonych włosach jakiejś niewiasty. Czuję, jak zbiera mi się na mdłości, ale nie przerywam zabawy, tylko akompaniuję głosom w piosence. Wykonując kolejny obrót, dostrzegam fioletowy błysk, który odbija się od szkieł okularów. Przybliżam się o kilka milimetrów i szepczę na tyle głośno, aby mnie usłyszał.
     — Nie… nie bierz trawki od Iana. Jest cholernie droga.
     Czasami jestem pod wrażeniem, jak silną mam głowę, bo zdążyłam wypić zdecydowanie zbyt dużo, a wciąż mówię bez zacinania. Albo i niekoniecznie.

AXEL?

+10 PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz